Styrana ciężką pracą Polka zbliża się do emerytury, ale nie chce się starzeć z godnością, tylko wreszcie pożyć: podróżować, uprawiać seks, może poznać kogoś „na życie”

– Kobiety z mojego pokolenia uwierzyły, że mogą sięgnąć gwiazd – mówi Katarzyna Szeska (55), prokurator Prokuratury Regionalnej w Warszawie. – Na rynek pracy weszłyśmy w latach 90., wpisując się w panujący wówczas trend na silne kobiety, które ciężko pracują, nie patrząc na zegarek. Pracę traktowałyśmy jako misję i nie oczekiwałyśmy, że ze względu na płeć ktoś nam coś ułatwi.

Przekonanie o tym, że ma być twarda, wyniosła z domu. Jak setki tysięcy dziewczynek wychowanych w PRL biegała z kluczem na szyi, odprowadzała i odbierała młodsze rodzeństwo ze szkół, samodzielnie jeździła na zajęcia dodatkowe. Nie było przestrzeni na okazywanie słabości czy zmęczenia. Spadłaś z roweru? Otrzep kolana i jedź dalej. Coś ci nie wychodzi? Nie poddawaj się, nie płacz, dasz radę. Boli? Czasem musi boleć. No i ucz się, bo niewiele oprócz wykształcenia możemy ci dać. – Chciałam być jak Maria Skłodowska-Curie – ciężko pracować, ale odnieść spektakularny sukces – opowiada. – Przyglądałam się też kobietom z pokolenia mojej mamy. Pracowały zawodowo, biegały z siatkami zakupów, zajmowały się domem. Były przy tym eleganckie, umalowane, w butach na wysokim obcasie. Pod warstwą makijażu często ukrywały kłopoty, ale nie dzieliły się nimi i nie oczekiwały pomocy.

Jej droga do prokuratorskiej togi zaczęła się na studiach i prowadziła przez kontrolowane przez zwierzchników aplikację i asesurę. Pracę na własny rachunek zaczęła tuż przed trzydziestką. Były lata 90., czasy brutalnej przestępczości. Trzy razy w tygodniu stawiała się w sądzie, na „obrobienie” kilkudziesięciu spraw zostawały dwa dni. Za mało. Pracowała więc w weekendy. W międzyczasie zaliczała dyżury tygodniowe, potocznie nazywane trupimi: niezależnie od godziny musiała być tam, gdzie w następstwie przestępstwa doszło do zgonu. Bywało, że w nocy z niedzieli na poniedziałek musiała jechać na miejsce zbrodni, wracała o siódmej, brała prysznic i biegła do pracy na dziewiątą. – Nikt wtedy nie mówił o filozofii work-life balance. Słyszałam za to, że moja praca jest misją – wspomina. – Widziałam setki zwłok, w tym dzieci, ale odcinałam się od emocji. Na sali sądowej stawałam sama, często przeciwko kilkunastu oskarżonym, ale nawet przez moment nie mogłam pokazać, że jestem słaba. Tak jak kobiety z pokolenia mojej matki ubierałam się elegancko i zakładałam szpilki. I tak jak one traktowałam to jako pancerz ochronny.

– To pokolenie kobiet, które wydrenowały się w imię sukcesu i uwierzyły, że mogą być najlepszą wersją siebie, czyli superpracownicami, supermatkami, superżonami – Joanna Czaplińska, psycholożka

– W latach 90. robiłyśmy wszystko jako pierwsze w historii rodziny – mówi Monika (56), właścicielka agencji ubezpieczeń w Poznaniu. – Babcia nie pracowała, na dom zarabiał dziadek, muzykant. Mama była nauczycielką, ale pieniądze do domu przynosił tata, budowlaniec. Kiedy po 1989 r. skończył się socjalizm, wiedziałam, że ja nie będę – tak jak one – uwieszać się na mężczyźnie. Życie samo podsuwało mi pomysły, jak to zrobić.

Po maturze (skończyła klasę humanistyczną) szyła u prywaciarza cholewki. Na akord – nie do wyobrażenia dla pokolenia matek, które w PRL po piętnastej wracały do domu. Kiedy szef nie miał pieniędzy na wypłatę, dostawała od niego buty i sprzedawała z zyskiem. Z czasem zaczęła handlować uszytymi przez siebie sukienkami i marynarkami, ale prawdziwe pieniądze były gdzie indziej: pod Poznaniem otworzyła się jedna z pierwszych wielkich dyskotek z zespołami disco polo. Znała właściciela, który jednocześnie prowadził agencję ochrony. – Zaczęłam u niego pracować – wspomina. – Trzy razy w tygodniu wracałam do domu nad ranem. Pilnowałam zamówień i bufetu. Przez resztę tygodnia zajmowałam się prowadzeniem agencji ochrony. Zatrudnialiśmy ludzi z ostrą bronią, chroniąc poznańskich biznesmenów przed lokalną gangsterką.

Monika jako pierwsza kobieta w rodzinie pracowała po kilkanaście godzin dziennie i zarabiała niezłe pieniądze. Nie była jednak w stanie połączyć pracy z codziennością. Kilkuletni syn odrabiał lekcje z wynajętą opiekunką. Z mężem się rozwiodła. Rodzina okrzyknęła ją czarną owcą, tymczasem ona łapała wiatr w żagle: pod koniec lat 90. w Polsce pojawiły się ubezpieczenia na życie. Zdała egzamin na licencję agenta ubezpieczeniowego i ruszyła w teren. Miała mnóstwo pracy, bo do Polski właśnie wchodziły otwarte fundusze emerytalne. Polacy musieli wybrać: OFE albo ZUS. – Jeździłam z teczką od domu do domu i podpisywałam umowy. Wychodziłam o świcie, wracałam nocą – wspomina. – Pod koniec lat 90. miałam wystarczająco pieniędzy, żeby założyć własną agencję. Wzięłam kredyt, kupiłam dom i pawilon. Otworzyłam trzy biura, zatrudniłam dziesięć osób.

W międzyczasie zakochała się i, jako pierwsza w rodzinie, wybrała z partnerem życie na kocią łapę. Urodziła drugiego syna i miesiąc później wróciła do pracy. Dzieckiem przez dziewięć godzin dziennie zajmowała się niania. Potem syn trafił do prywatnego przedszkola. Odbierała go po osiemnastej, ale myślami cały czas była w pracy. Na szafce koło łóżka trzymała notes: budziła się w nocy i zapisywała, co jeszcze ma do zrobienia.

– Kiedy zaczęłam czuć, że moje baterie są na wykończeniu? W 2016 r., kiedy przez ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę zostałam zdegradowana z funkcji prokuratora prokuratury apelacyjnej do prokuratury rejonowej – mówi Katarzyna Szeska. – Robiłam wszystko, żeby nie pokazać, jak to mnie dotknęło, ale bywało, że nie mogłam wstać z łóżka. Poprosiłam o pomoc specjalistów. Zrobiłam to wbrew panującemu w moim fachu przekonaniu, że okazanie słabości jest powodem do wstydu.

Drugie załamanie przeżyła w 2021 r., kiedy pisowski prokurator krajowy Bogdan Święczkowski oddelegował ją do odległego o 320 km Jarosławia. Ochroniło ją zwolnienie od psychiatry, ale usłyszała, że orzecznik ZUS powinien zbadać, czy w jej przypadku nie zachodzi „trwała niezdolność do pełnienia obowiązków”.

Monice zapaliła się czerwona lampka, kiedy zaczęła cierpieć na nawracające migreny. Zmagała się też z problemami jelitowymi. Kilka razy – wszystko wskazywało, że to skręt kiszek – wzywała pogotowie. Wreszcie usłyszała, że fizycznie nic jej nie dolega, a jej problemy to skutek przewlekłego stresu. Może jej pomóc tylko zmiana stylu życia. Najlepiej połączona z psychoterapią.

– Pracuję z wieloma kobietami, które weszły na rynek pracy po 1989 r. – mówi Joanna Czaplińska, psycholożka, terapeutka EMDR. – To pokolenie kobiet, które wydrenowały się w imię sukcesu i uwierzyły, że mogą być najlepszą wersją siebie, czyli superpracownicami, supermatkami, superżonami. Popkultura przekonywała je, że mogą być superwoman w myśl modnego w latach 90. hasła „Ponieważ jesteś tego warta”. Dostały niedostępne dla ich matek kariery w korporacjach, pieniądze i podróże po całym świecie, ale nikt nie pokazał im, jak odpoczywać. Nikomu również nie zależało na tym, żeby nauczyć je stawiać granice, a one często robiły karierę w środowisku zdominowanym przez mężczyzn, borykały się z mobbingiem i molestowaniem seksualnym. Wiele zniosły, ale to nie płynęło z ich siły, ale lęku przed stratą pracy, wokół której kręciło się ich całe życie i na której budowały poczucie bezpieczeństwa. Przez wiele lat przekraczały granice swojej wytrzymałości i teraz – u końca kariery zawodowej – ich ciało wystawia za to rachunek.

Pacjentki Joanny Czaplińskiej zgłaszają się po pomoc, kiedy zawodzą wszystkie sposoby na oszukanie ciała. Jedne przez lata wspinaczki po szczeblach kariery w korporacjach wspomagały się alkoholem. Inne zasypiały dopiero po silnie uzależniających benzodiazepinach. Kolejne weszły w miękkie narkotyki. Wiele z nich podczas terapii dochodzi do źródła swoich problemów, czyli traumy transgeneracyjnej: w ich rodzinach kobiety musiały przetrwać. Najpierw czasy wojny, potem powojennej biedy i PRL. Nie przez przypadek i one – wybierając pracę ponad siły – weszły w ten tryb. I tak jak ich matki i babki przypłaciły to zdrowiem.

– Styrana ciężką pracą polska superwoman właśnie zbliża się do emerytury – mówi Joanna Czaplińska. – A kobietom trenowanym przez całe życie do aktywności starzenie się przychodzi z trudem. W gabinecie słyszę, że w odróżnieniu od swoich matek nie zamierzają się starzeć z godnością. Ich emerytura ma być wypełniona działaniem. Planują podróże po świecie, chcą być aktywne seksualnie, singielki myślą o poznaniu kogoś „na życie”.

Tymczasem na rynek pracy wchodzi pokolenie dzieci kobiet 50 plus. A zetki nie chcą żyć tak jak ich matki i poświęcać wszystkiego pracy. Kobiety 50 plus wierzyły, że wykształcenie przyniesie im sukces, w pokoleniu ich dzieci to się nie sprawdza.

– Za karierę matek zapłaciły wysoką cenę: młode kobiety są zagubione emocjonalnie, młodzi mężczyźni nie mają pojęcia, jak stworzyć relację opartą na partnerstwie. Powód? Ich matki wyprzedziły ojców, którzy wychowani w patriarchacie zastygli w rolach nieprzystających do nowych czasów – mówi Katarzyna Krzywicka-Zdunek, socjolożka, partnerka w firmie IRCenter, współtwórczyni platformy instagramowej socjolozki.pl. – Mężczyźni 50 plus nie stworzyli również wzorca nowoczesnego mężczyzny, bo nie mieli do tego ani umiejętności, ani przykładu. Ich partnerki, budując wzorzec współczesnej kobiety sukcesu, korzystały również z popkultury. Oglądały „Seks w wielkim mieście”, który pokazywał życie wielkomiejskich singielek, śledziły losy bohaterów serialu „Przyjaciele”, którzy stworzyli swoistą rodzinę singli. Relaksowały się przy przygodach Bridget Jones, która – tak jak one – długo szukała partnera na życie i odsuwała macierzyństwo na później. Wiedzę o tym, jak być samodzielną i rozwijać się na rynku pracy, czerpały z papierowych magazynów, które w latach 90. przeżywały rozkwit. W sytuacjach kryzysowych wsparcia szukały u innych kobiet, tworząc np. kobiece kręgi.

Młodzi dorośli – co wynika z badań IRCenter – mimo ceny, jaką zapłacili za karierę matek, traktują je jako ostatni bastion autorytetu. Jednak, co z kolei wynika z innych badań opublikowanych na platformie socjolozki.pl, pokolenie Z ma wobec pokolenia swoich matek konkretne oczekiwania. Niemal 90 proc. Polaków uważa, że kobiecie 50 plus wypada podróżować i prowadzić auto, jednak tylko połowa badanych akceptuje to, że mogą randkować z młodszymi i okazywać strojem lub zachowaniem swoją seksualność. – Co ciekawe, brak przyzwolenia na takie zachowania wyraziły osoby w wieku 25-35 lat, czyli pokolenie dzieci kobiet 50 plus – mówi Katarzyna Krzywicka-Zdunek. – Kobiety 50 plus nie zamierzają jednak kogokolwiek zadowalać. Wiedzą, że przeszły długą drogę, po latach tyrania mogą wreszcie odpocząć.

Katarzyna Szeska w tym roku została przywrócona na stanowisko prokurator regionalnej. Nie oznacza to jednak, że pracuje mniej niż kiedyś. – Kiedyś byłam przekonana, że będę pracować do 65. roku życia, ale chcę wreszcie pożyć: nauczyć się malować, zacząć pisać, sadzić kwiaty w ogrodzie. Zrobić coś wreszcie dla siebie – mówi Szeska. – Coraz częściej myślę o przejściu na emeryturę w wieku 60 lat.

Monika wyliczyła, że utrzyma się z prowadzenia jednej agencji. Rozstała się z partnerem, ale biznes prowadzą wspólnie. Kilka razy w tygodniu chodzi na zajęcia z tańca: lubi sambę i bachatę. Więcej czasu spędza też z młodszym, 15-letnim synem. Starszego, dziś 34-letniego, przeprosiła ostatnio, że w latach 90. poświęcała mu za mało czasu. Odpowiedział: „Mamo, wiem, jak było”.

Co do przyszłości Monika już wie, jaka będzie: wyjedzie tam, gdzie przez cały rok świeci słońce. Kupi mały domek nad morzem. Być może spotka tam inne dziewczyny, które w latach 90. budowały nową Polskę. Coś im się z tego życia należy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version