Grzegorz Sroczyński: Mają pieniądze, czy nie mają?

Jakub Sawulski: Mają na to, co już zaplanowali. Wzrost nakładów na obronę narodową i zwiększenie wydatków na ochronę zdrowia – to ledwo zmieszczą, ale zmieszczą. Natomiast nie będzie pieniędzy na rzeczy nowe.

Na obietnice wyborcze?

Tego nie zmieszczą. Bruksela parę dni temu opublikowała prognozę, że w ciągu najbliższych dziesięciu lat polski dług publiczny wzrośnie do prawie 80 procent PKB. A precyzyjniej – z obecnych około 50 procent PKB do 77 procent w 2034 roku. To byłby trzeci najszybszy wzrost długu w całej Unii. Na podstawie tej fatalnej prognozy Bruksela będzie nas oceniać i kontrolować, chociaż analitycy wiedzą, że to absurd.

Jak to absurd?

Polski dług publiczny z pewnością wzrośnie i tu Bruksela ma rację. Natomiast poziom prawie 80 procent PKB, który wypluła unijna maszynka prognostyczna, jest nierealny. To się po prostu nie wydarzy. Wzięli scenariusz skrajny, wręcz nieprawdopodobny, i zapisali go jako bazowy. Będzie to miało dla rządu Tuska nieprzyjemne konsekwencje.

Jakie?

Zablokuje realizację wielu wyborczych obietnic i ambitniejszych pomysłów. Prawdopodobnie już w czerwcu Polska zostanie objęta procedurą nadmiernego deficytu.

Unijna prognoza zakłada, że stopy procentowe w Polsce, w tym oprocentowanie długu publicznego, pozostaną wysokie przez kilkanaście lat. Jednocześnie nasz wzrost gospodarczy jeszcze przed 2030 rokiem ma spaść do poziomu dwóch procent, nawet poniżej. Te dwa założenia są sprzeczne, bo w długim okresie zakładasz albo niski wzrost, albo wysokie stopy, nigdy jednocześnie. To jest absurdalne. Standardowy wzrost polskiej gospodarki wynosi trzy i pół procent. Rynek to wie. Jak zapytasz analityków z banków albo funduszy inwestycyjnych, czy z polską gospodarką będzie tak, jak w ostatniej unijnej prognozie, to większość powie, że to bzdura.

Bruksela zaniżyła prognozę PKB dla Polski? Po co?

Nie na złość. Komisja Europejska ma swoją metodologię tworzenia prognoz, oni nie wzięli tego z sufitu. Tyle że ta metodologia akurat do polskiej gospodarki nie za bardzo pasuje. Wiele razy się nie sprawdzała, prognozy Brukseli dotyczące naszego długu i sytuacji fiskalnej często były zbyt pesymistyczne. A teraz trafiliśmy wręcz czarne bingo. Trzeci największy wzrost długu w całej Unii oznaczałby, że z państwa o niskim zadłużeniu stalibyśmy się państwem o średnim zadłużeniu w ciągu zaledwie dziesięciu lat. Wszystkie czerwone lampki w Brukseli się zapalają.

Olaboga, musicie ciąć i oszczędzać, proszę bardzo, tu macie plan cięć budżetowych. Tak?

Jeszcze niedawno rzeczywiście tak to wyglądało, teraz Bruksela zrozumiała, że polityka austerity – czyli surowa polityka fiskalna i zaciskanie pasa – wcale nie likwiduje długów, za to dusi wzrost gospodarczy i napędza skrajne partie. W Polsce nie będzie zabierania 800 plus, obniżania emerytur – jak to nakazano kiedyś Grecji – ale pojawią się inne konsekwencje. Mamy sporego pecha, że takie coś nam się wylosowało.

No ale jak to „wylosowało”? Te unijne prognozy to jest totolotek?

Bruksela wylicza potencjalną dynamikę wzrostu PKB w taki sam sposób dla wszystkich 27 państw bloku, ale w tej metodologii ogromne znaczenie ma demografia, co akurat w przypadku Polski mocno zaniża prognozowany wzrost gospodarczy. Rynki widzą zupełnie inny scenariusz niż Komisja Europejska, ekonomiści w Berlinie, Nowym Jorku czy Oslo, jeśli robią jakieś szacunki dla Polski, na pewno nie powiedzą, że nasz wzrost gospodarczy za kilka lat spadnie poniżej dwóch procent. Rynek wierzy, że Polska nadal będzie szybko rozwijającym się krajem, mamy ogromny napływ inwestycji zagranicznych, mamy szansę na utrzymanie statusu lidera europejskiego wzrostu w najbliższej dekadzie.

A Bruksela w to nie wierzy?

Wierzy. Tyle że jednocześnie ma swoją sztywną metodologię, która – jak mówiłem – do naszej gospodarki nie pasuje, bo przy szacowaniu potencjalnego wzrostu PKB zbyt mocno uwzględnia zmiany demograficzne, a zbyt słabo te czynniki, które były podstawą sukcesu Polski, chodzi na przykład o napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych, polepszającą się jakość edukacji i kapitału ludzkiego. Od wielu lat to się rozjeżdża.

Unijne prognozy z realem?

Tak.

I oni nie mogą czegoś z tym zrobić? Unia nie może swojej metodologii prognozowania deficytów i długów poprawić, skoro szwankuje?

Bruksela już to zrobiła. Unijną metodologię krytykowały od dekady kolejne kraje, bo te zgadywanki krajowych deficytów i wzrostów PKB miały ogromne konsekwencje. Wyznaczały reguły fiskalne w całej Europie. Na podstawie nietrafionych szacunków decydowano, kto ma oszczędzać i jaką politykę fiskalną prowadzić. Cel tej ostatniej reformy był taki: odejdźmy wreszcie od tzw. zmiennych nieobserwowalnych.

Przepraszam, jakich zmiennych?

Nieobserwowalnych, bo one są tak skomplikowane i wrażliwe na każdą drobną zmianę założeń, że de facto cała prognoza staje się wróżeniem z fusów. Chodziło przede wszystkim o to, żeby nie wyliczać potencjalnego wzrostu PKB w odniesieniu do deficytu, a w konsekwencji nie szacować tzw. deficytu strukturalnego, czyli takiego, w którym próbuje się pominąć wpływ bieżącej koniunktury na finanse publiczne. Po reformie metodologii miało tego już nie być. No i teraz najlepsze: w metodologii nadal to jest, tyle że głębiej zaszyte, schowane. A metodologię rozumie garstka ekspertów, w Polsce może kilkanaście osób.

Ty rozumiesz?

Tak.

Czyli z tej czarnej skrzynki, którą rozumie garstka wtajemniczonych, wyskakują wyniki, które potem decydują, czy jakieś państwo ma luz w budżecie, czy przeciwnie – musi oszczędzać? W dodatku ta skrzynka ciągle robi błędy?

Owszem.

No ale dlaczego tak to wygląda?!

Metodologia jest dysfunkcyjna po części dlatego, że wynika z przestarzałych założeń. W traktacie z Maastricht powołującym Unię Europejską zapisano zasady zdrowej polityki fiskalnej: deficyty budżetowe nie powinny przekraczać trzech procent PKB rocznie, a cały dług państwa nie powinien być wyższy niż 60 procent PKB. O ile pierwszy wskaźnik nadal ma jakieś uzasadnienie ekonomiczne – zwłaszcza w średnim terminie, bo roczne odchylenia mogą się zdarzać – to już ten drugi wskaźnik, że cały dług państwa nie powinien wystawać ponad 60 procent PKB, nie pasuje do współczesnej gospodarki. Pochodzi sprzed 30 lat – traktat w Maastricht podpisano przecież w 1992 roku – a sporo się od tego czasu zmieniło. Choćby to, że społeczeństwa bogatych krajów Zachodu szybko się starzeją i mocno rośnie zapotrzebowanie na długoterminowe bezpieczne aktywa, czyli na obligacje rządowe. Państwa mogą emitować wyższe długi niż 30 lat temu, skoro zwiększył się popyt na ich papiery. Mówiąc wprost, wskaźnik 60 procent długu nie za bardzo ma sens w starzejącej się Unii, ale został zapisany w traktacie z Maastricht, a żeby zmienić traktat trzeba zgody wszystkich państw. Niewykonalne. Nie da się.

Dlaczego „nie da się”? Przecież wszystkie główne kraje Europy mają wyższy dług niż 60 procent PKB. Nawet Niemcy. Nie zgodzą się?

Dyskusja o zmianie traktatów to byłaby wielka kłótnia, bo każdy coś chce przy okazji wytargować, potem jeszcze narodowe referenda, ogromne przedsięwzięcie bardzo ryzykowne politycznie. Nikt nie chce tego ruszać, lepiej przyklepać.

Czyli wszyscy wiedzą, że unijny limit długu to fikcja? I że długi mogą być wyższe?

Wiedzą. 60 procent PKB to rzeczywiście fikcja, ale jednak wszystkich zobowiązuje. Jeśli ta cyfra została wpisana w traktaty, to również reguły fiskalne – jakkolwiek byśmy ich nie reformowali i nie unowocześniali – muszą się do tego odnosić, to znaczy muszą być tak skonstruowane, żeby dążyć do tego traktatowego celu. Finalny efekt po raz kolejny jest taki, że długi publiczne w Europie mają być niższe, muszą zmierzać poniżej 60 procent PKB. Przynajmniej teoretycznie.

I to nie jest dobre?

Jest szkodliwe. Czy priorytetem polityki gospodarczej takiego kraju jak Niemcy – z długiem publicznym 65 procent PKB – powinno być obniżanie tego wskaźnika? Czy Niemcy powinni oszczędzać za wszelką cenę w sytuacji, kiedy mają ogromne potrzeby infrastrukturalne? Niemieckie inwestycje publiczne netto od 20 lat znajdują się na poziomie zero, czyli oni tylko odtwarzają infrastrukturę, ale nie budują nowej. Zaniedbali się koszmarnie. W dodatku muszą się mierzyć z kosztami transformacji energetycznej, poza tym stoją przed nimi nowe wyzwania militarne. I priorytetem Niemców – największej gospodarki Europy, która ciągnie resztę państw – ma być obniżanie długu? W kraju wysoko rozwiniętym, bogatym, który ma dług na poziomie 65 procent? Absurd. A to dotyczy nie tylko Niemiec, lecz także innych państw, które – jak na swój poziom rozwoju – mają całkiem umiarkowane wskaźniki długu, jak Austria, Holandia czy Finlandia, ale według nowych reguł będą musiały je obniżać lub utrzymywać poniżej 60 procent. Bez sensu.

Główny problem reguł fiskalnych polega na tym, że one tak naprawdę nie wspierają długoterminowego wzrostu w całej Unii. Jak budować przewagę Europy nad Ameryką albo Chinami, skoro podstawowym celem ma być redukcja długów? To całkowicie sprzeczne z polityką ekonomiczną prowadzoną przez Stany Zjednoczone, które w tym roku dopuściły deficyt finansów publicznych na poziomie sześciu procent PKB, a cały ich dług wyniesie 120 proc. PKB. Za to USA szybciej wyszły z kryzysu po pandemii niż Unia, szybciej się rozwijają i mają niższe bezrobocie. Amerykańskie państwo daje ogromne pieniądze na budowę fabryk półprzewodników, na zielone technologie, na samochody elektryczne, to wszystko znalazło się w dużym pakiecie Bidena. Ameryka przyjęła ambitną strategię rozwoju swojej gospodarki, natomiast Europa ma ambitną strategię, żeby redukować dług publiczny.

Dla Polski co dokładnie z tego wynika?

Już mówiłem: wylosowaliśmy niemiłą rzecz. Po co się robi symulację projekcji długu? Po to, że jeżeli ona przekracza 60 procent PKB w kilkunastoletniej perspektywie, to powinniśmy zrobić tzw. dostosowanie fiskalne.

I zostaniemy poproszeni o plan cięć?

Zadadzą nam pewnie za chwilę pytanie: „Jak zamierzacie w średnim terminie nie przekroczyć 60 procent długu? Bo z prognozy nam wyszło, że jak nic nie zrobicie, to będziecie mieli za dziesięć lat 80 procent długu”.

Chociaż nie będziemy tyle mieli?

Nie. Ale z ich symulacji wynika, że będziemy tyle mieli, no to trzeba się do tego odnieść.

Oni wiedzą, że ta symulacja jest nie ten tego?

Wiedzą. Ale zasady prognozowania są takie, a nie inne, wspólne dla wszystkich, nie mogą Polski inaczej traktować.

Aha. Czyli oni nam pokażą mało prawdopodobny scenariusz, o którym wszyscy wiedzą, że raczej się nie ziści, a my w odpowiedzi będziemy musieli im pokazać realny plan cięć, żeby się dostosować do tego scenariusza?

Tak będzie.

I ten plan kogo zaboli?

Głównie Tuska i jego ministrów, bo im ograniczy pole manewru. To nie będzie dotkliwe dla społeczeństwa, przynajmniej tak mi się wydaje. Pewnie wystarczy, że redukcja deficytu – czyli tak zwane dostosowanie fiskalne – wyniesie około pół procenta PKB rocznie, żeby unijne warunki zostały spełnione.

Pół procent PKB? No ale to jest rocznie prawie 20 miliardów złotych! Gdzie tyle uciąć?

Nigdzie. W naszych finansach publicznych są zaszyte dwa mechanizmy, które automatycznie poprawiają stan finansów państwa mniej więcej o pół procenta PKB rocznie.

Gdzie?

Pierwszy mechanizm to mrożenie progów w podatku dochodowym. Do 30 tysięcy rocznych dochodów nie płacisz podatku, potem płacisz 12 procent, a powyżej 120 tysięcy wpadasz w stawkę PIT 32 procent. Tych progów nie zmieniamy automatycznie, a nasze wynagrodzenia rosną, coraz więcej osób wskakuje w wyższe stawki, czyli dochody państwa z PIT rosną szybciej niż PKB. A drugi mechanizm to świadczenia socjalne w stałej wysokości, czyli 800 plus i kilka innych. Wraz ze wzrostem gospodarki i wzrostem PKB – w tym roku to będzie już niemal cztery biliony złotych – świadczenia nie rosną z automatu, czyli zmniejsza się ich udział w relacji do całego PKB.

I tak się uzbiera pół procent?

Owszem. Nic nie musimy robić, żeby deficyt w stosunku do PKB zmniejszał się pół procent rocznie. Oczywiście jeśli nie przeznaczamy tych kwot na nowe wydatki. I to właśnie jest główny problem tego rządu. Z punktu widzenia unijnych reguł fiskalnych mają niewiele przestrzeni na swoje plany. Na podwyżkę kwoty wolnej od podatku do 60 tysięcy złotych zupełnie nie mają miejsca.

Co prawda nie będą musieli ciąć, zabierać emerytur, kasować 800 plus, robić rzeczy widowiskowych i morderczych politycznie, ale za to znajdą się w sytuacji, że nie mogą realizować własnych ambitnych planów?

Właśnie. Tymczasem Platforma przecież chciała dziś zrobić to, co PiS zrobił w 2015 roku, czyli przyjść i zrealizować obietnice. Słusznie, bo politycy powinni realizować własne zapowiedzi z kampanii, chociaż jako ekonomista wiele tych pomysłów oceniam źle. Tak czy inaczej Platforma chciała zostać takim sprawczym PiS-em z 2015 roku, dowieźć zapowiedzi wyborcze, a teraz ma kompletnie inną sytuację. Wtedy Polska wyszła z unijnej procedury nadmiernego deficytu, w dodatku mieliśmy ogromne zyski z uszczelnienia VAT, te dwie rzeczy sprawiły, że PiS był w stanie zrealizować obietnicę obniżenia wieku emerytalnego, 13. emerytury, 500 plus, potem były też pieniądze na rozszerzenie tego programu na pierwsze dziecko. Wszystko bez pogarszania sytuacji fiskalnej Polski, bo dług publiczny nie wymknął się spod kontroli.

A ci mają trudniej?

Przychodzi Platforma z koalicjantami i mają dużo mniej przestrzeni fiskalnej. Obecna sytuacja bardziej przypomina 2010 rok, kiedy weszliśmy w procedurę nadmiernego deficytu i trzeba było ten deficyt redukować. Co wtedy zrobiono? Podwyższono wiek emerytalny, podwyższono stawki VAT, przejęto środki z OFE.

Przez to przegrali kiedyś wybory.

Dzisiaj takich działań się nie spodziewam. Klimat w Unii się zmienił, wymogi są łagodniejsze i oczekiwania inne. Myślenie Brukseli jest dziś takie: nie powtarzajmy błędnej polityki zaciskania pasa, bo to nas wpędziło po 2008 roku w dziesięć lat stagnacji gospodarczej i napompowało różne dziwaczne partie. Unia nie będzie więc wymagała od nas cięć, nawet jeśli nałoży procedurę nadmiernego deficytu. Więcej na obronność, służbę zdrowia, emerytury, 800 plus – to już w budżecie zostanie, skoro rząd zaplanował. Natomiast pojawi się problem ze zrealizowaniem czegokolwiek więcej niż rzeczy już przewidziane w finansach publicznych. Od czerwca – bo pewnie wtedy procedura nadmiernego deficytu zostanie wdrożona – minister finansów będzie mógł mówić Polakom: chcielibyśmy zrobić to, to i to, no ale mamy reguły unijne, więc nie możemy. I w ten sposób rząd może próbować odbijać piłeczkę, dlaczego główne obietnice wyborcze nie zostały zrealizowane. Dla gospodarki może to i dobrze.

Dlaczego dobrze?

Bo te główne obietnice z kampanii nie były zbyt mądre. Na co rząd chciał wydawał luz fiskalny, gdyby go nadal miał w budżecie? Na kolejne przywileje podatkowe dla najbogatszych. Co innego, jeśli z deficytu finansujemy takie wydatki, które w przyszłości zwiększą wzrost gospodarczy, a co innego, jeżeli rząd się zapożycza, żeby dać przywileje określonej grupie – na przykład obniżyć składki zdrowotne jednoosobowym firmom. Najbardziej kosztowna obietnica, czyli podwyżka kwoty wolnej do 60 tysięcy złotych, oznacza wydatek nawet półtora procent PKB. Bardzo dużo. Niewykonalne. W dodatku to pomysł antyrozwojowy.

Dlaczego antyrozwojowy?

Do kogo by trafiły te pieniądze? Osoby o dochodach w okolicy płacy minimalnej oraz większość emerytów już dziś niemal nie płacą PIT-u. Im to nie pomoże, nie zredukuje to biedy. Niemal w całości nową kwotę wolną od podatku wykorzystałyby osoby o średnich i wysokich dochodach. Tymczasem akurat w polskiej gospodarce nie ma potrzeby wspierania zamożniejszych grup, bo nierówności dochodowe i tak mamy już wysokie. Jeżeli faktycznie byśmy mieli przestrzeń na zwiększenie wydatków państwa o półtora procent PKB, to byłbym w stanie znaleźć pomysły naprawdę napędzające rozwój Polski.

Jakie?

Po pierwsze transformacja energetyczna, po drugie duże inwestycje infrastrukturalne typu budowa CPK, po trzecie inwestycje w tak zwany kapitał ludzki, zwłaszcza w edukację i żłobki. Na takie rzeczy warto się zapożyczać, bo kiedyś te wydatki się zwrócą. Natomiast zaciąganie długów na obniżki podatków dla zamożniejszych grup społecznych to jednak ekstrawagancja.

Już dzisiaj widać, nawet bez procedury nadmiernego deficytu, że rząd musi mocno selekcjonować własne obietnice wyborcze. Zaczął tę selekcję bardzo rozsądnie, bo zaraz na początku zrealizował podwyżki płac nauczycieli i urzędników w sferze publicznej. To jest coś, co trzeba było zrobić, i nieważne, że z długu publicznego, bo to się zwróci. Badania wskazują, że jeśli podnosisz pensje nauczycielom, to w dłuższym okresie podnosi się jakość edukacji i poprawiają się też wyniki uczniów. Jedna z lepszych inwestycji, które państwo może zrobić, to edukacja własnych obywateli. Tak samo wzrost wynagrodzeń urzędników – żeby sfrustrowani nie odchodzi do firm prywatnych – to też dobra inwestycja. Obie rzeczy rząd Tuska sfinansował z długu, zwiększył deficyt po rządach PiS-u, finansując te podwyżki płac z emisji nowych obligacji, co dla mnie jako ekonomisty jest w porządku, nie mam z tym żadnego problemu. Ale jeżeli mamy wypuszczać obligacje, które obecnie kosztują budżet państwa pięć procent rocznie, czyli jednak sporo, tylko po to, żeby sfinansować niższą składkę zdrowotną dla przedsiębiorców o wysokich dochodach albo obniżkę podatków dla osób zamożniejszych, to kompletnie nie widzę w tym sensu rozwojowego.

Również niektóre inne pomysły – zerowy VAT dla sektora beauty albo wakacje od ZUS-u dla firm – z punktu widzenia rozwoju Polski też nie mają sensu. Wiem, że funkcjonuje taka prosta narracja: obniżymy podatki albo składki przedsiębiorcom, oni tworzą nasze PKB, więc to spowoduje silny impuls dla gospodarki. Ale to jeden z większych mitów naszej debaty publicznej. Nie jest prawdą, że obniżanie podatków wszystkim przedsiębiorcom przekłada się automatycznie na wzrost gospodarczy. W Polsce zbyt często wspieramy firmy tylko za to, że istnieją, a nie za to, że się rozwijają, inwestują, zwiększają zatrudnienie. Sam fakt istnienia firmy nie przyczynia się do zwiększenia wzrostu gospodarczego kraju. Gdyby właściciele firm, które notują niską wartość dodaną i niskie dochody, byli po prostu etatowymi pracownikami w innych firmach produkcyjnych czy usługowych, przyniosłoby to więcej wartości dodanej polskiej gospodarce. Nasze państwo zachęca ludzi do samotnej jak palec działalności gospodarczej – daje wtedy różne przywileje podatkowe i składkowe – a zniechęca do bycia pracownikiem. Te przywileje dla firm mają jakiś sens wtedy, jeśli nagradzają firmy za rozwój, a nie za samo istnienie i trwanie. Zatrudnij dodatkową osobę, to wtedy obniżymy ci podatek dochodowy – to ma jakiś sens. Zatrzęsienie jednoosobowych mikrofirm ma nam zwiększyć wzrost gospodarczy? Jeśli ktoś tak uważa, to jest bardzo naiwny.

No to może dobrze, że unijna procedura nadmiernego deficytu powstrzyma rząd od realizacji niezbyt mądrych obietnic?

Tak. Ale równocześnie utrudni lub uniemożliwi realizację innych dobrych pomysłów.

Czyli rząd ma pecha?

Trafił na gorszy moment. Ale w takich okolicznościach tym bardziej nie powinno się proponować rzeczy kosztownych i jednocześnie głupich.

Musieliby otwarcie powiedzieć: nie będzie podwyższania kwoty wolnej do 60 tysięcy, bo to był głupi pomysł z kampanii wyborczej, a zresztą nas nie stać.

I tak będą musieli coś powiedzieć. Trzeba wyselekcjonować te mądrzejsze pomysły, które dadzą nam bodziec rozwojowy, a nie pchać na siłę wszystkie obietnice.

Może nowe unijne reguły fiskalne szybko skruszeją i też będą omijane?

Może. Tylko że argumentacja Brukseli przy ostatniej reformie była właśnie taka: słuchajcie, mieliśmy reguły fiskalne, których i tak nie przestrzegaliście, więc teraz wam te reguły nieco złagodzimy, ale już naprawdę będziemy was kontrolować. Czy tak rzeczywiście się stanie? Nie wiem. W każdym razie Komisja Europejska dostała narzędzia kontrolne. Jak jesteś w procedurze nadmiernego deficytu, to każdy nowy wydatek z budżetu musi mieć źródła finansowania. To samo będzie dotyczyło planów wydatkowych. Chcesz przekroczyć plan? Pokaż źródła.

Chcesz obniżyć składki zdrowotne przedsiębiorcom, co kosztuje budżet pięć mld zł, to musisz w jakimś innym miejscu podwyższyć VAT, żeby tyle samo do budżetu trafiło?

Tak. I jeśli w czerwcu rzeczywiście zostaniemy objęci procedurą nadmiernego deficytu, to będziemy musieli kombinować.

Czyli bardziej cwani ministrowie chcą do czerwca upchnąć jak najwięcej swoich obietnic, żeby zdążyć przed procedurą?

I widać to wzmożenie. Ciekawe, które partie koalicji zdążą załatwić realizację swoich obietnic przed nałożeniem procedury, a które nie zdążą.

Trwa wyścig?

Na to wygląda.

Lewica będzie sobie mogła gadać o budowie mieszkań na wynajem, a Trzecia Droga o obniżkach podatków dla przedsiębiorców, ale jak wejdzie procedura, to zapomnij?

Na pewno wszystko będzie dużo trudniejsze.

I oni to wiedzą?

Sprytniejsi wiedzą. Nie ma w tym przypadku, że sto konkretów KO ma być realizowane szybciej niż inne pomysły.

***

Dr Jakub Sawulski (1989) jest głównym ekonomistą Fundacji Instrat. Absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, związany ze Szkołą Główną Handlową w Warszawie, zajmuje się finansami publicznymi, w szczególności kierunkami wydatkowania środków publicznych oraz analizą systemów podatkowych i systemów emerytalnych. Pracował też m.in. w Deloitte Polska oraz w Ministerstwie Finansów, gdzie był zastępcą dyrektora departamentu polityki makroekonomicznej.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version