Zorganizowaliśmy osiedlową straż obywatelską i pilnowaliśmy, żeby miejski myśliwy nie strzelał do naszych dzików. Po kilku dniach locha z małymi opuściła ogródek.

Marek, Zdzisiek i Michał przychodzą codziennie nad ranem. Magda, mieszkanka warszawskiej gminy Wesoła, widzi przez okno, jak kręcą się przy ogrodzeniu. Najpierw rozglądają się po terenie, potem z nosami przy ziemi zaczynają swoją robotę. Czyli ryją.

– Nie wchodzę im w paradę, a i one nie wydają się mną zainteresowani – mówi Magda. – Jeżeli jednak zbyt blisko podejdą pod bramę, wsiadam do auta i naciskam klakson. Muszą wiedzieć, że wchodzą na mój teren. Nadałam im ludzkie imiona, ale to przecież dzikie zwierzęta. Każdy z nas powinien mieć swoje miejsce.

Magda opracowała własne, jak mówi, dzicze BHP. Po pierwsze, kiedy wychodzi z psem do lasu – mieszka w otulinie Mazowieckiego Parku Krajobrazowego – nie spuszcza go ze smyczy. Kiedy zbliża się do rejonu, w którym mogą być dziki, zaczyna gadać do psa albo do siebie. W ten sposób daje sygnał, że jest blisko, ale nie chce ich niepokoić. Po trzecie, jeśli jednak na nie trafi, pozostaje w bezruchu. Czeka, aż odejdą albo wolno wycofuje się. Są wyjątkowo mało zwrotne, więc kilka razy zastosowała taki trick: odchodząc, skręcała gwałtownie. Działało.

– Z reguły jednak staram się im nie przeszkadzać – mówi. – Jesteśmy sąsiadami, z czym kupując działkę tuż przy lesie, liczyłam się od początku.

Sylwia, mieszkanka osiedla w sąsiedniej Starej Miłosnej, nigdy nie przypuszczała, że będzie musiała się liczyć z dzikimi lokatorami.

– I to prawie namacalnie, bo kilka dni temu w krzakach pod naszym blokiem zaległ ogromny odyniec – mówi. – Do klatki schodowej miał kilka metrów. Z każdym dniem strach był większy, bo niektórzy sąsiedzi robili wszystko, żeby dzika w tych krzakach zatrzymać. Ktoś rzucił mu obierki, ktoś inny chleb i resztki jedzenia. Dzieciaki ciskały w niego szyszkami. Pan z pierwszego piętra usiłował nawet zrobić sobie z nim selfie. Nikt nie liczył się z tym, że to jednak dzikie zwierzę, a nie zabawka. Wreszcie zadzwoniłam do straży miejskiej, która przepłoszyła dzika. Nie wiem, w jakim stopniu skutecznie, na razie mamy z nim spokój.

Wesoła i Stara Miłosna to peryferie stolicy. Dziki paradują też między boiskami Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach, a ostatnio młody odyniec przechodził przez ulicę Żoliborza 500 metrów od domu Jarosława Kaczyńskiego.

Jakub Leduchowski, rzecznik prasowy Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy, przyznaje, że to niemały problem stolicy. – W 2023 r. odnotowaliśmy niemal 5 tys. zgłoszeń dotyczących dzików, a od początku 2024 r. do końca maja było ich nieomal 2,4 tys. Dla porównania: w całym 2022 r. takich zgłoszeń było około 2,5 tys., a w 2021 około 700 – mówi.

Najłatwiej byłoby odłowić i wywieźć poza miasto, ale w związku z ograniczeniami sanitarnymi związanymi z Afrykańskim Pomorem Świń (ASF) od 2021 r. ich przemieszczanie jest zabronione. Pozostaje odłowienie i – jak określa to Leduchowski – redukcja. Czyli uśmiercenie. W ubiegłym roku redukcji uległo 346 złapanych w mieście dzików. W tym uśpiono 31.

– Ale to ostateczność – zapewnia Leduchowski. – Warszawscy leśnicy wzbogacają bazę żerową w lasach i w razie potrzeby dokarmiają zwierzęta. Dzięki temu nie muszą one szukać pożywienia w okolicy siedzib ludzi. Niezmiennie apelujemy też do mieszkańców, żeby nie dokarmiali dzików i nie zostawiali niezabezpieczonych śmietników.

Izabela Kadłucka, biolożka, prezeska Fundacji Niech Żyją!, twierdzi, że na zatrzymanie dzików w lasach jest za późno. Od 2015 r. trwa ich masowy odstrzał. Państwo stopniowo pozbywa się gatunku, który jest ważny dla ekosystemu lasu. Myśliwi dostają pozwolenie nie tylko na używanie urządzeń nokto- i termowizyjnych, ale też tłumików do broni. Dodatkowo w myśl tzw. lex Ardanowski (od nazwiska autora ustawy ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego) ten, kto przeszkadza w polowaniu, ma być karany wysoką grzywną. A wszystko to w ramach walki z ASF.

– W ciągu ośmiu lat zabitych zostało już blisko 2 mln 350 tys. dzików. Ich ogólnokrajowa populacja – według danych Polskiego Związku Łowieckiego – została zredukowana aż o 80 proc. – mówi Kadłucka. – Wiele z tysięcy polowań to polowania zbiorowe kilkudziesięciu myśliwych na dużym obszarze. Są prowadzone w sezonie łowieckim, często tydzień po tygodniu, przepłaszają zwierzęta na dłuższy czas i coraz większe odległości. Nic dziwnego, że uciekając przed śmiercią, kryją się w miastach.

Piotr Januszewski, fotograf z Gdyni, od kilku lat fotografuje trójmiejskie dziki. Widział, jak cierpliwie czekają na przejściu dla pieszych i przechodzą na zielonym świetle. Był też świadkiem, jak przewracają kosze na śmieci, żeby wydostać z nich jedzenie.

– Szybko oswajają się z człowiekiem – mówi Januszewski. – Często ze szkodą dla siebie.

W Gdańsku dostały się na teren szkolnego boiska. Gdy nie mogły się wydostać, pojawiła się straż miejska z myśliwym. Świadkowie zeznali, że strzelał do zwierząt, mimo że w okolicy boiska byli ludzie. Na ich oczach zabił osiem dzików i broczące krwią zaciągnął do nieoznakowanego dostawczaka. Służby miejskie tłumaczyły, że działały zgodnie z prawem, bo dziki na boisku miały być zagrożeniem dla ludzi, a przewieźć ich do sąsiedniego lasu nie można. Pozostaje albo zostawienie ich samych sobie, albo odstrzał.

– Kilka miesięcy później na moich oczach zginęły dwa gdyńskie dziki – mówi Januszewski. – Po stwierdzeniu w mieście ogniska ASF powiatowy lekarz weterynarii zarządził odłowienie i uśmiercenie 80 naszych dzików.

Była sobota, Januszewski siedział z książką w Parku Centralnym. Dookoła było pełno ludzi. Nagle kilka metrów przed nim pojawiły się dwa dziki – przelatki, czyli młodzież. Oswojone, fotografował je już wcześniej. Wtedy też wyjął smartfona, bo w ślad za dzikami w parku pojawili się strażnicy miejscy i – jak się potem okazało – wynajęty przez miasto weterynarz. Miał wiatrówkę, przymierzał się do strzału. Januszewski stanął między nim a dzikami.

– Krzyczałem, żeby nie zabijał, ale strażnicy odepchnęli mnie i zagrozili wysokim mandatem – wspomina. – Nie mogłem nic innego zrobić niż dokumentować rzeź.

Weterynarz strzelał z tzw. broni Palmera, czyli wiatrówki do usypiania zwierząt. Używa się w niej pocisków w formie strzykawek. Pierwszy pocisk trafił mniejszego dzika. W konwulsjach usiłował schronić się w krzakach niedaleko pobliskich bloków. Weterynarz podbiegł do niego i strzelił po raz kolejny. Dzik znieruchomiał.

Drugie zwierzę uciekło. Januszewski widział je kilka dni później. – Ale to już nie był nasz, oswojony dzik – mówi. – Stał na uboczu, przerażony, nieufny. Nie wiem, jakie są jego dalsze losy. Być może też został uśmiercony w ramach walki z ASF.

Profesor Andrzej Elżanowski, prezes Polskiego Towarzystwa Etycznego, od lat angażuje się w walkę o ochronę prawną zwierząt. Słyszał o rzezi na szkolnym boisku i w miejskim parku. Słyszał też o tym, jak do problemu dzików podchodzą inne samorządy. Najlepiej poradziła sobie Łódź. W 2023 r. dziki nie były tu zabijane, a receptą na tzw. przedziczenie było przesiedlenie dziczych rodzin na tereny leśne.

Sprzymierzeńcem miejskich dzików okazała się prezydentka Łodzi Hanna Zdanowska. W 2019 r. dostała nakaz odstrzału sanitarnego wydany przez powiatowego lekarza weterynarii. Nie tylko sprzeciwiła się, ale poszła do sądu administracyjnego. Sąd w dwóch instancjach orzekł, że miasto nie ma nie tylko obowiązku, ale nawet uprawnień do wykonywania odstrzałów sanitarnych.

Poznań stara się od nich odchodzić, inwestując w tzw. repelenty, czyli chemiczne odstraszacze imitujące zapach m.in. ludzkiego potu. Dziki w lasach mają zatrzymać również zbudowane od zera sztuczne ostoje dla zwierząt.

Radni Krakowa na początku roku przegłosowali rezolucję do wojewódzkiego lekarza weterynarii z prośbą o powrót do odławiania i relokacji, czyli bezpiecznego przenoszenia zwierząt z miasta do lasu.

– Jesteśmy świadkami synurbizacji, czyli przystosowywania się dzikich zwierząt do życia w miastach. I musimy znaleźć pokojowy sposób na współistnienie ludzi i zwierząt. Strzelanie nie rozwiązuje problemu – mówi prof. Elżanowski. – Dzików jest faktycznie za dużo, bardzo szybko się rozmnażają i konieczne jest ograniczenie ich populacji. Niestety, nasze państwo nie jest zainteresowane inwestycją w humanitarne zahamowanie ich rozrodu np. poprzez zastosowanie szczepionki GonaCon. To preparat antykoncepcyjny, stosowany z powodzeniem w USA i testowany w kilku krajach Europy.

Profesor Elżanowski od kilku lat przekonuje, że warto zainwestować w dziczą antykoncepcję, ale Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi nie jest tym zainteresowane. Brak zainteresowania również Instytutu Rozrodu Zwierząt i Badań Żywności w Olsztynie i Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN w Jastrzębcu.

– Obawiam się że stoi za tym wszechobecne lobby myśliwych. A ci w ramach państwowej walki z ASF są przecież premiowani za każde odstrzelone zwierzę – mówi prof. Elżanowski.

Tymczasem ludzie, niezależnie od samorządów, coraz częściej starają się ratować przed śmiercią „swoje” miejskie dziki. Do Marka Michałowskiego, który w Wiejkach (Podlasie) prowadzi prywatny ośrodek rehabilitacji dzikich zwierząt, trafiają ofiary odstrzałów. Jedną z nich była locha Rea. Znaleźli ją – była warchlakiem – mieszkańcy pobliskiego miasta. Potrzebowała ciepła i mleka, a oni trzymali ją w ogrodzie, w donicy wypełnionej jabłkami i marchewką. Michałowski w ostatniej chwili wyratował ją od śmierci głodowej. Inny dzik, który trafił do ośrodka, jako jedyny przeżył – jak mówi Michałowski – eksterminację trzech dziczych rodzin żyjących w mieście. Błąkał się po okolicy, wreszcie odwodniony i pokryty robactwem został odłowiony i zabrany do Wiejek. Kolejny dotarł na przedmieścia miasta i utknął w przydomowym ogrodzie. Właścicielka zadzwoniła z prośbą o pomoc: zwierzę wyglądało na ranne, utykało. Po trzech miesiącach w ośrodku dzik doszedł do siebie i został wypuszczony do lasu.

Nie wszystkie dzicze historie, jak mówi Michałowski, kończą się happy endem. Kilka dni temu ktoś zniszczył zabezpieczenia i otworzył ogrodzenie wybiegu dla dzików. Wyszły wszystkie, tylko część wróciła. Dwie lochy, w tym wyratowana od śmierci głodowej Rea, zostały zastrzelone. Michałowski niedaleko myśliwskiej ambony znalazł odciśnięte w zbożu ślady ich racic i krwawe plamy.

Więcej szczęścia miała locha, która w Gdańsku, w przydomowym ogródku urodziła piątkę warchlaków. – Wydział Zarządzania Kryzysowego w Gdańsku wydał decyzję: całą rodzinę należy wybić. Niedaleko ogródka ustawiono przygotowaną dla nich, przenośną odłownię – mówi mieszkaniec Trójmiasta, Michał Wojciechowicz. – Zorganizowaliśmy osiedlową straż obywatelską i pilnowaliśmy, żeby do niej nie trafiły i nie zostały uśmiercone. Udało się. Po kilkunastu dniach locha z małymi opuściła ogródek. Mam nadzieję, że znalazły gdzieś bezpieczny kąt. No i że żyją, co w dobie ASF nie jest oczywiste.

Magda, która nadała dzikom ludzkie imiona, ma nadzieję, że Marek, Zdzisiek i Michał będą do niej wpadać, ale też mieć gdzie wracać. Słyszała, że w okolicy ma powstać nowe osiedle. Kolejna połać lasu zniknie bez śladu.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version