— To nie jest katastrofa – zaczyna rozmowę Alexei Tulbure, były przedstawiciel Mołdawii przy Radzie Europy i ONZ, kiedy dzwonię do niego w poniedziałek przed południem.

Korespondencja z Kiszyniowa

Dla wielu osób w Mołdawii, zwłaszcza tych, które przyszłość kraju widza w Unii Europejskiej, wieczór wyborczy przeszedł w nerwową, nieprzespaną noc. W niedzielę późnym wieczorem wstępne wyniki wskazywały na 43,5 proc. poparcia dla idei wpisania akcesji do UE jako strategicznego celu do mołdawskiej konstytucji, 56,5 proc. było przeciw. W Kiszyniowie panowało jednak przekonanie, że ten wynik odwróci się, kiedy tylko komisja wyborcza zacznie zliczać głosy z większych miast, w tym stolicy i głosy diaspory.

Jednak w miarę liczenia, proporcje nie ulegały zmianie, a dodatkowy niepokój wprowadziła krótka konferencja prasowa prezydentki Mai Sandu, która powiedziała, że są dowody, że próbowano kupić 300 tys. głosów. Jej słowa brzmiały jako próba przerzucenia na Rosję odpowiedzialności za ewentualną porażkę referendum. Kolejne godziny nie przynosiły rozstrzygnięcia. Nad ranem, kiedy zliczono już głosy z 99,6 proc. komisji wyborczych, wynik referendum rozłożył się po połowie. Ostatecznie opcja europejska przeważyła, osiągając 50,46 proc. głosów.

To zwycięstwo, ale poniżej prognoz i oczekiwań, które mówiły o 55-60 proc. głosów „za Europą”. Dlatego na początku tygodnia częściej mówi się o katastrofie, do której nie doszło niż o triumfie opcji proeuropejskiej. Mai Sandu i jej Partii Działania i Solidarności nie udało się zmobilizować wystarczającej liczby wyborców, by pokazać, że zdecydowana większość Mołdawian chce podążać ku integracji europejskiej. I że to ona jest wyrazicielką tych dążeń.

W wyborach prezydenckich Sandu zdobyła 42,45 proc. głosów. To z kolei więcej niż sugerowały przedwyborcze sondaże, dające jej 30-35 proc. głosów w pierwszej turze. Mimo to obecna mołdawska prezydentka nie może czuć się spokojnie przed drugą turą, która odbędzie się za dwa tygodnie. Lepszy wynik niż zakładano, zrobił bowiem jej konkurent Alexandr Stoianoglo – skonfliktowany z Sandu i jej rządem były prokurator generalny, urodzony w gagauskim Komracie zdobył 25,98 proc. głosów. Jeśli głosy, które zdobył trzeci w tym wyścigu Renato Usatyj (13,77 proc.) i rozdrobnione głosy jeszcze kilku kandydatów przejdą na Stoianoglo, to właśnie on może zostać kolejnym prezydentem Mołdawii. Przyznają to osoby, który jeszcze kilka dni temu zapewniały mnie, że to bardzo mało prawdopodobne, że przy obecnym rozkładzie sympatii politycznych w kraju, głosy diaspory właściwie gwarantują Sandu reelekcję.

— Na rezultaty wpłynęły rosyjskie pieniądze, co do tego nie ma wątpliwości – mówi Tulbure.

Dobre wyniki konkurentów prezydentki i słabszy niż spodziewany rezultat referendum łączony jest przede wszystkim z rosyjskim wpływem na mołdawskie wybory, a konkretnie z szeroko zakrojoną operacją dezinformacyjną i wyborczą korupcją.

Przebywający w Moskwie i działający z ramienia Kremla mołdawski oligarcha Ilan Shor, w kraju poszukiwany listem gończym, pompował dziesiątki, a nawet setki milionów dolarów w budowanie prorosyjskiej sieci w Mołdawii. Brudne rosyjskie dolary przyjeżdżały w torbach, walizkach, w przelewach na karty bankowe, zakładane mołdawskim obywatelom w rosyjskich bankach. Na miejscu były dystrybuowane na sianie rosyjskiej propagandy i na zwyczajne kupowanie głosów. Szczegóły tej operacji pokazał magazyn śledczy Ziarul de Garda, którego reporterka dała się zrekrutować do jednej z takich prorosyjskich sieci, finansowanej przez Shora. Działając pod przykrywką, zbierała informacje i nagrywała ukrytą kamerą nielegalny proceder. Policja podziękowała redakcji za pomoc w zbieraniu dowodów, ale w opinii Tulbure działania mołdawskich organów były niewystarczające.

— Działania Rosji mogłyby być mniej destrukcyjne, gdybyśmy przeprowadzili skuteczną reformę wymiaru sprawiedliwości i zintensyfikowali działania policji – podkreśla. — Może na czas udałoby się zneutralizować wszystkie te sieci, a wyniki wyborów i referendum wyglądałaby inaczej.

Tulbure wskazuje, że winy za wybory, które nie poszły po myśli prozachodniej i proeuropejskiej części mołdawskiego społeczeństwa, nie da się jednak zwalić tylko i wyłącznie na Kreml i jego marionetkę Shora. Polityczna odpowiedzialność spoczywa także na Partii Działania i Solidarności i jej liderce, czyli Mai Sandu. To od niej wyszedł pomysł na referendum, które od początku były bardzo ryzykowne, a jednocześnie zupełnie niepotrzebne na tym etapie. Komisja Europejska dopiero co otworzyła proces negocjacji o wstąpieniu Mołdawii do UE. Nawet gdyby spełniła się optymistyczna prognoza lansowana przez Sandu i jej obóz polityczny, że ten proces zakończy się wejściem do Unii do 2030 r., to wciąż jest to dobrych kilka lat.

Teraz Mołdawia nie stała przed ostatecznym wyborem, czy wejść od Unii, czy nie. Niedzielne referendum nie było referendum akcesyjnym, takim jakie odbyło się w Polsce, a referendum dotyczącym zmian w konstytucji. Można je co prawda uznać za zasadne, ale w żaden sposób nie mogą one zaważyć na procesie negocjacja i akcesji do UE. Dlatego znalazła się część wyborców, która nie odczuwała presji, by wziąć udział w referendum. Innymi słowy, nie udało się ich przekonać, że w ten sposób naprawdę decyduje się przyszłość Mołdawii.

— Kolejna lekcja, którą trzeba wyciągnąć z tych wyborów, to właśnie ta, że proces integracji nieodwracalnym czynią reformy, a nie zapisy w konstytucji – podsumowuje Alexei Tulbure.

Kamil Całus, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich również uważa, że referendum było politycznym błędem prezydentki Sandu i jej doradców.

— Łatwo jest ferować wyroki post factum, ale teraz widać to wyraźnie – mówi Całus. – Sandu, opierając się na sondażach, najwyraźniej oczekiwała lepszego rezultatu. Sądzę, że nie doceniła też skali rosyjskiego zaangażowania. Ekspert uważa jednak, że liczba 300 tys. kupionych głosów, którą Sandu podała w niedzielę wieczorem, jest przesadzona, według różnych ocen oddanych w złej wierze głosów mogło być od 100 do 130 tys. A to i tak wystarczająco, by znacząco wpłynąć na wyniki.

Problemem, który ujawniły wyniki wyborów i referendum jest także to, że partia Sandu nie ma zdolności koalicyjnych. PAS zdominowała prozachodnie skrzydło mołdawskiej sceny politycznej i nie była w stanie zbudować szerokiego frontu na rzecz głosowania na „tak” w referendum. Głosowanie europejskie jednoznacznie utożsamiano z poparciem dla Sandu, dlatego właściwie wszyscy jej przeciwnicy w prezydenckim wyścigu występowali przeciwko niemu, grając przede wszystkim na obniżenie frekwencji. Ani Stoianoglo, ani trzeci pod względem wyniku Usatyj nie wzięli w niedzielę kart do głosownia w referendum.

Jeśli Sandu chce zachować władzę, a przynajmniej spróbować o nią zawalczyć, to czekają ją bardzo pracowite dwa tygodnie.

— Obecna prezydentka ma jeszcze elektorat w diasporze, który może zmobilizować przed drugą turą – wyjaśnia Całus. – Ale w kraju może być trudno, chociaż na pewno elektorat prozachodni będzie się mobilizować. Przed pierwszą turą byli zbyt pewni siebie i pewni zwycięstwa Sandu. Nie wiem jednak, czy to wystarczy, bo wynik Alexandra Stoianoglo jest zaskakująco dobry, podobnie jak wynik Renato Usatego.

W poniedziałek po południu Maia Sandu wyszła z zaproszeniem dla swojego konkurenta do przedwyborczej debaty. Stoianoglo przyjął zaproszenie, podkreślając, że debata musi odbyć się na neutralnym gruncie, a moderatorzy muszą reprezentować zarówno jej, jak i jego opcję polityczną.

Kiedy Alexei Tulbure mówi, że to, co się wydarzyło, to nie jest katastrofa, ma na myśli zarówno wybory prezydenckie, jak i niefortunne – jak się okazało – referendum, to tylko jeden z kroków na mołdawskiej drodze politycznej, który nic nie przesądza. Nawet jeśli Stoianoglo wygra wybory prezydenckie, to nie oznacza to rewolucji. Mołdawia jest republiką parlamentarną, a po zakończeniu obecnego cyklu wyborczego od razu zaczną się przygotowania do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych.

Oczywiście Partii Socjalistów, która wysunęła kandydaturę Stoianoglu, będzie łatwiej je wygrać niż Partii Działania i Solidarności, którą będzie obciążać porażka Sandu. Ale biorąc pod uwagę, jak rozdrobniona jest mołdawska scena polityczna, na tym etapie wszystko jest możliwe. Także to, że Partia Socjalistów byłego prezydenta Igora Dodona – jeśli wygra wybory parlamentarne i będzie tworzyć rząd – nie będzie wcale aż tak prorosyjska, jak w poprzednich latach. Tym bardziej że na rosyjskim finansowaniu uwłaszczył się złodziej i aferzysta Shor, z którym mało kto w Mołdawii chciałby mieć cokolwiek wspólnego. A każdy rząd będzie musiał kontynuować współpracę z Unią Europejską, żeby wykazać się finansowanymi głównie z europejskich środków inwestycjami.

Wynik referendum pokazuje, że mołdawskie społeczeństwo siedzi okrakiem między Europą i Rosją, nawet jeśli prorosyjskość ubierana jest tu często w postulat neutralności, pokoju i przyjaźni ze wszystkim krajami. W poniedziałek słyszę na ulicach Kiszyniowa, że trzeba przyjąć rzeczywistość taką, jaką jest i wychodząc od diagnozy, która wskazuje na niemal równy podział społeczeństwa po linii geopolitycznych wyobrażeń, pracować na różnych poziomach na rzecz poprawy społecznej świadomości.

To zadanie nie tylko dla władz Mołdawii, jej sektora obywatelskiego, który zresztą dwoi się i troi, by wyrwać się z rosyjskich objęć i odpierać sterowane z Kremla ataki. To także zadanie dla Unii Europejskiej i jej instytucji, a także innych pozainstytucjonalnych aktorów. Rumuński eurodeputowany i szef delegacji Europarlamentu ds. relacji z Mołdawią Siegfried Muresan powiedział w poniedziałek, że mimo rosyjskich prób podważenia procesu demokratycznego, rezultat referendum to wyraźny zwycięstwo obywateli na rzecz europejskiej przyszłości kraju. Europa musi teraz zwiększyć swoje wsparcie dla modernizacji Mołdawii, poprawić standardy życia i pomóc krajowi przygotować się do przystąpienia do Unii Europejskiej. Muresan zapowiedział też, że Unia uruchomi 1,8 mld euro wsparcia dla Mołdawii.

Unia Europejska musi jednak pamiętać, że w hybrydowym starciu z Rosją pieniądze nie załatwiają wszystkiego. Mimo że unijne fundusze już teraz odgrywają ogromną rolę w modernizacji kraju, to w niektórych regionach – chociażby w tradycyjnie prorosyjskiej Gagauzji – rosyjska propaganda skutecznie neutralizuje ich wpływ. A do ludzi, którzy żyją bardziej niż skromnie, lepiej przemawia czysta gotówka na konsumpcję, przekazywana przez Shora i jego sieć niż europejskie miliardy na projekty. Na przykładzie Mołdawii widać, że Unia Europejska musi popracować nad opowieścią, którą sprzedaje, by efektywnie przekonywać różne warstwy społeczne o przewagach europejskiej wspólnoty nad wspólnotą eurazjatycką z Rosją na czele. Ten wysiłek się opłaci, bo Mołdawia graniczy z UE i zarówno w interesie Rumunii, jak i całej Unii jest posiadanie stabilnego, demokratycznego i dobrze zintegrowanego sąsiada.

Odczucia po mołdawskich wyborach i referendum są mieszane, ale byłoby nieuczciwie nie odnotować w tym kontekście sukcesu. Jeszcze parę lat temu Mołdawia sprawiała wrażenie skrajnie niestabilnego państwa, rządzonego przez oligarchiczną mafię, a przez to bardzo podatnego na rosyjskie wpływy. Mołdawianom udało się jednak odbić swój kraj z rąk takich ludzi jak Plahotniuc czy Platon i nawet rzeka pieniędzy, która w ostatnich miesiącach płynęła za pośrednictwem Shora z Moskwy, nie była w stanie rozhuśtać sytuacji wewnętrznej. Nie udało się też w ten sposób kupić wystarczającej liczby głosów, żeby doprowadzić do oczekiwanej przez Moskwę porażki proeuropejskiego referendum.

W niedzielę w Mołdawii odbyły się wybory i referendum, którym nie towarzyszyły żadne poważniejsze incydenty i których wyniki przyjęli wszyscy kandydaci i siły polityczne. Nie doszło też po nich do masowych protestów tej czy innej strony politycznego sporu, nie było prowokacji ani tym bardziej ulicznych zamieszek. W ciepły i słoneczny poniedziałek Mołdawia po prostu poszła do pracy. Chyba właśnie tak wygląda demokracja.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version