Ktoś zapewniał, że dzięki pogrzebowi wojownika wyleczył się z klaustrofobii, inny zachwalał, że to sposób na boreliozę, choroby serca czy problemy z oddychaniem. Ile w tym prawdy, nie wiadomo.

Wiktor jest informatykiem w dużej korporacji, ale wolałby, żeby nazywać go miejskim myśliwym. – Wracam do korzeni, czyli chcę się zanurzyć w przyrodzie. A w mieście też można znaleźć swoją puszczę – mówi.

W powrocie do korzeni ma mu pomóc „szczepionka” z jadu żaby olbrzymiej nazywanej żabką kambo. Wiktor o niej poczytał i wie, że przybywa do Polski z Amazonii. Tamtejsze plemiona od tysięcy lat tuż przed polowaniem szczepią się jej jadem, bo wyostrza zmysły, działa przeciwbólowo i wzmacnia odporność. To krótkofalowo. Długofalowo ma leczyć praktycznie ze wszystkiego, włączając w to raka i HIV.

– Nic dziwnego, że żabka jest dla plemion Amazonii zwierzęciem świętym, a pozyskiwanie jej jadu to obrzęd – mówi Wiktor. – Rdzenny mieszkaniec zdejmuje ją z drzewa, delikatnie unieruchamia i szpatułką ściąga z jej skóry jad. Przeprasza, że niepokoił, puszcza ją wolno, a wydzielinę nakłada na kawałek drewna, owija liściem i przekazuje wodzowi. Potem zaschnięty jad żabki jest sprzedawany do Niemiec i Anglii, skąd kupują go nasi szamani.

Szaman, który „szczepił” Wiktora, nakładania jadu uczył się od Janka, byłego dziennikarza i muzyka. Najpierw nakładał hobbystycznie, ale chętnych było tak dużo, że dla żabki zrezygnował z pracy w korporacji.

– Usłyszałem o nim przypadkiem – mówi Wiktor. – Początkowo chciałem iść do niego na masaż, ale zaproponował: „może skorzystasz ze szczepionki?”.

Wiktor wierzy, że żabka przychodzi do człowieka wtedy, kiedy to ona chce, a nie odwrotnie. W jego przypadku właśnie tak było. Na aplikację „szczepionki” umówili się w kawalerce szamana. Wiktor nie był jedyny. Oprócz niego na zew żaby odpowiedzieli aktor i grafik komputerowy. Pierwszy był przed premierą sztuki, drugi – przed wymagającym miesiącem w pracy. Obaj chcieli być jak amazońscy myśliwi: maksymalnie skupieni i skuteczni. Wiktor chciał dzięki żabce wrócić do korzeni, czyli rzucić palenie, przestać pić alkohol, odrzucić toksyczne relacje z ludźmi.

Szaman zainkasował po 200 zł. Wszyscy podpisali się pod oświadczeniem, że biorą „szczepionkę” na własną odpowiedzialność. Czyli są świadomi zagrożenia: mogą umrzeć, jeśli jad dostanie się do układu krwionośnego.

Szaman przytknął do ramienia Wiktora rozżarzony patyczek, delikatnie odsunął naskórek i posmarował rozwodnionym jadem.

– Poczułem mrowienie i ciepło – mówi Wiktor.

A potem się zaczęło. Gdy „zaszczepieni” wymiotowali do postawionych przed nimi wiaderek, szaman mówił, że trzeba przyglądać się temu, co wychodzi z człowieka, więc każdy oglądał zawartość wiadra. Wiktor wymiotował czymś czarnym: znaczy wychodziła z niego choroba. Aktor i informatyk na żółto. Szaman był pewien, że wychodzi z nich wypalenie zawodowe.

– A potem przez kilkadziesiąt minut leżeliśmy, a szaman okadzał nas specjalnymi ziołami, puszczał muzykę plemion amazońskich, proponował tabakę i specjalne krople do oczu, które dodatkowo czyszczą skisłą w człowieku złą energię – mówi Wiktor. I dodaje, że kto skorzystał z żabki, zawsze do niej wróci. Po niego żabka z pewnością się odezwie, bo znów wrócił do palenia. A i piwko zdarza mu się wypić.

– O mnie żabka upomniała się kilka razy – przekonuje Marta, bezrobotna absolwentka polonistyki. – Pierwszy raz, kiedy straciłam pracę i nie miałam pojęcia, co robić. Drugi, kiedy moje małżeństwo wisiało na włosku. I trzeci, gdy musiałam sobie poradzić z rozwodem. I depresją.

Żabka pomogła, ale tylko na chwilę. Marta odstawiła leki, ale depresja wróciła. Szukała więc dalej. I znów, jak mówi, nie było przypadku, czyli upomniały się o nią kursy szamańskie. Organizowane przez byłą bizneswoman, nawiązujące do szamanizmu syberyjskiego. Podczas jednego ze zjazdów Marta dowiedziała się, że jej depresja to nic innego jak karmienie demonów i warto nauczyć się odganiać je dźwiękiem bębnów. Podczas następnego musiała przejść tzw. medicine walk, czyli samotnie wyjść do lasu i spędzić w nim cały dzień. Bez jedzenia i picia.

– To było dla mnie przełomowe przeżycie – mówi Marta. – Chodziłam po lesie, nikogo nie spotkałam, wreszcie wpadłam w tzw. trans kroków. Na szczęście nie zgubiłam drogi.

Wytrzymała też do przełomowego w terapii szamańskiej tzw. szałasu potu. Był w ramach kursu (uczestnicy płacą tylko za zakwaterowanie i jedzenie) za darmo. U innych szamanów ceny szałasu zaczynają się od 400 zł.

– Budowanie szałasu potu zaczyna wyprawę w głąb siebie – mówi Marta. – Najpierw trzeba zrobić szkielet z gałęzi leszczyny. Należy pamiętać, żeby narożniki były zwrócone odpowiednio w kierunkach wschód, zachód, północ i południe. Potem gałęzie przykrywamy kocem i folią. W środku kopiemy dół, w którym będziemy układać kamienie noszone wprost z ogniska.

Szałas zbudowany przez Martę i innych uczestników obrzędu miał niecałe trzy metry rozpiętości. W środku musiało się zmieścić kilkanaście osób. Marta była strażniczką ognia, czyli przez tzw. cztery rundki nosiła do namiotu kamienie rozgrzane w ognisku. Ludzie siedzieli stłoczeni. – Nadzy, bo razem z potem mieli być oczyszczani ze wszystkich chorób i zmartwień – mówi Marta.

Po kilkudziesięciu minutach wyczerpani wypełzali z szałasu. Szamanka mówiła, że to ich nowe narodziny, bo wszystko, co złe, zostawili w szałasie.

Marta również, niejako przy okazji, oczyściła się ze złych wspomnień z dzieciństwa. Wychowywała ją babcia, mama wyjechała na kilka lat za granicę, a kiedy wróciła, nie przypominała w niczym wytęsknionej i wyobrażonej mamy. O tym, jak to wpłynęło na jej życie, Marta przekonywała się podczas tradycyjnej terapii, ale szamanka przekonała ją, że jeden rok obrzędów ma większe znaczenie niż sześć lat rozmów z psychologiem.

– W ramach kursu szamańskiego nauczyłam się też robić strzały mocy, które mają mnie zbliżyć do szczęścia – mówi Marta.

Szamanka przekonywała, że podobnie jak w przypadku żabki również w tej kwestii nie ma przypadku. Najpierw strzały mocy przywołują do człowieka konkretne patyki. Potem ręka sama idzie do obierania ich z kory i sęków. Każda z części patyka – przełożona na ciało – może znaczyć coś innego. Na przykład wysoko umiejscowiony sęk oznacza kłopoty z gardłem. Czyli problem z mówieniem o swoich potrzebach. – Ważny jest też kolor szmatek albo nitek, którymi owijamy patyk – tłumaczy Marta.

Czerwony oznacza poczucie bezpieczeństwa. Pomarańczowy – energię seksualną. Zielony to kolor empatii, indygo odpowiada za umiejętność jasnowidzenia. Zaostrzony i owinięty kolorowymi szmatkami patyk należy spalić w ognisku. Dym idzie w górę, a wraz z nim życzenia zamknięte w kolorach. Marta spaliła w ogniu kolory, ale też zabrane w lesie piórka. Szamanka powiedziała, że piórka oznaczają niechęć Marty do rezygnacji z karmienia demonów, czyli skłonności do depresji. – Może sposobem na pozbycie się demonów byłby pogrzeb wojownika, czyli zakopanie się w ziemi? – zastanawia się Marta. I czeka, aż jej grób się o nią upomni. Tak jak żabka, szałas mocy czy patyk.

Grób upomniał się o etnografa Marcina wiele razy. Po raz pierwszy, kiedy miał kilkanaście lat. – Zdecydowały względy rodzinne – mówi Marcin. – Dziadek tuż po sześćdziesiątce odkrył w sobie zdolność uzdrawiania, a wujek, ciężko chory na alkoholizm, przeszedł duchową transformację i porzucił picie. Dostałem od niego książkę „Nauki Don Carlosa” Viktora Sancheza o amerykańskim antropologu, który uczył się szamanizmu wśród Indian z Meksyku. Postanowiłem zrobić to, co robił Don Carlos. Czyli zdecydowałem, że chcę zakopać się żywcem w ziemi. Ta ceremonia pogrzebu wojownika miała być moją inicjacją, czyli symboliczną przemianą z chłopca w mężczyznę.

Pierwszy grób zrobił wyłącznie rękami. Na wygrzebanym dołku poukładał kilka gałęzi, które potem przykrył prześcieradłem i ziemią. Zostawił kilkadziesiąt centymetrów luzu, dzięki czemu mógł wejść do środka. Oddychał przez niewielką dziurkę w ziemi. Do kopania kolejnych grobów używał już szpadla. Łatwiej było przygotować dwa doły: jeden dla siebie. I drugi, równoległy, którym dzięki wewnętrznemu połączeniu do grobu dochodzi powietrze.

– Początkowo byłem sam, potem zakopywaliśmy się w kilkoro, wreszcie zacząłem organizować warsztaty, podczas których najpierw przechodzimy przez szałas potu, aby potem dojść do ceremonii pogrzebu wojownika.

Marcin przyznaje, że dla niego ceremonia pogrzebu wojownika jest niczym mycie zębów: odświeża, pozwala zadbać o higienę psychiczną. Zakopuje się raz na jakiś czas, kiedy ma potrzebę wewnętrznego resetu. Wchodzi do ziemi, leży w niej nawet 12 godzin i wychodzi jak nowo narodzony. Z nową energią i – jak mówi – wyczyszczonym polem magnetycznym. Często zwyczajnie wyspany.

Ale pogrzeb jest nie dla każdego. – I nie chodzi o pieniądze, bo biorę co łaska – uprzedza.

Na przykład grób nie jest dla Marii, rencistki chorej na schizofrenię. Albo dla Zbigniewa, dziennikarza, który postanowił się zakopać, żeby wyczyścić pamięć ze wszystkich złych rzeczy: informacji o wojnie w Ukrainie, inflacji. Zbigniew nie był sam. Obok niego w sąsiednich grobach pochowali się inni. Mimo to dźwięk padającej na niego ziemi, a potem grobowa cisza przerywana szelestem, skrobaniem, szumem wiatru nie podziałały na niego dobrze. Zbigniew nie poczekał nawet ośmiu godzin, wyskoczył z grobu jak z procy.

Inni – jeśli wierzyć opowieściom – zaliczyli spektakularne sukcesy. Ktoś zapewniał, że wyleczył się z klaustrofobii, inny zachwalał pochówek jako sposób na problemy skórne, kolejny twierdził, że nie ma nic lepszego na boreliozę, choroby serca czy problemy z oddychaniem. Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Marcin jest tylko szamanem. Nie robi na ten temat badań. A miejscy wojownicy mają czasem skłonność do przesady.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version