W jednym z wykładów napisanych po to, żeby zmonetyzować popularność Wstępu do psychoanalizy, Freud zanotował, że kobiety miały niewielki wkład w rozwój cywilizacji i nie dokonały żadnych szczególnych odkryć poza wynalezieniem tkactwa i rozmaitych technik plecenia.

  • Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”

Dodał, że tę inwencję napędziły – podświadomie, bo Freud raczej nie podejrzewał płci żeńskiej o celowe czy racjonalne działanie – wrodzony narcyzm kobiet i ich patologiczne skupienie na sobie: potrzebowały tkanin, by się stroić. Stroiły się zresztą głównie dlatego, że chciały ukryć wstyd związany z brakiem penisa.

Ciekawe, czym Freud okrywałby genitalia zimą, gdyby tym tkaniem się nie zajęły.

Prawie że rówieśnik Freuda, Oscar Wilde, uważał, że kobieta jest rodzajem dekoratywnym, na ogół nie ma nic do powiedzenia, ale to nic wypowiada czarująco. „Kobieta oznacza triumf materii nad umysłem, tak jak mężczyzna triumf umysłu nad moralnością”, napisał w Portrecie Doriana Graya. Kiedy miałam trzynaście lat, wydawało mi się to bardzo błyskotliwe.

Od stuleci widzi się w nas tkaczki codzienności, opiekunki, władczynie materii, które o materię potrafią się zatroszczyć, nie tylko materią się okryć, ale też materię włożyć do garnka, przemienić i nią nakarmić, z materii zrobić lekarstwo, ozdobę, przyjęcie na trzy lub pięćdziesiąt osób, strój karnawałowy, szalik, dla kogoś, dla kogoś, dla innych.

W mitologii greckiej Mojry zajmowały się właśnie innymi – tkały porządek świata i jedynie one nie podlegały boskim nakazom ani zachciankom. Kloto przędła nitkę życia, Lachesis pilnowała, by dobrze się snuła, a Atropos sięgała po nóż w sobie tylko znanym momencie. Na obrazie Złota nić prerafaelity Johna Melhuisha Strudwicka to środkowa Lachesis wygląda na najbardziej umęczoną i czujną, jakby konieczność troszczenia się o cudzy los była skrajnie uciążliwa. Penelopa tkała bezczelnie i tylko trochę dla siebie. Z jakiegoś powodu wszyscy ci zalotnicy, którzy wierzyli w śmierć Odyseusza i którzy się koło niej kręcili, a była ich ponad setka, wprawdzie urządzali w jej domu huczne imprezy, jakby byli u siebie, ale też przyjmowali w zasadzie wszystkie jej warunki. Kiedy powiedziała, że wybierze męża dopiero po ukończeniu tkania całunu dla swojego teścia, Laertesa, przystali na to i czekali trzy lata. A Penelopa tkała w dzień, nocą pruła, naprawiała w dzień, nocą niszczyła. Robię, cofam, przerabiam.

Nic zalotników nie tknęło, nie dziwili się, że tak się to tkanie przedłuża. Można ich tłumaczyć stanem częstego upojenia lub po prostu kompletną nieznajomością kobiecego świata. Penelopa z rzadka pojawiała się wśród nich, najczęściej spędzała czas w swoich komnatach. Może stąd te przymiotniki, którymi się ją określa. Wierna. Oddana. Czekająca. Lojalna. Roztropna. Cierpliwa. Jako żona. Troskliwa. Zaradna. To Penelopa matka. Ale przecież była też bardzo bystra i zdeterminowana. Umiała improwizować i odnaleźć się w trudnej sytuacji.

Przez tyle lat dawała sobie radę z bandą obcych facetów, a jednocześnie zarządzała domem, może nawet całą Itaką, przecież królestwo nie zarządzało się samo, i wychowywała syna, do tego regularnie nie dosypiała, bo musiała pruć całun. I tak wszyscy wytrzymali ze sobą trzy lata. Fatyganci czekaliby może dłużej, gdyby Penelopa nie została zdradzona przez inną kobietę, jedną ze służących. Ale i wtedy umiała sobie poradzić, wymyśliła zalotnikom kolejny niemożliwy do spełnienia warunek, wykorzystując tym razem jednak nie krosno, a łuk. Może zalotników nic nie tknęło, bo patrzyli na Penelopę tak jak mężczyźni na kobiety przez stulecia i jak widział je Freud: skupione na robótce, na haftowaniu, na cerowaniu.

Te czynności do tego stopnia kojarzyły się z kobiecością, że mniej więcej od czasów średniowiecza igły, szpilki, naparstki i poduszeczki do igieł wkładano do wyprawek panien młodych. Tych zamożniejszych, bo na wsiach, jak pisze Gloger, młodej mężatce wciskało się do ręki kądziel. Symbolicznie mówiono jej tym gestem, że odtąd tym, co uprzędzie, będzie okrywała rodzinę. Tkanie było znaczeniowo tak bardzo splecione z kobiecością, że określenie „po kądzieli” oznacza linię żeńską, a „po mieczu” – męską.

Tylko że to od szycia i przędzenia zaczęła się przecież rewolucja przemysłowa, już bardzo w czasach Freuda i Wilde’a dojrzała. Mógł ją rozpocząć rycerz, który nie przyjechał na białym koniu, tylko wynalazł maszynę dziewiarską wedle legendy dlatego, żeby zaimponować damie swego serca. Ponoć zbyt dużo czasu mitrężyła nad szydełkiem. Był schyłek XVI wieku, gdy pastor William Lee z miejscowości Calverton w Anglii wymyślił i opatentował maszynę dziewiarską. Pastorowanie pastorowaniem, ale trochę mu przeszkadzało, że Ann, dziewczyna, do której chodził w konkury, non stop dziergała na drutach. Podobno nawet podczas wspólnych spacerów robiła swetry dla mieszkańców przytułku – jakoś przywodzi mi to na myśl Penelopę. William Lee postanowił ukochaną odciążyć. Tyle anegdota, nie wiadomo, czy Ann istniała. Za to maszyna dziewiarska istniała bezsprzecznie, składała się z ponad dwóch tysięcy metalowych części i w ciągu minuty zaplatała kilkaset oczek – podczas gdy najwprawniejszy dziewiarz ledwo dociągał do stu.

Swoje nitki do rewolucji doplótł też Richard Arkwright, który urodził się biedny, ale umarł bogaty, bo pracował wszędzie, gdzie mógł, wstawał wcześniej od innych i kładł się później. W 1771 roku otworzył w Cromford w Anglii fabrykę, gdzie część pracy wykonywała maszyna przędzalnicza. Udoskonalił mechanizm, który dwa lata wcześniej wymyślił tkacz i stolarz James Hargreaves, nadając mu zresztą żeński przydomek Spinning Jenny, czyli Prządka Joasia. Hargreaves urodził się ubogi i umarł równie biedny, bo nie zgłosił Joasi do urzędu patentowego, możliwe zresztą, że zgłosić nawet nie potrafił, ponieważ nie umiał pisać. Na jego wynalazku bogacili się inni, Arkwright był jedną z takich osób. Wykorzystał mechanizm Jenny, żeby opracować mechaniczne krosno tkackie napędzane energią wodną. Produkcja tkanin w tamtych czasach odbywała się głównie w wiejskich chałupach, w powolnym tempie, kobiety siedziały przy krosnach przez długie godziny. Wynajęci chałupnicy raz w tygodniu znosili urobek do fabryk i odbierali zapłatę. A tu zmiana. Czynności, które wcześniej wykonywały ręce prządek i tkaczy, zostały przejęte przez wałki ustawione w równym rzędzie.

W fabryce Arkwrighta robotnicy nie byli zatrudniani w trybie zleceń, mieli umowy. Przy przędzy pracowały często całe rodziny, również dzieci, coraz więcej dzieciaków, które w kolejnych latach stanowiły aż dwie trzecie pracowników. Bardzo tanich pracowników.

A kapitalizm tkał się powolutku. W latach trzydziestych XIX wieku Barthélemy Thimonnier dopracował maszynę do szycia i otworzył zakład, w którym odzież produkowana była maszynowo. We Francji rządzonej przez Karola X przydawały się mundury, więc Thimonnier właśnie je postanowił szyć. Pewnego zimowego dnia 1831 roku do fabryki wtargnęło kilkudziesięciu krawców, którzy zniszczyli wiele maszyn. W sądzie mówili wprawdzie, że po prostu chcieli takie cuda obejrzeć z bliska, ale można przypuszczać, że kierowali się obawą o swoje miejsca pracy. A może bardziej o kontrolę nad sposobem wykonywania pracy. W ówczesnej prasie za dużo o tych protestach i ich powodach nie pisano, żeby nie wystraszyli się także inni robotnicy i by nie przyszły im na myśl podobne bunty. Ale te i tak wybuchały w różnych rejonach Europy – i bez informacji prasowych ludzie umieli sobie zorganizować mniejsze i większe rewolucje. Kręć się, kręć, wrzeciono. A Freud? Pierdolę Freuda, bo Freud to niedojda [Paktofonika – red.].

Fragment książki „szyjąc” Olgi Gitkiewicz wydanej nakładem wydawnictwa Dowody.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version