Po prostu idziesz do pracy i dopiero po powrocie mówisz: kurde, ale było do dupy. Niebezpieczeństwo było blisko. A potem dostajesz następny wyjazd i musisz zająć się pracą – mówi w rozmowie z „Newsweekiem” ratownik medyczny Karol Bączkowski.
Newsweek: Czy pamiętasz swoją pierwszą myśl, gdy podano informację, że ratownik medyczny w Siedlcach został pchnięty nożem i nie żyje?
Karol Bączkowski: To było jedno słowo: znowu.
Według oficjalnych danych w zeszłym roku były 94 przypadki naruszenia nietykalności ratowników, rok wcześniej 93.
– To wierzchołek góry lodowej. Nie można oszacować prawdziwych danych, bo akty agresji wobec ratowników nie są w żaden sposób monitorowane. Jeśli ratownik zgłosi na policji, że został zaatakowany, to wtedy zostaje po takim zajściu ślad. Ale ja totalnie nie wierzę, że to jest niespełna 100 sytuacji rocznie, w których ratownik medyczny jest w stanie zagrożenia zdrowia i życia albo dostaje groźby karalne.
Skąd ta pewność?
– Bo my, ratownicy medyczni, nie chodzimy na policję, jeśli nam coś się stanie. Nawet jeśli było ostro. Dlaczego? Bo jesteśmy na kontraktach, na własnej działalności gospodarczej. Jak idziesz na policję, to znaczy, że nie pracujesz i nie zarabiasz. A poza tym takie sprawy są zwykle umarzane albo sprawca dostaje dwa tygodnie prac społecznych za to, że uderzył ratownika medycznego. To jest kpina, to jest plucie nam w twarz.
Często powtarzasz, że dobry ratownik to żywy ratownik. Czy wasza praca jest naprawdę taka niebezpieczna?
– To powiedzenie pasuje do obecnej sytuacji, bo nasz kolega został ugodzony nożem i zginął. Ale generalnie dotyczy szerszego pojęcia bezpieczeństwa własnego, czyli poruszania się w ruchu drogowym, uważania, aby nie włożyć rąk w materiał biologiczny. Chodzi o to, by nie stworzyć zagrożenia dla siebie, bo potem nie będziemy mogli ratować komuś życia. Bywają sytuacje, gdy przyjeżdżamy na wezwanie do domu, w którym są agresywne zwierzęta albo ktoś biega po podwórku z maczetą. Albo jedziemy na teren ogródków działkowych, a tam nie ma prądu. Jeżeli jest bardziej cywilizowane osiedle, to karetka ma zupełnie inne, spokojniejsze wyjazdy niż na obrzeżach miasta, w niebezpiecznych dzielnicach czy na polnych drogach bez oświetlenia. Tak, to jest niebezpieczna praca.
Doświadczyłeś jakichś trudnych sytuacji?
– Jakiś czas temu zostałem prawie zaatakowany toporkiem, takim indiańskim tomahawkiem. Nieszczęście było bardzo blisko. Zdarza się, że ktoś ci otwiera drzwi z nożem w ręku. Nie wygląda to zbyt sympatycznie i można się spodziewać, że go użyje. Albo przyjeżdżamy, bo na 999 zgłoszono, że ktoś został dźgnięty nożem w brzuch. Skoro jest taki poszkodowany, to może się okazać, że ratownik będzie kolejną ofiarą nożownika. I wiadomo, to nie zdarza się codziennie, ani nawet co tydzień, ale taka jest nasza praca.
Co w chwili zagrożenia robi ratownik medyczny?
– Ja zawsze starałem się zachować szczególną ostrożność. Zastanawiałem się, czy to jest dobry pomysł, by wchodzić do mieszkania, w którym kogoś ugodzono nożem, ciągle się rozglądałem, by sprawdzić, gdzie jest ostre narzędzie, co robi agresor. Musiałem być trochę jak policja, wchodziłem i od progu pytałem, czy jest jeszcze ktoś w domu. Bo trzeba wiedzieć, czy nie wkroczyliśmy w sam środek rodzinnej awantury i może się okazać, że nagle wyskoczy ktoś z drugiego pokoju i spróbuje zrobić nam krzywdę. Trzeba bazować na zdobytym przez lata doświadczeniu, być ostrożnym, spostrzegawczym i umieć przewidywać. Myślę, że umiejętnością, którą powinni nabyć medycy, jest nieeskalowanie trudnych sytuacji. Mało się mówi o tym, że również medycy mogą być czasem winni jakichś pyskówek. Jesteśmy przepracowani, zmęczeni, a przecież są sytuacje, gdy wiele zależy od tego, jak poprowadzimy rozmowę.
Foto: Piotr Ratuszyński / Archiwum prywatne
Jakiś przykład?
– Wchodzisz na wizytę i ktoś pod wpływem alkoholu mówi z pretensją: ile na was można czekać? I jak ratownik odpowie, że dokładnie tyle, ile będzie trzeba, to już jest gotowy zapalnik. A jak powie: przyjechaliśmy tak szybko, jak to było możliwe i poprosi, by go poprowadzić do pacjenta, to jest mniejsze prawdopodobieństwo, że dostanie od zdenerwowanego i zniecierpliwionego domownika w nos.
Czy ratownicy medyczni są w jakikolwiek sposób przygotowywani na takie sytuacje? Jesteście uczeni, jak rozmawiać z pacjentami? Macie kamizelki nożoodporne?
– Szkoleń, jak rozmawiać z pacjentem i traktować go z empatią, nie ma. Kompetencji miękkich albo się przyszłych ratowników nie uczy, albo uczy szczątkowo. Na studiach są podstawy psychologii, więc jeśli ktoś skończył studia tak jak ja, to może uczył się, jak zrobić wywiad medyczny i pracować z pacjentem. To jednak wszystko za mało. Żadne szkolenie nie pomoże, jeśli ktoś pracuje 300 albo 400 godzin w miesiącu.
Jak masz być empatyczny, skoro jesteś zmęczony i jest ci źle w tym miejscu, w którym jesteś, a musisz w nim być. Oczywiście można zrobić mnóstwo szkoleń, można uczyć ratowników karate albo samoobrony, ale przecież nie chodzi o to, by oni komuś dźwignię zakładali albo dusili.
O tym, że ratownik pracuje 300 godzin miesięcznie, rozmawialiśmy kilka lat temu, w czasie pandemii.
– I wtedy wszyscy nam klaskali, mówili, że jesteśmy bohaterami. Oklaski się skończyły i jesteśmy po pięciu latach w tym samym miejscu.
To co w takim razie należałoby zrobić?
– Przede wszystkim trzeba zacząć monitorować akty agresji wobec ratowników, by zrozumieć, jaka jest ich skala. Trzeba w końcu dokładnie wiedzieć, gdzie ktoś został opluty, popchnięty, przyduszony, a gdzie komuś grożono nożem albo doszło do gróźb karalnych. Jeśli poznamy skalę ataków, to dowiemy się, co tak naprawdę się dzieje, kiedy ratownik rusza na wezwanie. I dopiero jak dowiemy się, co się dzieje, będziemy wiedzieli, jak możemy zareagować.
Środowisko ratowników ma przeróżne pomysły.
– Jedni chcą mieć broń, inni pałki, gaz, a jeszcze inni paralizatory. Nie jestem w stanie stwierdzić, jakie rozwiązanie jednoznacznie pomoże, poza tym, że na pewno trzeba monitorować liczbę ataków. Trzeba też społeczeństwo edukować, czyli prowadzić potężne kampanie tłumaczące, od czego jest pogotowie, kim jest ratownik. Ratownik musi być funkcjonariuszem publicznym w sposób ciągły, a nie tylko wtedy, kiedy jest przy pacjencie. A kary za napaść na ratownika muszą być surowe. Na pewno nie takie, że ktoś ma przez miesiąc wykonywać prace społeczne, na przykład grabić liście.
Powtarzam: kary powinny być bezwzględne, surowe i komunikowane publicznie. I trzeba mieć system raportowania ataków. Jeżeli mamy 20 tys. ratowników medycznych w Polsce i tylko 100 agresji rocznie odnotowanych, to mamy potężne niedoszacowanie. Ale co tu mówić o takich kwestiach, skoro my na stacjach benzynowych alkohol sprzedajemy. No sorry, gdzie my jesteśmy? Walczymy z pijanymi kierowcami, dając im możliwość kupienia alkoholu na stacji benzynowej w nocy. To jest idiotyczne. Jeżeli chcemy realnych zmian, to weźmy się do roboty jak profesjonaliści.
Czyli?
– Potrzebni są eksperci i ludzie, którzy w tym zawodzie pracują. Zapytajmy ratownika, który już kiedyś dostał kosę nożem, jaką by chciał mieć ochronę? A politycy i urzędnicy niech będą tylko i wyłącznie narzędziem do wykonania przygotowanego przez tych pierwszych planu. Oni nie są ekspertami, nie mają zielonego pojęcia, jak zaradzić problemom. A teraz bajki opowiadają, że policja świetnie działa w połączeniu z pogotowiem ratunkowym. To są bzdury takie, że się w głowie nie mieści.
A jak jest naprawdę?
– Nie można się doczekać przyjazdu policji. Policja nie jest winna temu, że nie ma sił ani środków, a nie jest przecież w stanie się teleportować. Nie ma wystarczającej liczby radiowozów. W niektórych miastach są wakaty na poziomie 20— 30 proc. policjantów, więc nie wierzę, że policja przybędzie, kiedy będę potrzebował pomocy, bo to jest po prostu niemożliwe. Wszyscy, którzy opowiadają, że pracują nad takim rozwiązaniem, albo nie mają zielonego pojęcia, albo kłamią.
Nie ma też możliwości, żeby policjant jeździł w karetce, ale pomógłby patrol interwencyjny, który byłby dostępny natychmiast w dzielnicach o podwyższonym ryzyku. Jeżeli wiemy, że przestępstwa są tam, gdzie nie ma latarni, a potrącenia są tam, gdzie nie ma przejść dla pieszych albo dobrego oznakowania, to logiczne byłoby rozmieszczenie tam patroli interwencyjnych. Powtórzę raz jeszcze: te niespełna 100 aktów agresji rocznie wobec ratowników to tylko te, które zostały zgłoszone. Pozostałe nie są nigdzie odnotowane, choć mogłaby być taka rubryka w karcie medycznych czynności ratunkowych. Można by tam napisać, że w czasie akcji ratunkowej był alkohol, nóż, wyzwiska, duszenie. I wtedy ratownik nie musiałby już niczego zgłaszać, bo sprawa toczyłaby się z urzędu.
A nie można takich informacji zapisać na tabletach, które ma załoga karetek pogotowia?
– Można wpisać, w rubryczce „uwagi”. Tyle że nikt nie otwiera każdej karty patrząc, czy coś się stało. Gdyby była osobna rubryka w karcie medycznych czynności ratunkowych, gdzie można by wpisać, że na przykład ratownik był zagrożony albo wyjazd okazał się niebezpieczny, to by się w systemie zaświeciło na czerwono.
Gdyby była komórka zajmująca się analizą takich zdarzeń, to wiedziałaby, jak poważny jest problem i gdzie. To znacznie lepsze niż pomysł, by ratownik medyczny na każdy wyjazd zakładał specjalną ochronną kamizelkę. Bo tak się pracować tak nie da. Mamy wystarczająco dużo sprzętu, by teraz jeszcze w ciężkich kamizelkach chodzić. Na razie możemy więc tylko liczyć na to, że życzliwy dyspozytor nas ostrzeże: proszę nie wchodzić, zanim nie przyjedzie policja.
Często się bałeś?
– Starałem się nie myśleć o tych wszystkich rzeczach, które mogą się zdarzyć. Miałem zasadę: uważam na siebie i nie będę się negatywnie nastawiał. Ale w naszej pracy dużo jest rzeczy, które są niebezpieczne. To wcale nie musi być agresywny pacjent, tylko sama jazda na sygnale, przeciskanie się przez korki, kontakt z pacjentem, szkodliwy materiał biologiczny. I większość medyków o tym nie myśli. Po prostu idziesz do pracy i dopiero po powrocie mówisz: kurde, ale było do dupy. Niebezpieczeństwo było blisko. A potem dostajesz następny wyjazd i musisz zająć się pracą.
Jak ktoś zaczyna analizować zagrożenia, to jest na najszybszej drodze, żeby odejść z tego zawodu, bo zyskuje świadomość, że jednak tak nie chce żyć, bo nie ma narzędzi do obrony, bo wszyscy mają go w nosie. A jak pójdzie się poskarżyć na policję, to albo sprawa zostanie umorzona, albo sprawca ataku dostanie grabie i będzie w parku liście zbierać. Ministerstwo Zdrowia wie, jakie są problemy. Może nie zdaje sobie z ich skali, ale doskonale wie, co doskwiera ratownikom medycznym.
Myślisz, że trwające właśnie rozmowy środowiska z przedstawicielami resortów zdrowia, sprawiedliwości oraz spraw wewnętrznych przyniosą przełom?
– Nie wierzę w jakieś realne zmiany. Już tak długo obserwuję ten system, że raczej jestem skłonny powiedzieć, że za kilka lat zawód ratownika medycznego zniknie z rynku albo będzie bardzo mocno ograniczony. A w karetkach będzie jeden ratownik medyczny i jakichś dwóch pomagierów, na przykład po kursach z kwalifikowanej pierwszej pomocy. Niestety, jesteśmy w potężnym kryzysie. Mamy świetnie wykwalifikowanych medyków, tylko mamy ich za mało i o nich nie dbamy. Nowi nie przychodzą do zawodu, a starzy odchodzą. A jak odejdzie jeden ratownik, który pracuje 350 godzin w miesiącu, to ilu odeszło?
Dwóch.
– Tak. A jak ktoś pracuje w trzech miejscach, to znika trzech ratowników. Szkoda, bo studia medyczne są bardzo kosztowne i nie stać nas na to, żeby potem nie dbać o ratownika. Żadna poważna organizacja sobie by na to nie pozwoliła, żeby wpakować pieniądze w człowieka, który ma jakieś kompetencje, może robić rzeczy specjalne, bo potrafi ratować życie. Jest wyjątkowy, a jednak państwo ma do jego umiejętności, co najmniej, lekki stosunek.
A co by sprawiło, żeby ratownicy garnęli się do zawodu, a potem z niego nie odchodzili?
– Myślę, że trzeba dać im potężny prestiż, jakieś przywileje. Zupełnie inaczej by się ratownikowi pracowało, gdyby wiedział, że jeżeli mu coś się stanie, to ktoś się zaopiekuje nim i jego rodziną. Będzie miał ścieżkę rehabilitacji i powrotu do zawodu. Albo będzie mógł pracować w jakiś inny sposób, będzie miał możliwość rozwoju. Czy zrobić z nas formację? Nie mam zielonego pojęcia. Trzeba dyskutować, ale na pewno nie jest rozwiązaniem to, co mamy obecnie: czyli ratowników, którzy zakładają jednoosobowe działalności gospodarcze. Bo jak któryś będzie miał zawał serca, to co wtedy? Wróci po zawale na 350 godzin do pracy na kontrakcie?
Nie wróci.
– Więc powtórzę: trzeba zbudować prestiż naszego zawodu. I zacząć prosto, od kampanii społecznej. To będzie długo trwało, ale w końcu przyniesie efekt, w przeciwieństwie do obecnego zrywu po tragedii w Siedlcach. Kto za tydzień będzie pamiętał o tym, że ktoś w pogotowiu zginął? Będzie informacja, że policjant do kogoś strzelił, a kierowca jechał po alkoholu. I jeszcze jakiś polityk coś powie. Było, minęło. Nie będzie realnych zmian.
Karol Bączkowski jest ratownikiem medycznym, absolwentem Akademii Medycznej w Gdańsku. Jest autorem webinarów medycznych oraz mówcą. Napisał książkę dla dzieci pt. „Bączek Ratownik” oraz „Książkę o pierwszej pomocy napisanej przez życie”.