Wchodzimy w las na podwarszawskim poligonie. Rozciągnięty dres obok profesjonalnej kamizelki z przegródką na nożyk, szczoteczkę i latarkę. Nowoczesna aplikacja w smartfonie albo stary dobry GPS.

– Hej, powiedzcie coś o sobie. Kim jesteście dla lasu? – mówi ktoś, bo przecież znamy się tylko ze świata, czyli zamkniętej grupy dla grzybiarzy mieszczuchów na FB.

– Jestem fanem kolczaka obłączastego! – rzuca ktoś. – Oczyszczam, smażę w jaju i bułce tartej jak schabowe.

– Jako początkująca jeszcze niedawno bałam się siedzunia sosnowego, czyli szmaciaka – mówi inna osoba. – Czytałam na forum, że dobry, ale myślałam: nie na moje wrzody. Ale kilka dni temu idę, a na pniaku rośnie coś, jakby kalafior. Brązowawy, postrzępiony. Okazuje się: siedzuń. Jakby na mnie czekał. Ścięłam, udusiłam, zjadłam.

– Cukinia duszona ze szmaciakiem wymiata! – ekscytuje się ktoś inny.

– A czubajka? To jest wyzwanie! Rosyjska ruletka dla początkującego grzybiarza, bo łatwo się pomylić i zamiast jadalnej postawić na trującą i wtedy kaplica – dorzuca inny. – Ja jak widać żyję, a czubajkę ostatnio dodałem do jajecznicy.

Wyciągamy komórki. Pokazujemy swoje – niepublikowane w grupie – zdjęcia trofeów, potraw, przetworów. Im mniej oklepany grzyb, tym lepiej. Trzykilogramowe prawdziwki pokazywane w „Teleexpressie” tu na nikim nie zrobią wrażenia. Prawdziwka widział i jadł każdy, ale borowika ceglastoporego – odróżnianego tylko przez koneserów od tzw. szatana – niewielu. Ktoś jeszcze opowiada, że niedawno zabrał rodzinę na mistrzostwa w zbieraniu grzybów w Węglińcu („czad, bo występował Don Wasyl i gwiazda disco polo Defis!”). Inny dorzuca, że właśnie pojawiła się kolejna miejska legenda: po lasach ma grasować mafia z Rumunii, która napada na bezbronnych grzybiarzy i odbiera im zbiory. A ktoś żartuje, że las to jedyne miejsce, gdzie gość w kapturze i z nożem nie wzbudzi przerażenia, ale uczucie solidarności.

Zobacz także: Takiego wysypu grzybów jak w tym roku nie pamięta wielu młodszych grzybiarzy

Ale już nas nosi. Nerwowo rozglądamy się na boki, schylamy, żeby zawiązać sznurowadło, poprawić ochraniacze na spodniach albo sprawdzić, czy łapiemy zasięg w komórce.

– My tu gadu-gadu, a grzyb wzywa – rzuca ktoś. – Darz grzyb! – krzyczymy.

I ruszamy w las, lekko pochyleni, ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Niby razem, ale wreszcie osobno.

– Za komuny Polacy jeździli na grzyby autokarami, z zakładów pracy. Kolektywnie. Dziś grzybobranie to unikalne spotkanie sam na sam – człowieka z przyrodą i z samym sobą – mówi Marcin Krakowiak. Dla świata: 34-letni mieszczuch z Łodzi, absolwent politechniki, przedstawiciel handlowy firmy sprzedającej materiały i maszyny poligraficzne. Dla lasu: zbieracz, który od ponad ośmiu lat kolekcjonuje przede wszystkim wrażenia.

– Człowiek potrzebuje czasem doświadczyć majestatu. A gdzie dziś w Polsce możesz znaleźć coś, co zwala z nóg swoją potęgą i mocą? Tylko w lesie – mówi.

Przykład: w weekend wybrał się do standardowego mieszanego, sprawdzić, czy zanosi się na koźlarze grabowe. Nie było, więc skoczył kawałek dalej, pozwiedzać las sosnowo-brzozowy. – I to był strzał w dychę, bo las mnie tak zaczarował, że spędziłem w nim osiem godzin i przeszedłem 12 km – mówi.

Dla kogoś z boku nic specjalnego. Ot, sosna z brzozą. Dla Marcina różnorodność zwalająca z nóg, bo drzewa starsze i młodsze, raz rosnące rzadziej, raz gęściej. Do tego trochę traw, sporo mchu, pagórków, dołków, piachu. W tym wszystkim, na wyciągnięcie ręki cuda: pieprzniki jadalne, siedzunie sosnowe, przetrącony przez kogoś piaskowiec modrzak, muchomor rdzawobrązowy, łysostopki, szyszkolubki, koralówki, maślanki, grzybówki, czernidłaki.

– No, skarby! – mówi Marcin. – Wróciłem do domu z dwoma kilogramami pieprznika (trochę poszło na jajecznicę na masełku) i prawie setką zdjęć.

Bo Marcin jako współczesny bezkrwawy myśliwy wyznaje zasadę: im więcej fotografii grzybów, tym lepiej. Dlatego nie lubi stadnego zbierania. Irytują go te wszystkie nawoływania, popędzanie. On musi mieć czas, żeby położyć się koło grzyba, znaleźć dobre światło i kadr.

– W las chodzę sam albo z poznanym na FB kolegą, Przemkiem. Jego narzeczona mówi o nas: łowcy pokemonów – opowiada. – Nie mam pojęcia, czym Przemek zajmuje się na co dzień, bo w lesie fach czy zarobki nie mają znaczenia. Liczą się pokora, znajomość gatunków i szczęście.

Szczęście w lesie to znaleźć np. wymierającego borowika żonkilowego (im się udało, w lasach w Świętokrzyskiem).

Szczęście to również spotkać grzybiarza celebrytę, o którym można przeczytać tylko w zamkniętych grupach na FB. – A było tak: pojechaliśmy z Przemkiem w Świętokrzyskie. Wrzucamy selfie z lasu i po 20 minutach w lesie znajduje nas słynny grzybiarz, Janek ze Stąporkowa – mówi Marcin. – Zlokalizował nas po krzaku, przy którym się sfotografowaliśmy! Innym razem wracam z lasu, jak zwykle w koszulce z napisem „Łowca grzybów” i na parkingu rzuca się na mnie jakiś facet w czapce z logo „MushroomHunter”. Okazuje się: producent koszulki! Widział moje zdjęcia grzybów na FB, chciał przybić piątkę na żywo.

Takich spotkań Marcin ma coraz więcej. Półtora miesiąca temu za namową żony Anity założył na FB fanpage Zdrowo Grzybnięty. Wrzuca swoje foty. Na początku szło niemrawo, ale teraz – wysyp lajków.

U nas wysyp podgrzybków, gdzieniegdzie trafia się kurka. A my idziemy osobno, ale co chwila wpadamy na siebie.

– Grzyby zbliżają ludzi – mówi W. z zamkniętej grupy dla grzybiarzy mieszczuchów. – I pozwalają uwierzyć, że Polak Polakowi jeszcze może być człowiekiem.

Bo na grzybobraniu – gdzie niepisany kodeks zabrania rozmów o polityce i pieniądzach – takie cuda się zdarzają. W. szedł ostatnio lasem. Jak zawsze sam, ale gotów pogadać z każdym. Podszedł do niego starszy facet. Na oko grzybiarz z poprzedniej epoki, fan przerośniętych prawdziwków z „Teleexpressu”. Pogadali o rydzach. Potem zeszło na smardze i skończyło się na żółciaku siarkowym, czyli jadalnej hubie. Najlepszy kotlet z żółtej huby W. jadł w Toruniu, w legendarnym wśród grzybomaniaków Chwast Prast Vegetarian Bistro. Na zakończenie doszło do spontanicznej wymiany: W. dał starszemu przepis na kiszone grzyby, nalewkę z kurek i flaczki z boczniaka, a starszy oddał mu swoje wiadro podgrzybków.

– Zdrowe były – uprzedza podejrzenia W.

Innym razem jego kolega, też 30-latek, wrzucił do grupy na FB zdjęcie – jak myślał – smardzów. Już chciał rzucić je na masełko, a tu wysyp komentarzy.

– Nie jeść!

– Piestrzenica kasztanowata! Trująca jak czort!

– Dzięki temu chłopak zachował śledzionę – mówi W. – Inna koleżanka, początkująca grzybiarka, dzięki grupie dla grzybiarzy na FB znalazła męża. Ona wrzuciła zdjęcie – jak mówią w Łódzkiem – panienki, czyli jednego z nielicznych jadalnych muchomorów. On powiedział, że w jego rejonie mówi się na to świeczki. Przeszli z walla na priv, umówili się na grzyborandkę. I poszło.

– Grzyby zbliżają ludzi, ale też ludzie zbliżają grzyby. Od kiedy otworzyliśmy granice, pojawiły się u nas nowe gatunki grzybów. To normalne, bo zarodniki podróżują razem z człowiekiem: na butach, w bagażu, z przewożonymi produktami – uśmiecha się Wiesław Kamiński.

Dla świata: mechanik samochodowy z Krakowa, przez lata mistrz w serwisie Polmozbytu, od niedawna właściciel własnej firmy.

Dla grzybomaniaków: guru. Ojciec założyciel imperium internetowego NaGrzyby.pl. Autor hasła „Darz grzyb”, kilkunastu atlasów grzybów, grup na FB, organizator szkoleń, corocznego wielkiego wrześniowego grzybobrania w Zawiatach (Kaszuby) i smardzowania na Słowacji, czyli zorganizowanych wypraw na smardze. Grzyby, które w Polsce objęte są częściową ochroną.

– Polacy zawsze lubili zbierać grzyby, ale współcześni, młodzi grzybiarze chcą je zbierać z kimś, kto się na nich zna i kto o nich opowie. Wyjaśni, skąd do nas przyszły, czy są groźne dla zdrowia i czy można się z nimi zaprzyjaźnić – mówi Wiesław.

Przykład: kilka lat temu na Pomorzu pojawił się nowy gatunek borowika. Z beżowym trzonem, jasnobrązowym kapeluszem i drobnymi, nieprzebarwiającymi się porami. Szedł po nadmorskich lasach jak burza. Grzybomaniacy pisali do Wiesława: tyle go jest, że można kosić. Pytanie: jeść czy nie jeść? Zdrowy? Jak się nazywa? Skąd się wziął?

Wiesław uspokajał: zbierać. Jeść. Smaczny i zdrowy. I tłumaczył: to złotak wysmukły, nazywany borowikiem amerykańskim. Przywędrował do nas prawdopodobnie z Litwy, a tam jego zarodniki dotarły razem z sadzonkami z USA.

Drugi przykład: chwilę przed upadkiem komuny w polskich lasach (na początku pod Biłgorajem) pojawił się grzybowy potwór. Szybki jak następujące po 1989 r. zmiany społeczno-gospodarcze. Z Zamojszczyzny ruszył w głąb Polski. Bywalcy portalu, a potem grup założonych na FB przez Wiesława, opisywali, że wygląda jak czerwona ośmiornica albo palce diabła. Wielbiciele popularnego na Netflixie serialu „Stranger Things” porównywali go do wynurzającego się spod ziemi Demogorgona.

Wiesław sprowadzał wszystkich na ziemię. Odpisywał na FB (pod wrzucanymi przez grzybomaniaków zdjęciami grzyba): to niejadalny okratek australijski. Jego zarodniki dotarły do Polski razem ze sprowadzanymi m.in. z Australii i Nowej Zelandii bananami i cytrynami. Fotografować i podziwiać. Nie jeść. – Ale przede wszystkim cieszyć się, że mamy tyle bogactwa naturalnego. A to wszystko za darmo – mówi Wiesław.

Słowem: jest się czym chwalić. Również przed obcokrajowcami, bo na jego grzybobrania i szkolenia przyjeżdża coraz więcej cudzoziemców. Byli m.in. Norwegowie, a ostatnio prawie miesiąc spędził na Kaszubach z Owenem, młodym doktorantem z Florydy, badającym życie grzybów. Dogadali się bez problemu. Nazwy grzybów są przecież po łacinie.

Nasze grzybobranie kończy się po polsku, czyli toastem i wspólną fotografią, którą wrzucamy na FB. Ale jest po nowemu, bo pijemy słodko-gorzką nalewkę na kurkach, roboty W. I na pierwszym planie ustawiamy kosze wiklinowe z całodniowym urobkiem. Za plecami niektórzy chowają plastikowe worki albo – nie daj Boże – wiaderka po nieekologicznej farbie olejnej.

– Aż chciałoby się zabrać las ze sobą, do mieszkania w bloku. I zaglądać do niego, kiedy człowiek ma doła po wyjściu z korpo albo nie ma już siły słuchać medialnej polsko-polskiej nawalanki – rzuca na pożegnanie W.

– Ale dziś grzyby mogą być z nami cały rok. Na wyciągnięcie ręki: na balkonie, parapecie albo w piwnicy – mówi Łukasz Nowacki. Dla świata: 36 lat, ceniony specjalista w zakresie ekohydrologii i biotechnologii ekosystemowych (projektuje m.in. przydomowe systemy odzyskiwania wody), mieszczuch urodzony w Łodzi, jedną nogą w Warszawie, drugą w swoim gospodarstwie nad Pilicą. Ostatnio znany z udziału w reklamie telewizyjnej dużej sieci sklepów.

Dla lasu: pionier i nauczyciel permakultury, czyli zasad ekologii i samowystarczalności na co dzień. Założyciel fundacji Transformacja, prowadzący m.in. warsztaty z wielkomiejskiej uprawy grzybów. – Wbrew pozorom w tym domowym grzybobraniu jest dreszczyk emocji, który pojawia się w lesie – mówi Łukasz. – Nigdy przecież nie wiadomo, czy uprawa się uda, bo człowiek nie jest w stanie, nawet w swoich czterech ścianach, do końca zapanować nad przyrodą. To niezła lekcja pokory. I możliwość obserwacji zamkniętego cyklu życia.

Boczniak ostrygowaty, który właśnie kończy owocnikować na balkonie u Łukasza (siódme piętro, blok na warszawskim Tarchominie), rozpoczął swój cykl wczesną wiosną.

Na początku była kłoda drewna i tzw. starter grzybowy z grzybnią boczniaka. Kupiony przez internet. Łukasz wywiercił w kłodzie kilka dwucentymetrowych otworów. Włożył do nich fragmenty grzybni ze startera. Otwory zalał odrobiną wosku pszczelego, rozgrzanego w garnku z wrzątkiem. Kłodę spryskał wodą i ułożył w rogu balkonu. – Dobre miejsce, bo w cieniu, który szybko zaczęły dawać rośliny z mojego miniogrodu, czyli zasadzone w skrzynkach warzywa, zioła, poziomki – opowiada.

Po miesiącu na systematycznie podlewanej kłodzie pojawiły się pierwsze boczniaki. A Łukasz zaszczepił grzybnią dwie kolejne kłody. – W rezultacie miałem codziennie świeże boczniaki – mówi. – Wystarczyło wyjść na balkon, obciąć grzyby ostrym kozikiem, pokroić i podać na śniadanie na kromce chleba. A na kolację zaserwować np. w oleju i z cebulką. À la śledź.

Walory smakowe grzybów są ważne. Ale, jak mówi Łukasz, w grzybobraniu – w lesie czy w czterech ścianach – liczy się coś więcej. Patrzysz na takiego boczniaka i widzisz, że wszystko w przyrodzie ma sens. Nie ma odpadów, bo grzyb zjada starą kłodę po to, żeby kiedyś mógł wyrosnąć nowy las. Również dla człowieka, który – mimo różnych zmian i rewolucji – niewiele się zmienia. Tylko gadżety używane podczas grzybobrania ma inne.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version