Kto stęsknił się za serialem „House of Cards” – pokazującym kuluary walki o władzę w Wielkiej Brytanii i USA – powinien prześledzić dzieje sukcesji w republikach poradzieckich.

W „grach o tron” na terenie poradzieckim jest wszystko, co znalazło się we wspomnianym serialu: zacięte walki polityczne, zdradzający kochankowie i kochanki, zabójstwa i narkotyki.

Każdy z przywódców krajów poradzieckich (wyłączając te demokratyczne, czyli Litwę, Łotwę, Estonię) zastanawia się, komu mógłby powierzyć schedę. Najlepszym sposobem oddania władzy jest przekazanie jej w ręce kogoś z najbliższej rodziny bądź z najbliższego otoczenia i zarządzanie z tylnego siedzenia. Ponieważ wschodnioeuropejscy watażkowie mają krew na rękach i ogromny majątek (zdobyty oczywiście w nielegalny sposób) oddając władzę, chcą zabezpieczyć własne bezpieczeństwo. Ze swoimi następcami pragną zawrzeć więc umowę: prezydentura za gwarancję nietykalności.

Taka idea przyświecała Borysowi Jelcynowi. Kiedy ćwierć wieku temu, w sylwestrową noc 1999 r. przekazywał on kremlowski tron Władimirowi Putinowi, był schorowany (cierpiał m.in. na dolegliwości kardiologiczne i alkoholizm) oraz zmęczony. Chciał udać się na polityczną emeryturę. Podobnie Leonid Kuczma, który sprawował władzę w Ukrainie przez prawie dziesięć lat (1994–2005). Kuczma liczył, że zastąpi go – bliski mu kulturowo i politycznie – Wiktor Janukowycz. Te plany pokrzyżowała pomarańczowa rewolucja. Większość poradzieckich przywódców jednak niechętnie oddają swoje stanowiska. Raport na ten temat opublikowało niedawno Radio Swoboda, a pretekst do podjęcia tematu dał Aleksander Łukaszenka, który przedłuża swoje kadencje w nieskończoność i niedawno został prezydentem po raz siódmy.

Rządy Leonida Breżniewa, I sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego nazywa się epoką zastoju. Do dziś byli mieszkańcy Kraju Rad mówią, że Breżniew „rządził wiecznie”, o jego epoce prześmiewczo mówi się gerontokracja. Przez kilkanaście lat telewizja pokazywała genseka, który – coraz to starszy i bardziej stetryczały – z marsową miną czytał nudne i ciągnące się jak guma do żucia przemówienia. Potrafił mówić kilka godzin bez przerwy, zasypiali nawet członkowie Biura Politycznego. Świat wokół się zmieniał, a ZSRR zastygł w miejscu. Dziś jednak mało kto zwraca uwagę na fakt, że Breżniew przebywał u sterów władzy „tylko” niecałe dwie dekady (rządził w latach 1964–1982). To nic w porównaniu z długością prezydentury wspomnianego Łukaszenki, czy Putina. Łukaszenka dawno pobili już Breżniewa, za rok okres jego „prezydentury” zrówna się z czasem rządów Józefa Stalina, a Josif Wissarionowicz był przywódcą Związku Radzieckiego aż trzydzieści dwa lata.

Do swoich stanowisk tak samo przywiązani są przywódcy republik centralno–azjatyckich, choćby Emomali Rahmon, prezydent Tadżykistanu. Rahmon rządzi już o rok dłużej od Stalina i wcale nie zamierza udać się na polityczną emeryturę. Sam siebie nazywa „gwarantem pokoju i jedności narodu”.

Poradzieccy tyrani – niczym średniowieczni monarchowie – najbardziej boją się zdrady. Nie ufają nie tylko najbliższym współpracownikom, ale i rodzinie (czyli tym, którym potencjalnie mogliby powierzyć stery władzy). I dziś – nie inaczej niż w mrokach średniowiecza – dyktatorzy pozbywają się swoich konkurentów, mordując ich (zdarzają się „nieszczęśliwe wypadki i „otrucia”) wtrącając do więzień, bądź zmuszając do emigracji. Śmiertelne ofiary Putina długo by wymieniać (są wśród nich politycy, dziennikarze, działacze społeczni) wystarczy wspomnieć ostatnią i chyba najtragiczniejszą – czyli Aleksieja Nawalnego.

Krew na rękach ma także Łukaszenka. Białoruski przywódca szybko dał do zrozumienia politycznym oponentom, że z nikim nie zamierza dzielić się władzą. Po tym, jak przy pomocy sfingowanych referendów (1994 r. i 1996 r.) skupił pełnię władzy w swoich rękach, postanowił po prostu wymordować opozycję. Rok 1999 był najbardziej tajemniczym w dziejach Białorusi. Bez śladu zniknęli bowiem: Jurij Zacharenka (były minister spraw wewnętrznych Białorusi), Wiktar Hanczar (były przewodniczący Centralnej Komisji Wyborczej), Hienadź Karpienka (naukowiec i polityk opozycji). Rok później wyszedł z domu i nigdy już do niego nie wrócił były osobisty operator telewizyjny Łukaszenki – Dima Zawadzki. W kraju powiało grozą, kiedy przebywający na emigracji Oleg Alkajew – były dyrektor mińskiego więzienia przyznał, że daty niewyjaśnionych zaginięć opozycyjnych polityków zbiegają się z dniami, w których na rozkaz Łukaszenki wypożyczano od niego pistolet służący do wykonywania wyroków śmierci. Alkajew dowodził, że w ten oto sposób dyktator próbował niejako usankcjonować prawnie likwidację swoich oponentów. Na Białorusi wybory prezydenckie już się nie odbywają. Kilka tygodni temu Łukaszenka sam naznaczył siebie prezydentem. Władca Białorusi ma siedemdziesiąt lat. Na temat sukcesji wypowiadał się kilkakrotnie, za każdym razem (posługując się aluzją bądź wprost) wskazywał na któregoś ze swoich trzech synów. Kilkanaście lat temu komentatorzy życia politycznego na Białorusi spekulowali, że Nikołaj Grigoriewicz zdecyduje się przekazać władzę w ręce najstarszego z nich – Wiktora, Łukaszenka odparł wtenczas: „Będziecie czekać na najmłodszego”. Miał na myśli Nikołaja (zdrobniale Kola), który wówczas miał zaledwie kilka lat. Dyktator uwielbiał przebierać malca w wojskowy mundur, wręczać mu broń i zabierać na wojskowe parady. Dziś co prawda Nikołaj (zwany na Białorusi „Kolą carewiczem”) jest studentem, jednak konstytucja przewiduje, że prezydent musi mieć ukończone czterdzieści lat.

Historia Rahata Alijewa, męża Darigi, córki Nursułtana Nazarbajewa prezydenta Kazachstanu, który rządził krajem nieprzerwanie od upadku Związku Radzieckiego do 2022 r., przypomina film grozy z elementami taniego romansu.

Alijew należał do elit politycznych kraju, Nazarbajew miał widzieć w zięciu swojego następcę, dlatego też pozwolił mu sprawować prestiżowe urzędy i obrosnąć w bogactwo. Z jego woli zięć dwukrotnie sprawował funkcję ministra spraw zagranicznych. Pod kuratelą Alijewa znajdowały się także służby specjalne, najbardziej wpływowe media i dwa duże banki. Prezydenta zaczęła jednak irytować zbyt duża samodzielność zięcia (Alijew dopuszczał się publicznej krytyki Nazarbajewa). Kiedy Nazarbajew poczuł oddech Alijewa na plecach, zesłał go na misję dyplomatyczną do Wiednia (objął stanowisko ambasadora Kazachstanu w Austrii), a następnie zaocznie rozwiódł ze swoją córką. Wkrótce atmosfera wokół Alijewa zaczęła się zagęszczać – został oskarżony o uprowadzenie i zamordowanie dwóch bankierów oraz próbę zamachu stanu w kraju. Alijew nie był oczywiście niewiniątkiem, według śledztwa przeprowadzonego przez redaktorów Radia Svoboda, na jego zlecenie miało zostać zamordowanych kilkoro opozycyjnych kazachskich dziennikarzy. Jeden z nich okazał się tak niebezpieczny dla kazachskiego reżimu, że nie odpuszczono mu nawet na emigracji i wykonano na nim wyrok śmierci w Kijowie. Wkrótce miało się okazać, że dla samego Alijewa emigracja wcale nie jest bezpieczna. W 2015 r. jego ciało odnaleziono w celi austriackiego więzienia (trafił do niego oskarżony o jedno z wielu przestępstw, których miał się dopuścić). Prawnicy, którzy odwiedzali go za kratami, podają w wątpliwość tę wersję wydarzeń. Uważają, że macki Nazarbajewa sięgają nawet do Europy i były prezydent Kazachstanu po prostu zlikwidował swojego zięcia.

Mumin Szkirow, dziennikarz Radia Swoboda zauważa, że walki o tron wewnątrz rodziny Nazarbajewa w znaczący sposób osłabiły jego pozycję. Swoje życie tragicznie zakończył także wnuk Nazarbajewa. Ajsułtan Nazarbajew lubił udzielać się w mediach społecznościowych. Z opinią publiczną dzielił się przede wszystkim krytycznymi komentarzami na temat swojego dziadka. Wydawało się, że jest bezpieczny – mieszkał bowiem w Londynie. Umarł jednak młodo (oficjalna wersja wydarzeń mówi, że przyczyną zgonu było uzależnienie od narkotyków).

Jednym z symboli wiecznego panowania na terytorium poradzieckim jest Gajdar Alijew. Ten azerski polityk w latach 1969–1982 sprawował urząd I sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Azerbejdżanu, a w latach 1993–2003 był prezydentem kraju, co oznacza, że u sterów władzy znajdował się łącznie aż trzydzieści cztery lata. Alijew zaprowadził w Azerbejdżanie dyktaturę, ale był też darzony prawdziwym kultem. Wizerunek prezydenta zdobił szkolne zeszyty, znajdował się na bilbordach, jego popiersia i fotografie umieszczono w urzędach, sklepach, salach wykładowych i zakładach pracy. Alijew dał się poznać także jako publicysta; w bakijskich księgarniach można zakupić wybrane „dzieła” prezydenta. Wiadomo było, że po śmierci Alijewa–seniora nie może być mowy o wolnych wyborach. Następcą „tronu” został jego syn, Gajdar. Alijew–junior sprawuje władzę już przeszło dwie dekady i ani myśli usuwać się w kąt. Azerbejdżańscy publicyści żartują, że powinien tytułować się nie prezydentem, lecz szejkiem bądź sułtanem. Jak na wschodnioeuropejskiego autokratę przystało, Alijew „podzielił” się władzą ze swoją najbliższą rodziną. Wiceprzewodniczącą partii Nowego Azerbejdżanu naznaczył swoją żonę, z wykształcenia medyczkę – Mehriban. Sam stoi oczywiście na czele tego ugrupowania. W 2020 r. Alijew (przy dużej pomocy Turcji) odbił z rąk Armenii Górski Karabach, jego notowania skoczyły. Jednak dziś prezydent Azerbejdżanu musi martwić się o przyszłość. Jego władza jest uzależniona m.in. od cen ropy naftowej (od której w sprzedaży w dużej mierze zależą dochody do budżetu i status społeczny obywateli). I jeśli kilka lat temu Azerbejdżanie manifestowali swoje niezadowolenie w Baku, to od pewnego czasu protesty obejmują także inne regiony kraju.

Wschodnioeuropejscy politycy – chcąc flirtować z zachodem – starają się utrzymywać choć pozory demokracji. By wydłużyć okres sprawowania urzędu prezydenta o więcej niż przewidziane w konstytucji dwie kadencje, zmieniają ustawę zasadniczą – uczynił to Łukaszenka, Putin (według prawa będzie sprawował władzę do 2036 r.). Rahmon (prezydent Tadżykistanu) nie bawi się już w subtelności. Ustawa zasadnicza pozwala mu ubiegać się o fotel prezydenta nieograniczoną liczbę razy.

Żaden ze wschodnioeuropejskich dyktatorów nie śpi spokojnie. Putin boi się buntu w swoich własnych szeregach, dwa lata temu władzę próbował wyrwać mu przecież jeden z najbliższych współpracowników – Jewgienij Prigożyn (co skończyło się dla niego śmiercią). Z niepokojem Putin spogląda na Czeczenię – republikę, która posiada własną armię i autonomię. Ramzana Kadyrowa, prezydenta Czeczenii jeszcze niedawno rosyjscy analitycy polityczni nazywali konkurentem rosyjskiego przywódcy. Kadyrow nie cieszy się dobrym zdrowiem, dlatego zadbał już o schedę. Panowanie w Czeczenii przekaże w ręce jednego z synów, których przedstawił już Putinowi na specjalnej audiencji w Kremlu.

Julia Latynina, gwiazda rosyjskiego dziennikarstwa politycznego, uważa, że najlepszym wyjściem byłoby, gdyby po Putinie władzę objęła jego córka – Maria Woroncewa. Woroncewa jest endokrynolożką, ma zajmować się m.in. badaniami na temat przedłużenia ludzkiego życia. Osobiście dba o zdrowie ojca. Zdaniem Latyniny lepsza już Woroncewa niż Ramzan Kadyrow. Łukaszenka zdaje sobie sprawę, że po brutalnej pacyfikacji powyborczych protestów w 2020 r. stał się niczym więcej jak marionetką w rękach Rosji i w każdym momencie Moskwa może odsunąć go od władzy. A centralo-azjatyccy przywódcy boją się, że w ich krajach może mieć miejsce ferment podobny do tego w Kirgistanie. W tym kraju prezydenta udało się zmienić przy pomocy protestów społecznych, niestety „wyniesieni przez lud” do władzy politycy niekoniecznie okazywali się demokratami.

Dziennikarze – prześmiewczo – nazywają wschodnioeuropejskich prezydentów sułtanami, monarchami, szejkami. Ironia pozwala na zdystansowanie się od tragedii. Władza każdego z nich: Putina, Łukaszenki, Alijewa, Rahmona, Nazarbajewa została okupiona ludzką krwią. Za dekadami ich rządów kryją się losy straconych pokoleń.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version