Poza mieszkaniami posłowie dostają też pieniądze na biura, zwrot za benzynę i mogą za darmo latać po kraju oraz jeździć pociągam. Ale problemem nie jest wydawanie pieniędzy podatników, tylko to, jak posłowie się z nich rozliczają.

Dodatek na mieszkanie – 3,5-4 tys. zł miesięcznie – bierze 211 posłów. Około 200 innych parlamentarzystów mieszka za darmo w hotelu poselskim.

– Widziała pani te pokoje? – pyta pracownik Kancelarii Sejmu. – Przecież to jest standard hotelu powiatowego klasy B. Jak jeden poseł spodnie na parę miesięcy w szafie zostawił, to mu mole nogawkę zżarły. Całą.

Rzeczywiście, każdy, kto widział te pokoje, musi sobie zadać pytanie, jakim cudem można tam z własnej woli mieszkać. Jako miejsce pracy i odpoczynku na godziny jeszcze ujdzie, ale przypomina raczej hotel robotniczy albo akademik. W dodatku mało dyskretny.

Co chwila w Sejmie pojawiają się przecież plotki albo wybuchają afery, bo ktoś w hotelu poselskim urządził wyjątkowo głośną imprezę, sprowadził gości albo próbował do zabawy włączyć kolegów i koleżanki imprezowaniu niechętnych. To tam na podłodze spał ówczesny poseł Bogdan Pęk, dzisiejsi konserwatyści pukali w środku nocy do posłanki z błagalnym „Sandra, otwórz”, a całkiem niedawno posłów PiS poniosło patriotyczno-biesiadnie i zaniepokojeni ich śpiewem warszawiacy wezwali policję.

W poprzedniej kadencji Sejmu był już plan remontu za 300 mln zł. Najlepsze apartamenty miały mieć do 90 mkw., odnowić też trzeba było basen i kaplicę. Posłowie mają też restaurację, fryzjera, słynny cocktail bar „za kratą”, sklep spożywczy i butik, gdzie można kupić marynarkę, gdy molom nie wystarczyła nogawka spodni. Wszystko utrzymane w stylu blichtru z lat 80.

– Jest blisko, to jedyna zaleta. Ale 10 lat tam mieszkałem i wystarczy, przed pandemią przeniosłem się na miasto – mówi mi poseł, który dostaje z Sejmu dodatek na mieszkanie. Anonimowo, jak większość polityków, z którymi rozmawiam, bo „po co znowu awanturę wywoływać”.

Nie chcą podzielić losu Arkadiusza Myrchy i Kingi Gajewskiej. Posłowie KO są małżeństwem od sześciu lat, mieszkają razem, ale wyszło na jaw, że na jedno mieszkanie biorą dwa ryczałty.

Zgodnie z prawem zresztą. – Zapytaliśmy Kancelarię Sejmu, z uwagi na naszą szczególną sytuację, czy możemy mieszkać razem, i kancelaria nie zgłaszała problemu z interpretacją przepisów – tłumaczy Myrcha, wiceminister sprawiedliwości, poseł z Torunia. Mają troje małych dzieci i naturalne jest, że mieszkają razem. Problem polega na tym, że Gajewska jest posłanką z tak zwanego wianuszka podwarszawskiego i ma dom w Błoniu.

Do Warszawy jedzie się stamtąd komunikacją zbiorową godzinę, samochodem 40 minut. – Tylko że nasz dom wciąż jest w fazie wykańczania. We wrześniu musieliśmy rozpruć ściany i na nowo kłaść instalację do ogrzewania. Łazienki są na razie niezdatne do użytku. Chcemy skończyć pracę jak najszybciej, pewnie na przełomie zimy i wiosny, jednak na razie nie da się tam zamieszkać – tłumaczy Arkadiusz Myrcha.

Poseł PSL, obecnie wiceminister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski ma 500-metrowy dwór w Chajętach pod Radzyminem (odległość podobna do Błonia) i też bierze ryczałt na mieszkanie w Warszawie. Niecałe 3 tys. zł.

Są też przypadki losowe, kiedy Kancelaria Sejmu każdorazowo wyraża zgodę na czasowe wsparcie na wynajem mieszkania.

Kiedyś poseł Kukiz’15 wynajmował mieszkanie od swojej partnerki, z którą nie dość, że mieszkał, to jeszcze zatrudnił ją w swoim biurze poselskim. Bronił się, tłumacząc, że to wyłącznie koleżanka i współlokatorka, a publikacje na ten temat to jedynie próba ataku na jego rodzinę.

Powinni się rozliczać na bieżąco i szczegółowo. I oddawać pieniądze w razie nieprawidłowości – dr hab. Grzegorz Makowski, ekspert Fundacji Batorego, wykładowca SGH

W sprawie poselskich ryczałtów panuje cicha zgoda, bo ryczałty biorą wszyscy od lewa do prawa. Dlaczego biorą? Bo mogą. Wystarczy tylko brak zameldowania w Warszawie.

Ponad 70 posłów Prawa i Sprawiedliwości też pobiera dodatek mieszkaniowy. Na przykład Krzysztof Sobolewski, którego żona za rządów Zjednoczonej Prawicy z urzędniczki szczecińskiej inspekcji handlowej awansowała do pięciu rad nadzorczych i na dyrektorkę w Orlenie Obajtka. Sobolewski błysnął wtedy tłumaczeniem, że to kobieta niezależna, ambitna i o tym, gdzie pracuje, dowiaduje się jako jeden z ostatnich.

Przedsiębiorczego (ale na swoim, nie dzięki posadom w spółkach skarbu państwa) posła Roberta Dowhana z KO też dotuje Kancelaria Sejmu – bierze na warszawskie mieszkanie 4 tys. zł. W Zielonej Górze ma dom za 5 mln zł, mieszkanie za 2 mln zł, do tego całą listę nieruchomości i gruntów o wartości około 20 mln zł.

Jego partyjny kolega Robert Kropiwnicki dostaje z Sejmu tyle samo. Jest właścicielem 11 mieszkań. – Wszystkie moje nieruchomości znajdują się w Legnicy, w Warszawie będę mieszkał tylko tak długo, jak będę posłem – tłumaczy krótko.

Sławomir Mentzen, wielbiciel niskich podatków, posiadacz 33 bitcoinów na kwotę ponad 8 mln zł, co miesiąc bierze 3,5 tys. zł z kieszeni podatników.

– Pani redaktor, ja na przykład w ogóle nie mam potrzeby mieszkać w Warszawie – obrusza się polityk obecnej opozycji.

– Ale mieszka pan od 20 lat i bierze na to pieniądze.

– Ale tylko tymczasowo.

Nie można zmusić polityków, by kupili sobie mieszkanie w Warszawie. Łaska wyborcza na pstrym koniu jeździ i to, że ktoś dwa razy z rzędu został posłem, nie musi wcale oznaczać, że będzie nim po raz trzeci. I zostanie z kredytem na 30 lat na lokal w mieście, w którym nie chce dłużej mieszkać.

– Przy takich zarobkach jak w Sejmie i tak nikt nam nie da kredytu – twierdzi jeden z posłów.

Poza mieszkaniami posłowie dostają też pieniądze na biura, zwrot za benzynę i mogą za darmo latać po kraju oraz jeździć pociągami. Kancelaria Sejmu rozlicza się za każdy bilet z liniami lotniczymi i ryczałtem z PKP, który wynosi 2 mln zł rocznie.

– To nasza praca. Jak pani jedzie w delegację, to też chyba dostaje zwrot kosztów, prawda? – pytany o kilometrówki kolejny polityk także reaguje nerwowo.

Posłowie mają prawo rozliczyć przejazdy mniej więcej za 38,5 tys. zł rocznie. To niecałe 40 tys. km. Taki limit ustanowiono kilkanaście lat temu. Ktoś doszedł do wniosku, że wychodzi to taniej niż zwrot kosztów na podstawie paragonów za benzynę. Po pierwszych rządach PiS w latach 2005-2007 prokuratorskie śledztwo w sprawie rozliczeń objęło 107 posłów. Prokuratura nie mogła nic zrobić, bo – jak mówił wówczas jej rzecznik – „ustalenie konkretnych przejazdów i ilości przejechanych kilometrów w poszczególnych podróżach jest niemożliwe, skoro poseł nie ma obowiązku prowadzenia ewidencji w tym zakresie”. Czyli może kombinowali, a może nie. Prokuratura nie dopatrzyła się też przekrętu, gdy poseł PiS Bartosz Kownacki zarzucił Radosławowi Sikorskiemu, że nie da się, będąc ministrem z limuzyną, przejechać w 7 lat 80 tys. km.

W poprzedniej kadencji Sejmu na kilometrówki wydaliśmy 50 mln zł. Przez cztery lata posłowie przejechali 55 mln km, to jedna trzecia drogi z Ziemi na Słońce.

Wśród rekordzistów jest Rafał Bochenek – pokonał ponad 160 tys. km za prawie 150 tys. zł. A oprócz posłowania przez całą kadencję jako rzecznik PiS bardzo aktywnie brał udział w partyjnych wydarzeniach, kongresach i konwencjach.

Najciekawsze jest to, że Bochenek – co wynika z jego oświadczeń majątkowych – nie ma samochodu. Ale to żaden problem, bo poseł ma prawo rozliczyć podróże cudzym samochodem i nawet nie potrzebuje prawa jazdy. Takie przypadki też są w Sejmie.

Rafał Adamczyk z lewicy przejechał 170 tys. km, Marek Ast z PiS podobnie. Wśród tych, którzy zrobili powyżej 160 tys. km w cztery lata są także Paweł Bejda z PSL czy Grzegorz Braun.

Mateusz Morawiecki, Zbigniew Ziobro czy Jarosław Kaczyński nie wzięli z sejmowej kasy ani złotówki, bo przez cztery lata jeździli na koszt rządu albo partii.

W poprzedniej kadencji Sejm obradował przez 195 dni. Cztery lata to 1460 dni, po odjęciu weekendów mamy 1004. Nawet jeśli jeszcze odejmiemy święta, to posłom praca zajmuje mniej niż jedną czwartą dni. Ich obecność w pracy można stwierdzić wyłącznie na podstawie obecności na głosowaniach. Jeden poseł ma 100 proc. obecności i jest to Sylwester Tułajew z PiS. Z posłów, którzy byli w Sejmie przez całą kadencję, najmniejszą frekwencję ma Konrad Berkowicz z Konfederacji. Są też posłowie, którzy przez cztery lata w ogóle się nie odzywają i ich obecność w Sejmie jest wyłącznie teoretyczna. Do takich należą Paweł Kukiz – jedno wystąpienie – czy najwierniejsi towarzysze prezesa Leonid Krasulski i Lech Kołakowski, którzy uznali, że raz przez cztery lata zdecydowanie wystarczy. Z drugiej strony jest Mirosław Suchoń z Polski 2050, który na sejmową mównicę wychodził ponad 1150 razy.

– Problem nie tkwi w tym, że posłowie wydają publiczne pieniądze na wykonywanie swojej pracy. Problemem jest nieprzejrzyste raportowanie tych wydatków – mówi Radosław Karbowski, analityk, który jako pierwszy pokazał mieszkaniowe rozliczenia Myrchy i Gajewskiej.

Najlepszym przykładem są kilometrówki. Posłowie wpisują tylko, jaki dystans przejechali, i otrzymują zwrot kosztów. Nie muszą informować, skąd, dokąd i w jakim celu jeździli. Nie muszą mieć nawet własnego samochodu.

Tak samo jest z lotami poselskimi. Mogą fruwać po kraju bez żadnych limitów i nikt nie wie, jaki był cel tych podróży. – Ucywilizowanie raportów to dobre rozwiązanie dla wszystkich. My, obywatele, będziemy wiedzieć, co się dzieje z pieniędzmi podatników, a politycy będą spokojni, bo nikt nie będzie mógł zarzucić posłom, że wydają pieniądze bez sensu – dodaje Radosław Karbowski.

Posłowie nie muszą się rozliczać z każdego przejazdu. Składają tylko zbiorczą deklarację i musimy im uwierzyć na słowo. W Parlamencie Europejskim, o czym bardzo boleśnie przekonał się Ryszard Czarnecki, sprawdza się to zdecydowanie dokładniej. Europoseł musi opisać, skąd, dokąd, jaką trasą oraz jakim samochodem jechał. Stąd wiemy, że Czarnecki miał podróżować do Brukseli ciągnikiem siodłowym albo zimą pożyczonym kabrioletem (choć jego właściciel nie zna Czarneckiego, a auto było już dawno na złomie).

– Zmiany byłyby wskazane, bo obecny system jest kosztowny i praktycznie niekontrolowalny. Daliśmy parlamentarzystom bardzo duży kredyt zaufania. Czy oni tego zaufania nie nadużywają? To dobre pytanie, ale aktualnie nie mamy narzędzi, żeby można to było sprawdzić – mówi Piotr Rzekiecki, ekspert prawny z Sieci Obywatelskiej Watchdog.

Poseł ma też prawo do lotów krajowych na wszystkich dostępnych trasach. Przez pierwsze pół roku 2024 najchętniej wsiadał do samolotu Jacek Karnowski z Sopotu (KO) – 73 razy, czyli co drugi dzień. Poseł Dowhan i Michał Dworczyk odbyli po 62 loty. Tuż za podium jest Ireneusz Raś z PSL – 57 lotów.

– Na Boga, przecież nie ukradłem tego samolotu! – reaguje czołowy „lotnik”, zastrzegając oczywiście, żeby nie cytować go pod nazwiskiem.

Ponad 815 tys. zł na cztery lata dostają również posłowie na działalność swoich biur. W tej kadencji jeszcze ich nie rozliczali, ale za pierwszy rok muszą to zrobić do końca stycznia. W poprzedniej kadencji można było znaleźć przeróżne kwiatki. Niektórzy wysyłali listy za 190 tys. zł, inni rozliczali bilety parkingowe za 3 zł.

To jest kolejna szara strefa, bo zakupy na biura często wyglądają jak zakupy do domu. W poselskich rozliczeniach są meble, fotele, zmywarki, odkurzacze, ekspresy do kawy czy mopy. Wszystko potrzebne zarówno w biurze, jak i w gospodarstwie domowym. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, że to, co powinno trafić do biura, trafia w inne miejsca. Kancelaria nie ma też możliwości sprawdzić ich wszystkich, bo każdy parlamentarzysta ma kilka biur, a rozliczenie jedno. Najwięcej emocji budzi przeważnie sprzęt elektroniczny, bo wielu posłów wybiera na przykład dla swoich współpracowników najdroższe na rynku smartfony. Jeden z ministrów, który w poprzedniej kadencji kupił takie dwa, tłumaczy to tak: „Sprawa jest prosta, do tych telefonów nie dają rady włamać się nawet amerykańskie służby, a co dopiero nasze. Tak jest bezpieczniej”.

Pensja posła to co miesiąc 12 826 zł brutto. Do tego dochodzi dieta w wysokości 4 tys. zł. 4 tys. zł na mieszkanie, 3,3 tys. zł na benzynę i przynajmniej dwa loty to kolejnych prawie 10 tys. zł miesięcznie. Może zamiast dodatków i ryczałtów lepiej podwyższyć posłom pensje?

– To nie są duże pieniądze, jak na zakres działań, które powinni wykonywać. Choć na tle zarobków przeciętnego Polaka są to duże kwoty, trzeba być ostrożnym z postulatami przycinania ich uposażeń – mówi dr hab. Grzegorz Makowski, ekspert Fundacji Batorego, wykładowca SGH. – Niedostateczne finansowanie polityków sprzyja korupcji, ale też alienacji od wyborców. Jak się im obcina na przykład te nieszczęsne kilometrówki, posłowie mają coraz mniej chęci na jeżdżenie po swoim okręgu i spotkania z ludźmi. Debata, z którą teraz mamy do czynienia, sprawia, że myślimy o politykach jeszcze bardziej jak o złodziejach i kombinatorach. To niczego dobrego nie przyniesie.

Średnio raz na kadencję wybucha afera związana z zarobkami posłów i rozliczeniami przez nich kosztów. Pojawiają się tytuły w stylu „upaśli się za nasze”, na fali populizmu politycy obcinają sobie pensje, żeby niedługo później je podnieść, i wszystko jest po staremu.

– Administracja parlamentarna funkcjonuje na mocy ustawy z 1982 r., która dawno powinna iść do śmietnika. Urzędnicy w Sejmie, ale też kancelariach premiera czy prezydenta powinni pracować na zasadach służby cywilnej, żeby byli mniej podatni na presję polityczną, badając finanse posłów – twierdzi Makowski. – Potrzebna jest nam większa niezależność aparatu urzędniczego. Dajmy kancelariom Sejmu i Senatu pieniądze na niezależne audyty ad hoc, które pomogą wyłapywać nadużycia.

– A od polityków więcej wymagajmy – kończy ekspert Fundacji Batorego. – Politycy powinni się rozliczać na bieżąco i bardziej szczegółowo. I oddawać pieniądze, kiedy zostaną stwierdzone nieprawidłowości.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version