Nie dawać alergenów, przyrządzać specjalne jedzenie do przedszkola, mieć kurs pierwszej pomocy i kartę do lokalnej biblioteki, umieć pływać i raz na jakiś czas iść z dzieckiem na basen, spędzać z nim jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu, sprzątać, gdy jest w przedszkolu.

Takie były początkowe wymagania rodziny, u której zaczęła pracować Basia. Chłopiec miał trzy lata i silną alergię. W pierwszych miesiącach najwięcej uwagi poświęcała sprawom kulinarnym, zapisywała, z jakich składników przyrządziła obiad i co jadł w trakcie dnia. W miarę, jak nabierała wprawy, a Tomek rósł i wymagał mniej zaangażowania, zaczęła dostawać od gospodyni listę nowych zadań.

Dwa razy w tygodniu sprząta cały dom, łącznie z myciem podłóg. Zaprowadza i odbiera chłopca ze szkoły i z zajęć dodatkowych, wychodzi z psem, jeździ z nim do weterynarza, zanosi i odbiera ubrania z pralni, czasem robi zakupy. Wysyła też korespondencję służbową szefowej i założyła dla jej firmy stronę na Facebooku. — Sama zaoferowałam, że to zrobię, bo mama Tomka średnio ogarnia media społecznościowe, a chciała mieć taki profil. Cieszę się, że mam wypełniony czas, nie lubię siedzieć bezczynnie. Kilka lat temu zdiagnozowano u mnie ADHD — mówi Basia.

Ma 38 lat, od 13 pracuje jako niania. Z wykształcenia jest technikiem ekonomistą i na początku próbowała sił w handlu, ale stwierdziła, że to dla niej zbyt frustrujące. Wtedy nadarzyła się okazja — koleżanka opiekująca się dzieckiem chciała zmienić pracę i poleciła ją na swoje miejsce. Teraz Basia ma już szóstego podopiecznego. Do obecnej rodziny trafiła przez ogłoszenie.

Pracuje zwykle około ośmiu godzin dziennie i zarabia miesięcznie cztery tysiące złotych. Ma umowę o pracę na najniższą krajową, resztę dostaje do ręki. Gospodarze płacą za wszystkie nadgodziny, chociaż teraz, po tylu latach, nie rozliczają się już co do minuty. Ma cztery tygodnie wakacji i chorobowe. W jednej z poprzednich rodzin była zatrudniona na papierze w firmie ojca dziecka jako pomoc biurowa i miała stałą miesięczną stawkę, bez względu na to, czy spędzała u nich pięć, czy dwanaście godzin dziennie. Tam również, poza zajmowaniem się dziećmi (było ich dwoje), gotowała i sprzątała. Płacili jej 400 złotych tygodniowo, ale oddali do dyspozycji mieszkanie, które kupili jako inwestycję i stało wolne.

Dr hab. Anna Wachowiak, prof. SGGW, Instytut Nauk Socjologicznych i Pedagogiki: — Zarobki niań w Warszawie to zwykle kwoty od 4,5 do nawet 6-7 tysięcy złotych, jeśli mówimy o pełnym etacie. Dobrze zarabia się też w Gdańsku, gorzej w Szczecinie czy Białymstoku. Ale wszędzie trend jest podobny: wynagrodzenie opiekunek do dzieci wzrasta, wymaga się też od nich wyższych kwalifikacji, na przykład studiów psychologicznych czy pedagogicznych.

Jak dodaje ekspertka, rynek się profesjonalizuje, powstają agencje pośredniczące w znalezieniu dobrej niani (zwłaszcza w dużych miastach), ale wiele opiekunek wciąż pracuje na czarno. — Agencje pobierają spore opłaty: wstępną (około 300 zł za 30 dni), a po wybraniu właściwej kandydatki — prowizję, której wysokość jest owiana tajemnicą. To może odstraszać. A przecież opiekunki do dziecka potrzebują rodzice o różnym statusie społecznym — podkreśla.

Kiedy Basia zaczęła zajmować się Tomkiem, dostała dużą swobodę, jeśli chodzi o wybór aktywności. Mama chłopca co rano zostawia pieniądze, które mogą wykorzystać na atrakcje. — Zaliczyliśmy wszystkie najfajniejsze place zabaw, byliśmy w różnych muzeach i na każdym dworcu PKP w Warszawie. Zdarzało nam się jeździć WKD w tę i z powrotem, bo młody uwielbia pociągi — opowiada. — Czasem, jak kończą mi się pomysły, co można zobaczyć w stolicy, wybieramy się dalej.

Jeśli spędzają czas w domu, czytają książki, grają w planszówki albo w gry fabularne dla dzieci. Komputer — tak, ale tylko przez godzinę raz na trzy dni. Swojego smartfona chłopiec nie ma. U rodziny, w której Basia pracowała wcześniej, dziesięcioletni Kacper też nie miał telefonu, ale konsolę — bez limitu. Próbowała go od niej oderwać na wszystkie sposoby. Kilka razy zdarzyło jej się wyłączyć korki, żeby wyciągnąć młodego na spacer.

Rodzice Tomka, poza stosowaniem zasady „jak najmniej elektroniki”, dbają też mocno o prywatność syna. W przedszkolu ani w szkole nie wyrazili zgody na publikację jego wizerunku. — Bardzo się o niego troszczą, a jednocześnie dają mu dużo swobody i dbają, żeby był samodzielny. Jak miał cztery lata, umiał sobie zrobić kanapkę z dżemem, a potem pomagał mi w gotowaniu. Nigdy nie chcieli, żebym odrabiała z nim lekcje. Proszą jedynie o sprawdzenie albo wytłumaczenie, jeśli czegoś nie rozumie. Są też konsekwentni. Kiedyś młody notorycznie uwieszał się na klamce. Mama zwracała mu uwagę i ostrzegała, że jak ją urwie, to za wymianę zapłaci z własnych pieniędzy. Potem rzeczywiście na naprawę wzięli z jego kasy — opowiada Basia.

Z rodzicami chłopca szybko przeszła na „ty”, są w podobnym wieku. Z mamą często rozmawia na prywatne tematy, a w ich domu czuje się swobodnie. — Szefowa lubi, jak czasem zrobię jej porządek w szafie. Twierdzi, że umiem wszystko lepiej przeorganizować — mówi. — Na początku spytałam, gdzie nie mogę zaglądać. Mają do tego luźny stosunek, wkładam im pranie do szuflad i szafek, rozwieszam ich bieliznę.

Twierdzi, że nie może narzekać na żadną z rodzin, u których pracowała. Jej sposób na dobre relacje to wyłożenie kawy na ławę. Już w pierwszych dniach pyta, czy są tematy, na które ma nie rozmawiać z dzieckiem. Deklaruje też, że jest niewierząca. U jednej rodziny skończyła pracę po kilku miesiącach właśnie ze względu na kwestie światopoglądowe. Gospodarze byli bardzo religijni i szybko zaczęły wychodzić problemy z dopasowaniem się do siebie. Czasem rzucali, niby żartem, czy ich nie przeklęła, bo ciągle wyłączała im się konsola, a ubrania po praniu miały małe dziurki.

Małgorzata opiekuje się półtoraroczną dziewczynką w mieście w centralnej Polsce, liczącym niespełna 70 tys. mieszkańców. Przez pierwsze pół roku jej pensję pokrywało państwo ze środków na aktywizację kobiet, chcących wrócić po urodzeniu dziecka na rynek pracy. Kiedy w starostwie powiedzieli, że pieniądze w projekcie się skończyły, mama Natalki zaoferowała Małgorzacie dalszą opiekę, ale na innych warunkach. Chciała ją przyjąć do firmy swojej matki na fikcyjny staż i opłacać w ten sposób składki ZUS plus minimalną stawkę, a resztę dawać do ręki. Małgorzata się nie zgodziła. Ma 46 lat, nie podobało jej się kręcenie w papierach. Wtedy dostała ofertę, by opiekowała się dzieckiem w ramach własnej działalności gospodarczej. Z wynagrodzenia wynoszącego niecałe 3 tys. zł zostałoby jej na rękę 1,9 tys. zł. — A ja mam syna na drugim roku studiów. Za chwilę będę jadła tynk ze ściany — mówi. — Dogadałyśmy się, że jeszcze w lipcu będę pracowała na czarno za 18 zł za godzinę, a w tym czasie mama Natalki będzie załatwiała żłobek. Ale jak znajdę czegoś innego, bez skrupułów odejdę, skoro tak mnie potraktowali.

Do tej pracy Małgorzatę poleciła koleżanka. Podczas pierwszego spotkania z rodzicami nie było lawiny pytań, raczej podstawy typu: jak sobie radzi z opieką albo jak chce spędzać z małą czas. Rodzice podkreślali, że wymagają kreatywnego podejścia, ale nie sprecyzowali, o jakie aktywności im chodzi. Małgorzata zna podstawy angielskiego, więc z Natalką nazywają kolory albo zwierzątka, chociaż dziewczynka dopiero uczy się mówić. Odciskają łapki w masie solnej, malują farbami. — Problem w tym, że nie mogę się doprosić o żadne materiały. Często zabieram swoje, żebyśmy mogły spędzić ciekawie czas. Brakuje też przekąsek. Dzisiaj na przykład podzieliłam się z Natalką swoim jabłkiem, bo nie było żadnych owoców — opowiada Małgorzata.

Kiedy umawiali się na warunki pracy, w zakres jej obowiązków miała wchodzić wyłącznie opieka nad dzieckiem, ewentualnie ugotowanie makaronu do zupy czy ziemniaków. Teraz robi dla małej obiad od A do Z. Któregoś razu, gdy nie było prawie nic w lodówce, zaczęło się od niewinnego pytania, czy nie upiekłaby placuszków z cukinii. Gama potraw zaczęła się szybko poszerzać i z czasem pojawił się argument: „Natalka przyzwyczaiła się do twoich smaków”. — Jak widzę, że nie ma uszykowanego nic, co mogę jej odgrzać, to gotuję. Rodzice jedzą obiady w pracy i często nawet nie zostawiają produktów, z których mogę coś przyrządzić, więc w drodze powrotnej ze spaceru wstępujemy jeszcze do sklepu. Za zakupy rozliczamy się na bieżąco, tego pilnuję — zaznacza.

Natalka ma jeszcze pięcioletniego brata, ale Małgorzata widuje go dopiero popołudniami, gdy wszyscy wracają do domu. Chłopiec chodzi do przedszkola, a potem do dziadków i tam czeka na rodziców. — Już drugi raz spotykam się z takim układem — mówi.

Gospodarze są mało kontrolujący. Po powrocie z pracy pytają, co córka jadła, w resztę nie wnikają. Nie zawsze udaje się zbudować takie zaufanie. Ludzie, u których Małgorzata pracowała kilka lat temu, zamontowali kamery. Uprzedzili ją o tym, nie miała nic przeciwko. Któregoś dnia zarzucili jej, że pozwala dziecku jeść rękoma. Tłumaczyła, że to naturalny etap rozwoju, ale nie przyjmowali tego do wiadomości. Zażądali, by nauczyła ich syna posługiwania się sztućcami.

Małgorzata najlepiej wspomina swoją poprzednią pracę — u rodziny, która mieszkała pod miastem. — Stasiu miał osobną szufladę z przyborami plastycznymi, a rodzice podkreślali, że jeśli mam jakiś pomysł na zabawę, to kupią wszystko, czego potrzebuję. Tam było pełne zaangażowanie w rozwój dziecka — twierdzi. — Mama ciągle dopytywała Stasia, czego pragnie. Czasem myślałam sobie, że nie byłam taka czuła dla swojego syna. Mieli dom pod lasem, więc chodziłam z małym na długie spacery. Jak chcieliśmy się wybrać dalej na plac zabaw, mama często nas podwoziła. Gotowała dla wszystkich i nie było opcji, żebym nie zjadła z nimi obiadu. Nie musiałam biegać i nic kupować. Zarabiałam ponad 3,5 tysiąca złotych na rękę i miałam porządną umowę.

Zakończyli współpracę, kiedy Staś poszedł do przedszkola, ale do tej pory spotykają się czasem na pizzę. Marzy jej się podobna rodzina.

Małgorzata twierdzi, że od kiedy ponad 20 lat temu zaczęła pracę, wymagania rodziców mocno się nie zmieniły. — W ogłoszeniach z większych miast czytam: „animacja czasu wolnego”, „pedagogika bliskości”. To się tak ładnie nazywa, a przecież większość niań stosuje te metody od lat. Trudno zajmować się dzieckiem, nie wymyślając mu zabaw czy wspólnie z nim nie rysując. Nie wyobrażam sobie też nie przytulić go, gdy się przewróci albo jest smutne — mówi. Zgadza się z nią dr hab. Anna Wachowiak: — Animowanie czasu czy pedagogika bliskości to tylko nowe nazwy czegoś, co istniało od zawsze. Mówił już o tym La Fontaine: „Nie zmądrzał dotąd jeszcze nasz świat, chociaż stary: Byleby szyld był w modzie, mniejsza o towary” — cytuje.

27-letnia Klaudia po obronie licencjatu z zarządzania nie wiedziała, co chce robić w życiu. Przypadkowo natknęła się na ogłoszenie w mediach społecznościowych — ktoś szukał niani do rocznego chłopca. Postanowiła spróbować. — Podczas rozmowy wstępnej była tylko mama. Pytała, czy opiekowałam się dziećmi, ale nie wymieniła konkretnych wymagań. Dała mi małego i patrzyła, jak się nim zajmuję, potem było kilka dni próbnych — opowiada.

Gdy ją zatrudnili, tworzyła przy zaangażowaniu Franka zabawki z kartonów, taśmy i farb, np. tory samochodowe, sortowniki uczące rozróżniania kolorów czy lwa. — Starałam się nie bazować na zabawkach, które już miał. Mamie bardzo się to podobało, powtarzała, że ceni kreatywność. Mówiła biegle w dwóch językach. Raz zaproponowałam, że może zrobimy taki dzień, że rozmawiamy tylko po angielsku, ale nie podchwyciła tematu — dodaje Klaudia.

Z Frankiem spędzała średnio po dziesięć godzin dziennie. Wieczorem dostawała sms od rodziców, na którą godzinę ma przyjechać (zwykle była to 6.00 lub 6.30), a w trakcie dnia dowiadywała się, kiedy skończy. Próbowała wymóc na gospodarzach, żeby uregulowali te godziny, ale oboje zajmowali kierownicze stanowiska i często trudno im było wyjść z pracy o określonej porze. W końcu odpuściła. — Nie miałam swojej rodziny, partner też pracował do późna, więc stwierdziłam, że mogę być dyspozycyjna — wyjaśnia.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version