Agnieszka mówi o sobie: „stara depechówa”. Ma pięćdziesiąt dwa lata, po czterdziestce stwierdziła, że dzieci są wystarczająco duże, by znów mogła jeździć na koncerty. W tym roku była na dwóch, w przyszłym planuje pięć.

Marzy jej się też, żeby chociaż raz w życiu wybrać się na Woodstock czy do Bolkowa. Co najmniej sześć razy w roku bierze udział w zlotach depechowców. — Klimat jest niesamowity. Wszyscy w czarnych strojach, słuchamy remiksów, a o północy mamy rytuał: leci utwór „Pimp”, stoimy w kręgu i machamy rękami — opisuje. — Odnajduję się w muzyce. Jak gębę powydzieram, złapię zadyszkę, to wiem, że to przeżyłam całą sobą.

Pracuje jako pielęgniarka — w szpitalu na chirurgii i w opiece paliatywnej. W wieku czterdziestu jeden lat postanowiła skończyć studia. Powiedziała sobie: „teraz albo nigdy”. Od roku miała na wychowaniu wnuczkę, bo córka, która urodziła w pierwszej klasie szkoły średniej, któregoś dnia wyjechała i zerwała kontakt. Już same narodziny wnuczki Agnieszka wspomina jako przełomowy moment w życiu. Wszyscy wokół doradzali aborcję, ona postanowiła dać córce wybór. — Zmieniłam wtedy podejście do ludzi. Nauczyłam się mówić „dość” i „nie”. Stałam się mniej uległa i uwierzyłam, że wszystko zależy ode mnie. Przefarbowałam włosy z blond na czarne i od tej pory takie noszę. Chciałam też zrobić dla siebie coś symbolicznego. Rozważałam tatuaż, zdecydowałam się na kolczyk „tam na dole”. Dla mnie to był sukces, że się odważyłam — opowiada.

Trzy lata temu wnuczka Agnieszki skoczyła z ósmego piętra. Cała się połamała, była w stanie krytycznym, ale przeżyła i po niespełna roku wróciła do pełnej sprawności. Poza rehabilitacją, były też sesje z psychoterapeutką. — Dzięki nim Julka teraz wierzy w siebie i wie, że to, o co zawalczy, to jej przyszłość. Nie czeka już na matkę ani ojca — mówi Agnieszka, która zabiera czasem piętnastolatkę na zloty i koncerty.

Ma przekonanie, że wszystko w życiu dzieje się po coś. A przeżyła nie tylko odejście córki czy próbę samobójczą wnuczki, ale też śmierć dwóch swoich mężów. Od pięciu lat jest w związku z młodszym o szesnaście lat partnerem. — Adam uwielbia moje ciało i podejście do życia. Jak mamy czas wolny, idziemy na randkę albo dbamy o zdrowie fizyczne i psychiczne uprawiając seks. Nie traktuje mnie jak mamuśki, a ja nie odczuwam różnicy wieku. Potrafi być dla mnie wsparciem. Jest komfort, że nic nas nie trzyma, bo mamy relację bez zobowiązań, chociaż przyznaję, że są wieczory, kiedy fajnie byłoby wziąć tego gówniarza i się do niego przytulić — wyznaje Agnieszka. Czuje się cały czas atrakcyjna. — Biust duży, ale mi nie przeszkadza. Tyłek fajny, okrągły, nogi przypakowane. Nie mam schizy, że zaczynają mi wisieć pelikany. Smaruję się kremami i staram się być aktywna, chociażby po to, żeby nie złapać zadyszki na jakiejś imprezie — śmieje się.

Twierdzi, że w życiu chodzi o to, by na koniec powiedzieć, że było zajebiste. Liczy się każdy dzień. — Wiek mnie najbardziej dobijał, jak skończyłam trzydziestkę. Uświadomiłam sobie, że czas szybko biegnie. Po czterdziestce nawet nie miałam chwili, żeby zwrócić na to uwagę. A po pięćdziesiątce pomyślałam, że coraz więcej mogę, a coraz mniej muszę — podkreśla Agnieszka.

Zdaniem psychoterapeutki Katarzyny Dudek, kobiety w wieku średnim cenią relacje, ale jednocześnie odczuwają potrzebę odkrycia własnej istoty, autentyczności i kobiecej siły. — Dlatego miedzy trzydziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia rozwijają w sobie cechy kulturowo uważane za męskie, takie, jak asertywność, siła, autonomia, wolność, zaufanie do siebie, przedsiębiorczość czy niezależność. Stają się bardziej pewne siebie, decyzyjne i mniej samokrytyczne. Nabywają też umiejętności radzenia sobie ze stresem i dbania o swoje interesy — mówi specjalistka.

Jeśli za kryzys wieku średniego u kobiety uznać przypływ mocy i poczucia sprawczości, to Kasia w swoim życiu takie kryzysy przeszła dwa. Najpierw w wieku czterdziestu lat wyprowadziła się od męża, bo uświadomiła sobie, że nie chce, żeby trzyletnia wtedy córka oglądała pijącego ojca. Opuściła rodzinną miejscowość, wzięła kredyt, zmieniła pracę, kupiła ziemię i zaczęła budować dom. — Wynajem mieszkania kosztował więcej niż rata, więc uznałam, że to najlepsza decyzja — wyjaśnia. — Około czterdziestki uwierzyłam w siebie. Pomyślałam, że skoro pierwszą połowę życia mam za sobą, to trzeba dobrze zagospodarować drugą. Nie wyobrażałam sobie tkwić dłużej w tym, co miałam. A po zrobieniu pierwszych kroków, gdy wszystko zaczęło się układać, wiara w siebie mocno się podniosła.

Niestety, Kasia wzięła kredyt we frankach i dziesięć lat później rata dwukrotnie przewyższała cenę wynajmu mieszkania. Postanowiła więc zrobić drugiego życiowego fikołka. — Córka chodziła wtedy do szóstej klasy. Dużo rozmawiałyśmy i wspólnie analizowałyśmy możliwości. Podjęłyśmy decyzję, że sprzedajemy dom i wracamy do rodzinnego miasta — opowiada Kasia. Przyznaje, że trochę szkoda jej było domu, ale docenia to, że miała sporo czasu, żeby się nim nacieszyć.

Takie podejście ma mniej więcej od czterdziestki do wielu kwestii. Woli kolekcjonować przeżycia zamiast materialnych rzeczy. Kiedy pojawiały się wolne pieniądze, chętniej przeznaczała je na podróż czy wyjście do teatru, zamiast na ciuchy albo wizytę u kosmetyczki. — Dbanie o siebie zmieniło kontekst. Wcześniej zależało mi na ładnej fryzurze i starannym makijażu, w tej chwili skupiam się nie na wyglądzie, tylko na tym, żeby było mi dobrze. Mam gdzieś, co sobie ludzie pomyślą, czy komuś się podobam, czy nie. Na paznokcie mogę pójść za dziesięć-piętnaście lat, do Barcelony już wtedy raczej nie pojadę, bo nie wiadomo, jak będzie ze zdrowiem. Za miesiąc kończę sześćdziesiąt lat — mówi.

Po rozstaniu z mężem Kasia nie zbudowała drugiego związku. Tęsknota za bliskością jest mniejsza niż potrzeba znalezienia odpowiedniego partnera. — Napatrzyłam się na przystojnych i mądrych, ale zawsze dostrzegam, że ktoś ma coś drobnym druczkiem — śmieje się. — A chyba nie chce mi się z nikim użerać.

Kasia obecnie pracuje w Niemczech. Dwa miesiące jest za granicą, kolejne dwa w Polsce. Gdy wraca, chce maksymalnie wykorzystać czas z dwudziestodwuletnią córką. Jest dumna, że Olga wyrosła na niezależną kobietę, która — podobnie jak matka — uważa, że nie ma rzeczy niemożliwych. — Kiedy jesteśmy razem, mamy czas na jezioro i różne drobne przyjemności. Mam wrażenie, że wtedy naprawdę korzystam z życia — podkreśla. — Za dawnymi czasami nie tęsknię. Miło wspominam, ale już tam byłam. Teraz chcę iść po nowe, które też będzie fajne.

Gdy Marta zajmowała się chorym na raka ojcem, często nachodziły ją myśli, że jak już będzie koniec, stanie się wolna i zacznie realizować swoje marzenia. Zmarł, gdy miała pięćdziesiąt cztery lata, ale wolność nie przyszła, bo trzy miesiące później niespodziewanie odeszła jej teściowa — jedyna opiekunka swojej pięćdziesięcioletniej, niepełnosprawnej umysłowo córki. Sylwia trafiła pod dach Marty i jej męża. — Dla Piotra było oczywiste, że się nią zajmę. Nie przyszło mu do głowy, że mogę powiedzieć „nie”. A krzyczało to całe moje ciało. Najpierw wpadłam w otępienie, potem przez cały czas płakałam. Nie mogłam spać, miałam bóle mięśni, blokadę stanu barkowego i napięcia powięziowe. Gdy oznajmiłam Piotrowi, że nie dam rady, zaczął mnie szantażować. Powiedział, że jeśli wyrzucę Sylwię z domu, będzie musiał się razem z nią wyprowadzić. Wytrzymałam cztery miesiące. Znalazłam bardzo dobry ośrodek, a potem zawalczyłam o fundusze, żeby go opłacić. Wiem, że to najlepsze, co mogłam dla Sylwii zrobić. Minął rok, a ona jest tam szczęśliwa. Ma przyjaciół, czyta książki, bierze udział w terapii zajęciowej, chodzi na gimnastykę. Zaczęła normalne życie, bo wcześniej była izolowana przez matkę. Mąż jest na mnie obrażony do tej pory — opowiada.

Jeszcze gdy Sylwia była u nich, Marta zapisała się na terapię, ale na pierwszej sesji nie potrafiła opisać, w czym problem, tak duży miała w głowie chaos. Terapeutka poleciła kurs redukcji stresu, połączony z praktyką mindfulness. — Jako uczestnicy musieliśmy się zobowiązać, że codziennie poświęcimy około godziny na praktykę. Zadanie było takie, żeby skupić się w pełni na jednej czynności, na przykład na myciu zębów. Dodatkowo mieliśmy robić medytacje, które bardzo pomogły mi się wyciszyć — mówi. — Na kursie dotarło do mnie, że zawsze wszystkimi się przejmowałam, a ignorowałam własne potrzeby. Uświadomiłam sobie, że to ja powinnam być dla siebie najważniejsza. Popłakałam się, mówiąc to do grupy.

Kurs mindfulness trwał osiem tygodni, Marta nadal jest w trakcie terapii. Zauważa, że w jej życiu następują zmiany. Gdyby dwadzieścia lat wcześniej mąż jej powiedział, że ma zająć się jego niepełnosprawną siostrą, toby się zgodziła. — Wtedy wiele rzeczy robiłam wbrew sobie. Byłam kłębkiem nerwów, od dzieciństwa brakowało mi pewności siebie, przejmowałam się tym, co ludzie powiedzą, chłonęłam ich opinie jak gąbka — twierdzi. Dziś jest inaczej.

Mąż po oddaniu siostry do ośrodka w którymś momencie przyznał, że Marta miała rację, ale nigdy jej nie przeprosił. — Przestałam na niego liczyć. Wiem, że w następnej kryzysowej sytuacji nie będę w nim miała oparcia — mówi. Widzi, że ich drogi się rozchodzą również w innych kwestiach. On przed pięćdziesiątką stracił zainteresowanie światem. Jeśli wakacje, to tylko all inclusive, ona chce poznawać nowe miejsca, spotykać ludzi i z nimi rozmawiać. Tylko w tym roku pojechała już na trzy wycieczki. Odnowiła też dawne przyjaźnie, wróciła do grania na gitarze i śpiewu. Chodzi do siłowni i na jogę, zaczęła tańczyć latino. Chciałaby wrócić do malowania, bo ma zdolności plastyczne, ciekawi ją zdobienie figurek ceramicznych i praca z drewnem. Marzy o projektowaniu lamp.

— Moja mama zmarła w wieku czterdziestu dziewięciu lat. Gdy sama obchodziłam te urodziny, bardzo je przeżywałam i zastanawiałam się, ile mi jeszcze zostało czasu. A teraz każdy rok przyjmuję jak podarowane mi życie i staram się go jak najlepiej wykorzystać. Szczególnie teraz — po tej przemianie, którą przeszłam na kursie mindfulness i podczas terapii — wyznaje.

Katarzyna Dudek, psychoterapeutka: — Według Carla Gustava Junga „pierwszą połowę życia mamy dla innych ludzi, drugą dla siebie”. W pewnym momencie kobiety, które wcześniej poświęcały się innym, zadają sobie pytanie: „A gdzie ja jestem w tym wszystkim? Co z moimi ambicjami, marzeniami, relacjami? Jak chcę przeżyć resztę życia?” Te, które poświeciły się wychowaniu dzieci, mają w końcu czas dla siebie. Odnawiają zapomniane relacje, decydują się na podróże, na które wcześniej nie miały czasu. Skupiają się na sferze emocjonalnej, ale również na przemijającej urodzie i zdrowiu. Zaczynają inwestować w świadomy ruch, badania medyczne czy dietę — opisuje ekspertka i jednocześnie podkreśla, że to, jak kobiety będą przechodzić kryzys wieku średniego, zależy od wielu czynników, takich jak stan zdrowia, poczucie bezpieczeństwa w relacji małżeńskiej, sytuacja finansowa czy podejście do tego etapu życia. Nie bez znaczenia jest menopauza, przypadająca najczęściej między czterdziestym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia. — Jej objawy, takie jak wzmożona potliwość czy uderzenia gorąca, mogą być bardzo kłopotliwe i obniżać poczucie wartości, a także powodować u kobiet wycofanie społeczne. Mogą również pojawić się symptomy depresji. Kobiety, które mają wsparcie rodziny i przyjaciół, łagodniej przechodzą okres wejścia w menopauzę — dodaje Katarzyna Dudek.

Elżbieta na początku lat dziewięćdziesiątych po raz pierwszy posmakowała dalszych podróży. Odwiedziła Chiny, Izrael i Kanadę. Potem wyszła za mąż za domatora-intelektualistę. Wakacje co roku spędzali w Chorwacji, było czytanie książek, zwiedzanie i odpoczynek na plaży. — Pierwszy kryzys dopadł mnie po czterdziestce. Zastanawiałam się, czy ten model życia jest dla mnie najbardziej odpowiedni — mówi. Małżeństwo skończyło się rozwodem, a niedługo później Ela zmieniła pracę. Świetnie zna angielski i francuski, wykorzystywała te języki w międzynarodowych firmach, co wiązało się również z częstymi podróżami. Kiedy dzieci, wtedy w wieku podstawówkowym i gimnazjalnym, zaczęły budzić się w nocy i sprawdzać, czy mama jest w domu, postanowiła znaleźć bardziej elastyczne zajęcie. Została tłumaczką z francuskiego i nauczycielką angielskiego.

Jakiś czas później związała się z nowym mężczyzną, dzięki któremu pokochała aktywność fizyczną. Nauczyła się pływać, jeździć na nartach i snowboardzie, polubiła kajaki, zaczęła chodzić po górach i uprawiać wspinaczkę. Związek po paru latach się rozpadł, ale Elżbiecie została miłość do sportu i podróży. Zaczęła wyjeżdżać sama albo ze znajomymi, a z czasem również z osobami poznanymi w internecie na grupach tematycznych. — Dzieci były już dorosłe, więc szukałam nowych przestrzeni, w których wiele mogłabym zrobić dla siebie — mówi. — Po pięćdziesiątce kupiłam też nowe mieszkanie, co dało mi niesamowitego kopa. Pomyślałam, że mogłam to zrobić o wiele wcześniej, ale gdy dzieci były młodsze, bałam się o finanse. A okazuje się, że pewne rzeczy demonizujemy. Często same siebie ograniczamy — twierdzi i dodaje, że dopiero teraz czuje się panią swojego życia. Jak ma doła, może poleżeć na kanapie i wie, że ma do tego prawo. Wcześniej go sobie nie dawała.

Przed pięćdziesiątką zaczęła też z mniejszym krytycyzmem patrzeć na swój wygląd. Znalazła dentystę, który tak zadbał estetycznie o jej zęby, że z przyjemnością się teraz uśmiecha. Usunęła brzydkie znamię z twarzy i zatroszczyła się o trądzikową cerę. Dawniej nie miała cierpliwości ani wiary w to, że po kilkunastu zabiegach efekt w końcu przyjdzie. — W wieku sześćdziesięciu lat patrzę na siebie z większą przyjemnością, niż jak byłam po dwudziestce — twierdzi. — Z czasem piękny wygląd to nie kwestia makijażu czy idealnej figury, tylko zdrowego ciała, zadbanych włosów i ładnego uśmiechu. Zaczęłam zwracać uwagę przede wszystkim na to, czy dobrze się czuję w swojej skórze. Okazało się, że małymi krokami mogę dojść do fajnego wyglądu.

Jak zauważa psychoterapeutka Katarzyna Dudek, chęć mocniejszego dbania o swój wygląd, która pojawia się po czterdziestce, może nieść w niektórych przypadkach pewne niebezpieczeństwa. — Kobiety, które nie godzą się z utratą atrybutów młodości, mogą poddawać się coraz liczniejszym i bardziej inwazyjnym zabiegom medycyny estetycznej, co wiąże się z ryzykiem powikłań i karykaturalnego wyglądu — mówi.

Ela niedługo planuje przejście na emeryturę. Na razie urządza z nowym partnerem dom we Francji. Poznała go podczas jednej ze swoich podróży do Normandii. — Z pewnością nigdy byśmy się nie spotkali, gdyby nie moja aktywność i chęć poznawania świata. Wyznaję dewizę: „Jak życie oferuje ci jakąś szansę, to z niej skorzystaj”. Kiedy pod koniec studiów byłam w Chinach, nie chciało mi się jechać na Mur Chiński, powiedziałam sobie wtedy: „Następnym razem”. A kolejnego nigdy nie było.

Linda w wieku czterdziestu pięciu lat pomyślała, że to dobry moment na realizację jej dawnego marzenia. Córka wyjechała na studia do Anglii, a ona postanowiła nie kandydować w kolejnym konkursie na dyrektora szkoły, tylko pożegnać się ze stanowiskiem i przenieść się do Niemiec. Najpierw przez tydzień zatrzymali się z mężem u jego rodziny, potem on wrócił do Polski, a Linda wynajęła mieszkanie w Augsburgu i zaczęła rozsyłać CV. Plan był taki, że jeśli dostanie pracę, to za jakiś czas Maciej do niej dołączy. — Chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne i uśmiechałam się pod nosem, bo przez długi czas to ja siedziałam po drugiej stronie — mówi. Znalazła pracę nie w Augsburgu, tylko sześćset kilometrów dalej — w Hannoverze. Uczy niemieckiego ludzi z całego świata, którzy chcą pracować w Niemczech. Na początku działała jako freelancerka, co też było dla niej nowością. W szkole przez wszystkie lata pracy miała etat i stałą pensję na konto, po zmianie musiała zapewnić sobie wystarczającą liczbę zleceń. W międzyczasie przyszła pandemia. — Wtedy pierwszy raz zadrżałam w obawie, czy moje marzenie nie pęknie jak bańka mydlana. Na szczęście szkoły, z którymi współpracowałam, szybko przeszły na nauczanie online — opowiada. Po jakimś czasie dostała w jednej z nich etat.

W Polsce Linda również uczyła niemieckiego, potem została dyrektorką liceum. — Doceniam to doświadczenie, ale wiązało się z masą obowiązków niewspółmiernych do wynagrodzenia. Nie czerpałam już z pracy tak dużej radości jak z nauczania. Nie bez znaczenia przy podejmowaniu decyzji o wyjeździe była też ówczesna sytuacja polityczna w kraju. Przestałam się identyfikować z zasadami, których realizacji ode mnie oczekiwano. I byłam po prostu zmęczona. Wiedziałam, że musi się coś zmienić, bo inaczej ucierpią i moja rodzina, i zdrowie — wyznaje i podkreśla, że plan wyjazdu nie byłby możliwy do wcielenia w życie, gdyby nie wsparcie męża i córki. — Oni od początku rozumieli moją potrzebę zmiany, ale otoczenie się dziwiło. Ludzie mówili, że jestem szalona, bo odniosłam sukces i moja przeprowadzka nie miała się wiązać z tym, że będzie on jeszcze bardziej spektakularny. A ja wiedziałam, że nie chcę kontynuować swojej drogi zawodowej w tej formule — podkreśla. Kilka miesięcy temu dołączył do niej mąż, a ich związek ma się bardzo dobrze.

Po pięciu latach w Niemczech Linda stwierdza, że odżyła. W czasie wolnym robi to, czego wcześniej „nie wypadało”, na przykład pije piwo, chodząc po mieście, bo tutaj nie wzbudza to większych kontrowersji. — Mój czas wolny wypełnił się międzykulturowymi spotkaniami, piknikami, wycieczkami rowerowymi i wędrówkami. Spotykam się z kim chcę, a nie z kim muszę. Chodzę do kina, na koncerty, do dyskotek, klubów i tańczę. Czuję się wolna i spełniona. Wiem dzisiaj nie tylko, czego chcę, ale przede wszystkim — czego już nie chcę — zaznacza.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version