– Nigdy nie zapomnę mężczyzny, który przyszedł tuż po pogrzebie żony. I to było takie druzgocące, że akurat klub go-go wybrał na swoją chwilę żałoby – mówi autorka książki „Dziewczyna ze stripa”.
„Newsweek”: Czy to możliwe, żeby w 2023 r. jeszcze istniały kluby go-go?
Paulina Wysoczańska: Istnieją i będą istnieć, póki klienci będą przychodzić.
Czego szukają w takich klubach?
– Zacznijmy od tego, że faceci są wzrokowcami i jedzą oczami. Przychodzą, żeby nasycić swoje ego, żeby po ciężkim dniu pracy mieć chwilę przyjemności. Ale po spędzeniu dwóch, trzech godzin z takim klientem okazywało się, że on zupełnie czego innego szuka. Bo na przykład nie dostał awansu, ma problemy w domu z żoną, dziecko nie radzi sobie w szkole. Podczas rozmowy wychodzą najczarniejsze sprawy, z którymi klienci mierzą się akurat w swoim życiu. To są naprawdę różni panowie, nie tylko ci z górnych półek. Przychodzili do klubu panowie, którzy pracowali w Biedronce na magazynie, ale też dyrektorzy w banku.
To ja powtórzę pytanie: czego oni wszyscy szukają w klubie ze striptizem?
– Im samym mogło się wydawać, że szukają odskoczni, chcieli pogadać z piękną dziewczyną, spuścić stres. I owszem, lubią obserwować, jak tancerki uwodzą klientów, jakie są ponętne, atrakcyjne. Ale jednak bardziej oczekują wysłuchania ich, poklepania po ramieniu i pochwały, połechtania ego, bo nie zawsze to wszystko mają w domu.
Czy pamięta pani jakichś szczególnych klientów?
– Na pewno nigdy nie zapomnę mężczyzny, który przyszedł tuż po pogrzebie żony. I to było takie druzgocące, że akurat to miejsce wybrał na swoją chwilę żałoby. On nie szukał żadnych ulotnych wrażeń, żadnych seksualnych podniet, tylko potrzebował właśnie wysłuchania.
A drugim klientem, który zapadł mi w pamięć, był pan, który wniósł do klubu pistolet. Bo mimo że była tam ochrona, to w ogóle nie sprawdzała klientów, mogli wnieść wszystko. I mimo że wszyscy: kierowniczka zmiany, monitoring itd. wiedzieli, że ten klient ma broń, nie wyprosili go. Zasada była taka: jeżeli płaci, to nie wypraszamy go z klubu. Potem kierownictwo nam powiedziało, że to był szef sieci domów publicznych. Na czas jego obecności wstrzymano wejścia innych klientów. Klub był tylko dla niego, a on bawił się z nami.
Jak wyglądała ta zabawa?
– Kiedy klient wchodzi do klubu, dostaje swoją tancerkę. Może ją sobie wybrać albo kierowniczka do niego kieruje jakąś dziewczynę. Do tego pana została wysłana tancerka, która w mojej książce ma na imię Klaudia. Poszła z nim od razu do pokoju prywatnego, bo wyłożył 2,5 tys. zł na bar i chciał się bawić. W sali klubowej został jego ochroniarz.
Zwykle tancerka w pokoju prywatnym tańczy, ale może też rozmawiać. Jej zadaniem jest dostosować się, odgadnąć, czego klient pragnie. Nie wiem, co się działo w tym pokoju prywatnym, ale po upływie kilkunastu minut tancerka wyszła ze skargą do kierowniczki, że ten klient ma broń, ona nie chce tam z nim być. Kierowniczka nie przyjęła w tego do wiadomości i kazała jej wracać do pokoju. I wysłała tam jeszcze mnie. To było straszne. Wiedziałam, z jakiej branży jest ten pan i obawiałam się, że może oczekiwać, że na jego skinienie tancerka zrobi to samo.
To znaczy?
– Wszyscy myślą, że kluby go-go to jest jakaś nielegalna czarna dziura, ale tancerki nie mają prawa uprawiać seksu z klientami. Kiedy weszłam, ten mężczyzna trzymał moją koleżankę przy swojej piersi i mówił: jak nie zrobisz tego, co powiedziałem, utnę ci łeb i spalę chatę. Więc ja już wiedziałam, że muszę grać na czas, muszę być posłuszna. Na szczęście za chwilę wyszliśmy z pokoju prywatnego na salę klubową, gdzie już wszystkie byłyśmy do jego dyspozycji. Oblewał nas szampanem, co chwilę zmieniał utwory. Kiedy stawał się agresywny, ochrona go odciągała i pilnowała, żeby się uspokoił. To trwało kilka godzin, aż w końcu ten klient się upił i jego ochroniarz go wyprowadził. Zanim wyszedł, wydał jeszcze około 3 tys., bo kupił szampana dla siebie i ochroniarza.
Bałyście się?
– Mogę mówić tylko za siebie, ale wydaje mi się, że ze względu na charakter pracy byłyśmy mocno zdystansowane do takich specyficznych zachowań. Wiadomo, trochę się bałyśmy, bo nigdy nie wiadomo, co klientowi wpadnie do głowy. Ale byłyśmy wystarczająco doświadczone, by nie wpaść w popłoch i paraliż. Zresztą ten klub posiadał monitoring i podsłuchy. Podsłuchy były w pokojach prywatnych, przy barze i w różnych częściach sali klubowej. Kamery też były wszędzie, chodziło o to, by sprawdzać, czy tancerki nie przekraczają żadnych granic, czy nie oferują czegoś więcej klientom albo nie okradają klubu. A kary można było dostać praktycznie za wszystko.
Na przykład za co?
– Za brak wejścia na rurkę, za patrzenie w klienta telefon, jeżeli korzysta z usługi bankowej, za brak pracy.
Czyli?
– Jeśli w dwóch godzin klient nie postawi tancerce drinka, to ona dostaje karę w wysokości 200 zł. Bo nie była wystarczająco aktywna i nie zachęcała go do zamawiania alkoholu.
Wróćmy teraz do samego początku. Jak to się stało, że postanowiła się pani zatrudnić w klubie go-go?
– Pochodzę z małego miasta, jakim jest Legnica, na Dolnym Śląsku pod Wrocławiem. A małe miasto wiąże się z małymi możliwościami, wciąż się widzi te same twarze. Nie jest tak, że miałam jakieś bardzo kiepskie życie. Pracowałam jako kelnerka, ale patrzenie na moje siostry mnie przytłaczało, nie chciałam skończyć tak jak one. Obie bardzo szybko wyszły za mąż, urodziły dzieci. I obserwując je, miałam wrażenie, że nic więcej ich nie czeka w życiu. Ciągle były niezadowolone. Więc ja chciałam coś zmienić. I w ogóle nie miałam w planach zostać tancerką, szukałam pracy jako kelnerka bądź przedstawiciel handlowy. Ale jak się widzi nagle takie ogłoszenie, w którym jest napisane, że można dobrze zarobić, to człowiek myśli: dlaczego nie?
Ogłoszenie było sprytnie skonstruowane, bo padały tam pytania: czy lubisz się bawić, czy jesteś komunikatywna, czy lubisz tańczyć? Na wszystkie odpowiedziałam twierdząco. Wysłałam swoją aplikację i jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, zadzwoniła do mnie rekruterka, że zaprasza na rozmowę do Krakowa. Z Legnicy to kawał drogi, więc umówiłyśmy się na kolejny tydzień.
Pojechała pani na spotkanie.
– Biuro rekrutacyjne to było mieszkanie w starej kamienicy. Rekruterka tak naprawdę badała grunt, obserwowała mnie, sprawdzała, czy jestem na tyle otwarta, by faktycznie pracować w klubie, bo oczywiście wygląd się liczy, ale o wiele bardziej charyzma i charakter, bo to jednak słowami przekonuje się klienta. Ciało, wygląd to drugorzędna sprawa. Po rozmowie poszłyśmy do klubu, bo rekruterka ma obowiązek pokazać go kandydatce, żeby później nie było, że ona miała zupełnie inne wyobrażenia co do charakteru pracy.
Byłam trochę zestresowana, nie wiedziałam, czy się tam odnajdę. Klub był praktycznie pusty, była tam może jedna tancerka. Nic dziwnego, w zimie zawsze jest mniej klientów. Rekruterka pokazała mi też pokoje prywatne: były bardzo małe, mieściła się tam niewielka sofa, magnetofon zawieszony na ścianie, szklana ława, do której jest przyczepiony taki guzik. Jak się go naciśnie, to wtedy na zegarze cyfrowym pokazuje się numer pokoju. To znaczy, że tancerka potrzebuje kelnerki bądź kierowniczki. Miałam mieszane uczucia, ale ja mam tak, że jak zrobię jeden krok, to potem robię kolejne. Złożyłam więc wypowiedzenie z pracy i pojawiłam się w Krakowie.
Umiała pani tańczyć na rurze?
– Tak naprawdę w ogóle nie trzeba umieć. Wiadomo, trzeba się poruszać subtelnie, dystyngowanie, seksownie, mieć tę pewność siebie. Im więcej się potrafi akrobacji, tym większy jest podziw ze strony klienta. Na początku jedna z tancerek pokazała mi podstawowe ruchy. Raz i bardzo szybko. Więc uczyłam się sama, metodą prób i błędów. Były ogromne siniaki i zakwasy, ale kolejnego dnia się wstawało i trzeba było tańczyć dalej. Wiele tancerek nie potrafiło w ogóle tańczyć. Dlaczego? Bo wiedziały, a mówimy o tych starych wyjadaczkach, że to nie taniec powoduje, że klient płaci za drinki i tak ochoczo z nimi rozmawia. Najważniejsza była charyzma i odgadnięcie, czego klient oczekuje w danym momencie. Bo kiedy wypije trzy shoty, chce czegoś, a za chwilę mu się coś przypomni i będzie chciał czegoś zupełnie innego. Trzeba mieć do klienta odpowiednie podejście. I to samo dotyczy wyglądu.
Jak to?
– Kiedy przyszłam do klubu, spodziewałam się, że będą tam supermodelki, dziewczyny zrobione w gabinetach medycyny estetycznej. I rzeczywiście były takie, ale nie stanowiły większości. Bo wygląd jest ważny, ale to sprawa drugorzędna.
Tak naprawdę liczy się indywidualne podejście. Bywało, że jedna tancerka nie potrafiła rozgryźć klienta, nie chciał jej nic stawiać, a podeszła do niego kolejna tancerka i jej już kupował drinka. Mówi się klientowi to, co chce usłyszeć. Ilu klientów, tyle potrzeb.
I co się im mówi? Że są niesamowici?
– Dokładnie tak, mimo że to brzmi banalnie. W książce jest taki fragment, jak mówię do klienta, że jestem taka nieśmiała, potrzebuję alkoholu. Pamiętam, jak ciężko mi to przechodziło przez gardło, bo to naprawdę było banalne, ale ten klient akurat to kupił.
Czy wy, tancerki, musiałyście się rozbierać? Czy klient mógł zażądać, byście zdjęły biustonosz lub majtki?
– Jeżeli chodzi o strip kluby, które mieściły się w centrum Krakowa, to tam, z tego, co pamiętam, był zakaz rozbierania się. Więc dziewczyny, które tańczyły na rurce na podeście w sali głównej, nie musiały ściągać stanika. Natomiast pracując na Placu Nowym, na sławnym Okrąglaku, podczas tańca ściągałyśmy górny top.
Klienci mogli też wykupić taniec prywatny w pokoju i wtedy tancerka miała obowiązek się rozebrać cała. Ale zwykle bywało tak, że klient zamawiał pięciominutowy taniec, a tancerka się rozbierała w ostatnich trzydziestu sekundach. A wtedy do drzwi pukała kelnerka, koniec zabawy. Klient musiał zapłacić za kolejny czas albo wyjść. Tak naprawdę szanująca się tancerka rozbierała się dopiero za szampana powyżej dwóch tys. zł.
Czy klienci próbowali was dotykać?
– Tak, ale w żadnym wypadku nie chcę ich za to winić. Dlaczego? Faceci, wchodząc do strip clubu, widzą półnagie kobiety, których zadaniem jest wodzić ich za nos, być ponętną, seksowną i wyciągnąć od nich kasę. Oni jedzą oczami i kiedy są już niemal w stanie hipnozy, można im obiecać wszystko. Jeżeli klient pytał, czy jest tu seks, tancerka nie mogła odpowiedzieć jednoznacznie: ani tak, ani nie. Klient pytał: to co, pójdziemy na numerek na bok? Na to ja: a jaka jest twoja ulubiona pozycja? Dawałam mu nadzieję, ale nie obiecywałam wprost. Więc tak, panowie mieli bardzo lepkie ręce i trzeba było czasem ich mocno pilnować. Gdyby monitoring stwierdził, że tancerka ochoczo daje się dotykać poniżej pasa, a od pasa w dół to już była strefa intymna, dostałaby karę. Poza tym często trzeba było panować nad klientami, żeby się nie rozbierali. Bywały momenty, kiedy włączałyśmy muzykę, więc odwracałyśmy się na chwilę, a ten człowiek już był na golasa. Z takim klientem ciężko pracować, bo nie można zbyt blisko do niego podejść, żeby monitoring nie pomyślał, że dochodzi do nierządu. To była wyczerpująca praca, najbardziej w okresie letnim, kiedy były największe targety. Cały klub musiał zarobić tygodniowo 200 tys. zł. I jeżeli nie wyrabiał tego targetu, sypały się kary dla tancerek, kelnerek, barmanek, promotorek, kierowniczek.
A czy taki klient, który nie dostał tego, o co mu chodziło, nie stawał się agresywny? Tyle już zainwestował i nic.
– To było codziennością. Zdarzało się, że klientowi kończyły się środki na koncie, wszystko wydał. Bo kiedy panowie są rozochoceni, pijani, pełni euforii, można im wszystko wcisnąć. Ja wielokrotnie sprzedawałam im coś, czego w klubie nie ma. Klient oczekiwał seksu, to proponowałam, żeby kupił żel nawilżający, bo nie czuję się dostatecznie gotowa. I oczywiście nie było tego żelu nawilżającego w klubie, ale on go i tak kupił. A potem, kiedy był już zmęczony i pijany, zapominał o tym wszystkim. Był zdziwiony, kiedy się orientował, że wydał na przykład 5 tys. Domagał się zwrotu pieniędzy od kierowniczki, mówił, że dzwoni na policję, ale na nią to nie działało. Zwykle mówiła: a to dzwoń. A najlepiej zadzwoń do żony od razu. Koniec dyskusji. To nie jest tak, że ktokolwiek mu ukradł te pieniądze. On po prostu w nadziei na osiągnięcie czegoś, nie wiadomo dokładnie czego, płacił za wszystko.
Miała pani czasem poczucie, że coś jest nie tak z tą pracą? I że jednak chodzi o naciąganie klientów?
– Miałam trochę wątpliwości na samym początku, ale nie do wszystkich klientów. Zwykle tylko do tych, z którymi mi się dobrze rozmawiało. Ale wtedy byłam amatorką, nowicjuszką, łatwiej było na mnie wpłynąć. I nie byłam wtedy taka przeżarta całym tym systemem. Owszem, zastanawiałam się, czy to jest do końca OK. Ale bardzo szybko wyprowadzono mnie z błędu. Dlaczego? Bo jak nie poszedł drink, nie poszedł szampan, nie poszedł taniec prywatny, nie było napiwku, to pierwszą osobą, która obrywała, byłam ja.
Dostawała pani karę.
– Tak. Przez ten system, który tam funkcjonował, bardzo szybko nas dyscyplinowali. Kary to jedno, ale tancerkom ciągle powtarzano: OK, nie zarobiłaś dzisiaj, zarobisz jutro. Tak nas zakotwiczano, bo się napędzałyśmy na ten zarobek, chciałyśmy odzyskać stratę. Poza tym, pensje były wypłacane na raty. To były tygodniówki, fajnie otrzymywać tygodniowe wypłaty, zwłaszcza że to zwykle były duże pieniądze. Ale to wyglądało tak, że pierwsze 50 proc. wypłaty otrzymywało się we wtorek, a drugie w czwartek. Czyli nigdy nie dostawało się pełnej wypłaty, zawsze trzeba było czekać i to jeszcze bardziej związywało tancerki z klubem. Jeśli któraś chciała zrezygnować z pracy, bo akurat miała ciężki tydzień, to od razu przychodziło jej do głowy, że jeszcze trochę pociągnie, bo zarobi więcej. To było błędne koło, w które nas zapędzili.
A ile można było w tydzień zarobić?
– Bardzo różnie, w zależności od sezonu. Najwięcej zarabiało się latem. Chociaż w sezonie zimowym było mniej tancerek, więc też mniej rywalizacji. Moja najlepsza noc to było blisko sześć tys. zł zarobku. Ale to był ogrom pracy, wtedy się już nie pytało nikogo o imię, tylko oferowało gratisy.
Czyli?
– Już wyjaśniam. W klubie nie jest tak, że tancerka mówi do klienta: proszę mi najpierw postawić drinka i wtedy pójdziemy porozmawiać. No nie. W praktyce to wyglądało tak, że kierowniczka mówi: idziesz do tego i tego pana. Jak nic nie wyjdzie, bierzesz kolejnego. Więc tancerka brała za rękę klienta, mówiąc: mam dla ciebie niespodziankę. I zabierała go na darmowy taniec prywatny. To był ten gratis. Chodziło o to, by sprawdzić klienta, podać mu alkohol i rozochocić go, by został dłużej i żeby zapłacił za kolejne drinki. A drinki nie są tanie. Najtańszy kosztuje 82 złote, najdroższy blisko 40 tys.
Drogo.
– Alkohol nie jest tam najdroższy.
A co?
– Najdroższe były bilety wstępu na taniec prywatny i róża, bo do każdego szampana klub dokładał określoną liczbę róż. Do Martini Asti były trzy, do Crystala – 50. Ja niestety nigdy nie miałam tego najdroższego szampana Crystala, ale dziewczyny, którym się udało, robiły sobie potem małe tatuaże z napisem Crystal.
Ile lat pani tam pracowała?
– Nie wiem, czemu ludzie zakładają, że ja tam pracowałam latami. Byłam tam sześć miesięcy, nawet niecałe.
Dlaczego zdecydowała się pani odejść?
– Najbardziej frustrujące były oczywiście te kary, ale tak naprawdę dobijało mnie to, że trafiłam w miejsce bliźniaczo podobne do tego, z którego chciałam uciec. Ciągle widziałam te same twarze, powielałam wciąż ten sam schemat. Nie chciałam w to brnąć. A poza tym moja psychika nie wytrzymywała tej presji. Piłam wtedy bardzo dużo alkoholu. Wiadomo, w pracy to była norma, ale jak zaczęłam pić także przed pracą, to już zaczęłam się martwić. Wiedziałam też, że część tancerek zażywa narkotyki, nie chciałam iść w ich ślady.
Czy znajomi wiedzieli, gdzie pani pracuje? Czy jednak wolała pani to ukryć?
– W ogóle nie opowiadałam rodzinie, co robię, ale my nie mieliśmy nigdy dobrych kontaktów. Dopiero jak skończyłam pracę, powiedziałam mamie i siostrom. Tak naprawdę tylko jedna z przyjaciółek wiedziała, że pracuję w klubie. W książce chciałam pokazać, że tancerki są bardzo często piętnowane przez najbliższych, z reguły nie utrzymują kontaktu z rodzinami. Często nie mają dokąd pójść, więc praca w klubie go-go to dla nich jedyne wyjście. Stają się przez to łatwym celem dla stręczycieli, niektóre giną bez śladu. Napisałam tę książkę, by pokazać zagrożenia związane z taką pracą.
Na przykład to, że dziewczyny przychodzą do klubu zachęcone ogłoszeniami, które obiecują wielkie pieniądze i świetną zabawę. Ale nikt ich nie informuje o ciężkich warunkach pracy czy systemie wypłacania wynagrodzeń na raty. Ani o tym, że będą karane za wydumane przewinienia i obdzierane z części zarobionych pieniędzy. Ciągle słyszałyśmy, że gdzieś tam, w innym klubie na sąsiedniej ulicy lub w innym mieście, któraś z dziewczyn zamieniła się z kopciuszka w księżniczkę. Żerowano na naszej naiwności i nadziei na lepszy los.
Czy to było ważne doświadczenie w pani życiu? Czegoś panią nauczyło?
– Na pewno cenne jest to, że po tak krótkim czasie poznałam cały wachlarz osobowości męskich. I mam wrażenie, że mentalnie jestem o jakieś 5-10 lat dojrzalsza, bo zrozumiałam, że aby osiągnąć swój cel, wystarczy powiedzieć ludziom to, czego oczekują, co chcą usłyszeć. A taka sztuka dostosowywania się bardzo pomaga w osiąganiu celu.
To chyba bardziej sztuka manipulacji drugim człowiekiem.
– Manipulacja ma trochę negatywny wydźwięk, ale pomaga w życiu.