Dlaczego wiele pism urzędowych wygląda jak dzieło carskiego urzędnika, a niektórzy naukowcy nie potrafią mówić ludzkim językiem – opowiada prof. Monika Kresa z Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, koordynatorka Zespołu ds. Prostego Języka.

Prof. Monika Kresa: Tak właśnie jest! Choć na początku może brzmieć to trochę śmiesznie, to kwestia prostoty języka, zwłaszcza w kontekście dokumentów urzędowych, różnych formularzy i regulaminów, wcale zabawna ani banalna nie jest. Jej brak może realnie utrudnić życie wielu ludziom. Również naukowcom oraz studentom. Ale faktem jest, że gdy zespół powstał, wiele osób opacznie zrozumiało jego ideę.

– Tak (śmiech). Albo zaczynali grzmieć: „To co, wy będziecie teraz upraszczać literaturę? Niszczyć nasz język?”. Widać, że skojarzenia z hasłem „prosty język na uniwersytecie” mogą być bardzo różne. Nie, nie będziemy upraszczać języka literatury. Zostawimy w spokoju Mickiewicza, Kochanowskiego, Sienkiewicza czy Tokarczuk. Skupimy się na upraszczaniu tekstów użytkowych, administracyjnych.

– Nie, ten ruch w Europie obecny jest od dawna. W Polsce pojawił się kilkanaście lat temu, kiedy zespół (dziś już profesora) Tomasza Piekota z Wrocławia został poproszony o to, żeby zbadać, dlaczego urzędnicy oraz przedsiębiorcy składają mało wniosków o fundusze europejskie. Okazało się, że główną przeszkodą jest właśnie zbyt skomplikowany język, jakim napisane są teksty o funduszach. To dało różnym instytucjom do myślenia i poskutkowało dążeniem do upraszczania komunikacji urzędowej. Dziś upraszczają wszyscy – instytucje użyteczności publicznej, banki, przedsiębiorstwa. W tych pracach od kilku lat bierze udział nasz zespół z Fundacji Języka Polskiego, która działa przy Uniwersytecie Warszawskim. Tworzymy standardy prostego języka dla różnych instytucji. I w pewnym momencie dotarło do nas: zaraz, dlaczego upraszczamy teksty innym, a nie zrobimy tego na własnym podwórku?

– Niekoniecznie. Oto przykład dosłownie z wczoraj. Studentka z Ukrainy, która doskonale posługuje się językiem polskim, próbowała wypełnić wniosek o stypendium i utknęła na rubrykach z oświadczeniami. Musiała tam zaznaczyć takie opcje: „Oświadczam, że nie ubiegam się o stypendium na studiach pierwszego stopnia, posiadając tytuł licencjata lub równorzędny” i drugą: „Oświadczam, że nie ubiegam się o stypendium na studiach pierwszego stopnia, drugiego stopnia ani jednolitych magisterskich, posiadając tytuł magistra lub równorzędny”. Nie wiedziała, jak to zrobić, ponieważ natknęła się na – jak ja to nazywam – blokery komunikacyjne. Jednym z nich jest przeczenie, innym źle użyty imiesłów zakończony na —ąc, trzecim terminologia, której w tych oświadczeniach jest mnóstwo. Wniosek, o którym mówię, kończył się zdaniem zawierającym formułę „postępowanie wszczęte niniejszym wnioskiem…”. Powiało kryminałem, prawda?

– To teraz najciekawsze – ta studentka była finalistką olimpiady z języka polskiego, przyjętą na polonistykę! To, że polski nie jest jej pierwszym językiem, nie ma tu nic do rzeczy. Ja sama musiałam te oświadczenia przeczytać wiele razy, żeby zrozumieć ich sens.

Blokada komunikacyjna pojawia się już w momencie rekrutacji. Kandydaci dostają wtedy decyzję administracyjną. To sprawia, że zanim dowiedzą się, czy zostali na studia przyjęci, muszą przedrzeć się przez bardzo długi akapit podstawy prawnej, wszystkie paragrafy, odniesienia do ustaw itd. Dopiero po nich dowiadują się, że „zostali na studia przyjęci”. A nadal nie jest to formuła prosta.

– Faktycznie z pozoru tu nic trudnego nie ma. Jednak strona bierna, która się tu pojawia, jest dla naszego mózgu komplikacją, nie jest dla niego naturalna. Możemy po prostu powiedzieć „Przyjęliśmy pana na studia. Gratulujemy”. Jednak język urzędowy, którym posługuje się też administracja uniwersytecka, jest bezosobowy. Nie jest to wina urzędników, to spuścizna po XIX-wiecznej administracji, która z kolei miała swoje korzenie w średniowiecznej łacinie.

– Tak, początkowo przecież językiem urzędowym była łacina i nawet gdy zaczęliśmy sporządzać dokumenty w językach narodowych, to wiele łacińskich zwrotów, formuł i struktur w tym stylu pozostało. Proszę zwrócić uwagę, że w języku prawniczym, uznawanym za bardzo hermetyczny, do dzisiaj jest wiele łacińskich cytatów. Potem przyszły zabory i administracja z jednej strony austriacka i pruska, a z drugiej carska. Wiele formuł urzędowych to kalki z niemieckiego lub rosyjskiego. Co więcej, to właśnie kalki, więc nie odbieramy ich jako zapożyczeń. Formuła „celem sporządzenia dokumentu” wydaje się polska, ale to pożyczka z języka rosyjskiego.

Język urzędowy jest bezosobowy. Nie jest to wina urzędników, to spuścizna po XIX-wiecznej administracji, która z kolei miała swoje korzenie w średniowiecznej łacinie

– Dzisiaj język urzędowy przeplata się z językiem korporacji. Bo przecież mówimy tu o komunikacji nie tylko urzędów, lecz także np. banków, ubezpieczycieli itd. To międzynarodowe korporacje, gdzie terminy typu „feedback” czy „deadline” są na porządku dziennym. Kiedy jednak czytamy: „Jest to dokument dedykowany dla osób z niepełnosprawnościami”, to już rzadziej przychodzi nam do głowy, że „dedykowany” w tym kontekście to kalka z angielskiego.

– Nie tylko. Do tego wszystkiego dochodzi kwestia psychologiczno-mentalna. Kiedyś urzędnik czy prawnik to był ktoś postawiony wyżej w hierarchii społecznej i język, trudny, poważny, miał podkreślać tę wyższość. W tym kontekście był językiem przemocy. Kiedy więc dzisiaj upraszczamy komunikację urzędową, musimy zmienić mentalność użytkowników tego języka, to znaczy sprawić, żeby oni zaczęli „myśleć odbiorcą”. Muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, jakich informacji odbiorca szuka w ich tekście. Czy słowa, których używam, będą zrozumiałe dla osoby, która nie jest specjalistą w tej dziedzinie? I myślę, że ta praca związana z ludzkimi postawami jest o wiele trudniejsza niż ćwiczenia redakcyjne.

– Tak, to się zdarza. Osoby pracujące w administracji uniwersyteckiej nie zawsze rozumieją, po co to wszystko. Wtedy trzeba mówić językiem korzyści. Najlepiej widać to w sytuacjach, kiedy studenci mają wypełnić jakiś wniosek. Jeśli jest napisany trudnym językiem, naszpikowany dziwnymi formułami, to student będzie kilka razy dzwonił do dziekanatu i dopytywał, o co chodzi. Albo wypełni wniosek źle i będzie trzeba powtarzać procedurę. Prosty język upraszcza nie tylko życie studenta czy petenta, ale też życie urzędnika.

– To prawda. To jednak o wiele trudniejsza sytuacja komunikacyjna niż rozmowa o stypendium za wyniki w nauce. Po pierwsze, lekarze czasami nie mogą uniknąć fachowej terminologii. Po drugie, często przekazują złe lub tragiczne wieści. Tu nie wystarczy prosty język, ważna jest przede wszystkim empatia. Na szczęście również w dziedzinie komunikacji medycznej dzieje się dużo.

Jednak mimo że tak dużo mówimy w przestrzeni publicznej o dostępności komunikacyjnej dla osób z niepełnosprawnościami, mam wrażenie, że w komunikacji z nimi wciąż dzieje się tu za mało. Jakiś czas temu pomagałam mojej mamie złożyć tzw. wniosek o ustalenie potrzeby poziomu wsparcia. Przyznam, że aby go wypełnić, habilitacja z językoznawstwa to za mało.

– Po pierwsze, mała czcionka – a to przecież wniosek dla osób z niepełnosprawnościami! Poza tym jest w nim mnóstwo form bezosobowych oraz niezrozumiałych pseudoterminów. Na przykład pada pytanie: „Czy korzysta pani z technologii wspomagającej?”. Co to jest? Myślałam, że to może jakieś stymulatory mowy, ale okazało się, że chodziło m.in. o… kule. Ten przykład pokazuje, że prosty język nie jest modą, naszą fanaberią, ale realnie wpływa na życie zwykłego człowieka. Idę o zakład, że wiele osób nie wypełniło wspomnianego wniosku i nie dostało wsparcia tylko dlatego, że pokonał ich hermetyczny język.

– Bardzo trudno to jednoznacznie zdefiniować. Są modele matematyczne, które pozwalają sprawdzić trudność tekstu. To tzw. indeks FOG, czyli indeks zamglenia tekstu. Wylicza się go na podstawie długości słów i zdań. Językoznawcy przyjęli, że trudne słowa to te, które dla języka angielskiego mają więcej niż trzy sylaby, a dla języka polskiego – więcej niż cztery. Nadal jednak to słaba miara, np. słowo „pomarańczowyma pięć sylab, a nie jest wcale trudne.

– Możemy też przyjąć, że słowa trudne to takie, które rzadko występują w korpusach językowych, czyli takich wzorcowych zbiorach tekstów z różnych poziomów, zarówno mówionych, jak i pisanych. I możemy sprawdzić, że np. słowo „absencja” występuje w nich rzadziej niż „nieobecność”. Czy to oznacza, że jest trudniejsze? Pewnie nie dla wszystkich, ale dla sporej grupy tak. Najlepiej jednak trudność tekstu sprawdzać na żywym organizmie. Trzeba zwracać uwagę na to, z jakimi pytaniami ludzie przychodzą po lekturze tekstu, pytać, czego nie rozumieją, i na to reagować.

– Tak. Dotyczy to także naukowców, którzy na co dzień przebywają w swojej bańce wąskiej specjalizacji i często zmagają się z czymś, co nazywamy klątwą wiedzy.

– Podam przykład ze swojego podwórka. Uczę gramatyki historycznej języka polskiego. Kiedy idę do studentów i rzucam hasło „palatalizacja”, to mogę założyć, że wszyscy mnie rozumieją. Jednak w czasie wykładu dla dzieci ze szkoły podstawowej czy na uniwersytecie trzeciego wieku tego słowa nie używam, mówię o zmiękczeniach głosek.

Naukowcom często wydaje się, że skoro jakiejś terminologii używają na co dzień, to podobnie jest z resztą świata. To właśnie klątwa wiedzy, która często odcina nas od porozumienia z ludźmi spoza naszej dziedziny. Na szczęście mamy wspaniałych popularyzatorów nauki, którzy potrafią mówić przystępnie.

– Myślę, że nie każdy chce i nie każdy musi być popularyzatorem nauki. Są osoby, które posługują się szalenie trudnym językiem skomplikowanych pojęć i mogą nie umieć przełożyć tego na język zrozumiały dla ucznia szkoły podstawowej, ale które doskonale sprawdzają się w prowadzeniu badań i w publikacjach na poziomie akademickim. Są szanowanymi naukowcami w swojej wąskiej dziedzinie i popychają wiedzę do przodu. Inni chcą ten poziom akademicki przenieść na poziom popularyzacji. I jedni, i drudzy są potrzebni.

– To raczej nie jest kwestia głupoty, ale innych potrzeb komunikacyjnych i innych możliwości percepcyjnych. Jeszcze kilkanaście lat temu czytaliśmy o wiele więcej książek, dłuższych artykułów. Dziś czytamy przede wszystkim krótkie newsy. Zmianę sposobu przyswajania tekstów pokazują też badania okulograficzne. Ich uczestnicy zakładają specjalne okulary, które śledzą ruchy ich gałek ocznych. Takie badania pokazują, że o ile kiedyś czytaliśmy w kształcie litery Z, o tyle dziś coraz częściej czytamy w kształcie litery F. To znaczy czytamy pierwszą linijkę całą, a potem już tylko początki kolejnych wersów. Co więcej, coraz częściej czytamy też jak skacząca żaba, to znaczy już nawet nie linearnie, tylko punktowo, i na tej podstawie wnioskujemy o całości.

– Że dokumenty obecnie powinny mieć inny układ niż kiedyś. Muszą być krótkie, najlepiej wypunktowane, a najważniejsze informacje wytłuszczone, dla tych „skaczących żab”. Przy czym podkreślam, że to wszystko dotyczy tekstów użytkowych, w których nie musimy się zachwycać pięknem języka. Kiedy chcę poczytać piękne opisy przyrody, to sięgnę do Orzeszkowej. Jeżeli dostaję pismo urzędowe, to chcę od razu wiedzieć, o co w nim chodzi, a nie spędzać godziny, zastanawiając się, co właściwie mam z nim zrobić.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version