Najgorzej jest, gdy umiera dziecko. Wtedy przedsiębiorca pogrzebowy płacze razem z żałobnikami. A gdy nie widzą, rozmawia czule ze zmarłym. Oswaja śmierć.

Przypominamy archiwalny reportaż Renaty Kim.

Kiedy Beata Steinhoff szykowała do ostatniej drogi dwie serdeczne koleżanki, nie płakała. – Nie mogła mi zadrżeć ręka, bo robiłam im kreski na powiekach i malowałam usta. Było ciężko, ale dałam radę. Mówiłam do nich po imieniu, prosiłam, żeby się o nic nie martwiły. Obiecywałam, że będę się spotykała z ich dziećmi, pomogę w razie czego. I zawsze będę powtarzać, że ich matki to były superbabki – mówi Steinhoff, która od ponad 20 lat prowadzi z mężem zakład pogrzebowy w Tarnowie, jeszcze dziś wzrusza się na wspomnienie tych monologów nad trumnami przyjaciółek.

– Pracownicy zakładów pogrzebowych często rozmawiają ze zmarłymi. Bywa, że gdy ubierają do trumny starszą kobietę, proszą: „Daj, babcia, rączkę”. Do mężczyzny mówią: „Chodź, włożymy koszulę”. Tak jakby chcieli rozładować atmosferę w pustej i cichej chłodni, zaprzyjaźnić się ze zmarłym – mówi prawniczka Beata Mróz, która w 2002 r. pod kierunkiem prof. Jerzego Bralczyka napisała pracę magisterską o języku branży funeralnej.

Temat wybrała przypadkiem. Kiedy była na trzecim roku dziennikarstwa na UW, zachorowała i musiała leżeć w szpitalu. Któregoś dnia rano poszła do łazienki, ale była zamknięta, a na drzwiach wisiała kartka z napisem „Nieczynne”. – Zdziwiłam się, więc opowiedziałam o tym pacjentkom, które leżały w tej samej sali. A one: „To znaczy, że ktoś umarł”. Bo w szpitalu nie ma pomieszczenia do przechowywania ciał, zanim lekarz oficjalnie stwierdzi zgon, więc umieszcza się je na kilka godzin w łazience. Zmroziło mnie – wspomina.

Kiedy wyszła ze szpitala, opowiedziała o zdarzeniu prof. Bralczykowi. Uznał, że to interesujący temat na pracę magisterską: jak w branży funeralnej mówi się o śmierci. Wsiadła więc w autobus i przez rok odwiedziła kilkadziesiąt zakładów pogrzebowych, krematoriów i cmentarzy w całej Polsce.

Najbardziej zaskoczyło ją to, że w takich miejscach właściwie nie używa się słowa „śmierć”. – To jest tabu, po co wywoływać wilka z lasu. Lepiej powiedzieć: mama odeszła albo zgon taty nastąpił nad ranem – tłumaczy Beata Mróz.

Zauważyła jeszcze jedno: w zakładach pogrzebowych mówi się dwoma językami – oficjalnym, przeznaczonym dla rodzin, i tym używanym na zapleczu, gdzie wykonuje się wszystkie czynności związane ze zmarłym. – Od frontu są, jak je nazywam, śmiertelnie czułe słówka. Przyjmując żałobników, pracownicy często używają zdrobnień: „Może kawusi pani zrobię?”, „Mają państwo dowodzik zmarłego?”, „A odcineczek renty?”. To ma ocieplić atmosferę, sprawić, by klienci poczuli się bezpiecznie – tłumaczy.

Na zapleczu firmy siedzą panowie wykonujący wszystkie czynności związane z pochówkiem. Nie grabarze, bo to nazwa z minionej epoki, kojarząca się z pijanym lujem w waciaku i ubłoconych gumiakach, tylko właśnie panowie: w ciemnych garniturach, poważni i stonowani.

– Front mówi klientom: „Nasi panowie przyjadą do państwa i zabiorą mamę”. Kiedy rodziny pytają, czy mają przygotować prześcieradło na ciało, front nie mówi, że panowie przyjadą z workiem, bo to źle brzmi. Powie, że przyjadą z białym całunem. Kiedy panowie są sam na sam ze zmarłym, ubierają go w piżamkę, ale na użytek krewnych nazwą ten sam strój togą – opowiada Beata Mróz, która po studiach została w funeralnej branży: była przez kilka lat redaktor naczelną dwumiesięcznika „Memento”. – Wydaje się to pani śmieszne? Gdyby wszystko w zakładzie pogrzebowym brać na poważnie, człowiek by zwariował.

Krzysztof Wolicki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Pogrzebowego, opowiada branżowy żart: – „Czym się różni długopis od trumny? Wkładem”. Ale zaraz zastrzega, że takie dowcipy są tylko dla panów z zaplecza. Żałobnicy nie mogą ich usłyszeć.

– Bo jak by się klienci poczuli, gdyby wiedzieli, że trumna, w jakiej zostanie pochowany ich bliski, to dębowa jesionka, futerał, kuferek, obudowa, piórnik, walizka, paczka albo skrzynka? A urna z prochami to gorący kubek albo popielniczka? – dopowiada Beata Mróz.

No i jeszcze te określenia używane do opisania zwłok: ciężkie to kloce, a drobne suchary. Wisielce to breloki, a topielcy – boje. Ze względu na stan ciała zmarły może być murzynkiem lub śmierdzielem. A członkowie rodziny zmarłego, którzy chodzą od zakładu do zakładu, sprawdzając ceny pochówku, to wywiadowcy albo kolędnicy. Kiedy w firmie pogrzebowej jest nawał pracy, zaplecze komentuje to tak: „duże natężenie ruchu”, „duży przerób” albo jeszcze dosadniej – „udało się nakosić ciałek”.

– Ja tego żargonowego języka nie oceniam, nie mówię, czy jest stosowny, czy nie. Zaplecze używa go, bo jest łatwy, skrótowy. Techniczne zwroty mają ukryć grozę i strach. To specyficzny mechanizm obronny, mający chronić przed ciągłym obcowaniem ze śmiercią – mówi Beata Mróz.

– Jakie to uczucie dotykać martwe ciało? – Marek Gójski, przedsiębiorca pogrzebowy z Warszawy, nie zastanawia się nad odpowiedzią. – Czuje się chłód, czuje się, że pod tą zimną powłoką nie ma już żywego człowieka. Nie jest to przyjemne uczucie. Ale w życiu nie robi się tylko przyjemnych rzeczy – mówi sentencjonalnie.

Adam Ragiel, który zajmuje się przygotowaniem zwłok do pochówku, potwierdza: to ciężka robota. Ciała trafiają do niego czasem w strasznym stanie – zniekształcone po wypadkach, gnijące, brudne. Trzeba je wymyć, ubrać, zakonserwować, zrobić pośmiertną toaletę: obciąć paznokcie, ostrzyc, ogolić. No nie jest to przyjemne. – Mam o tyle dobrze, że tutaj nikt się nie wierci, nie marudzi i nie narzeka – uśmiecha się Ragiel. 15 lat temu skończył ratownictwo medyczne, chciał być sanitariuszem, ale że nie było wolnych etatów, zatrudnił się w zakładzie pogrzebowym. I pozostał w branży, dziś ma własną firmę, szkoli innych. Swoją pracę traktuje jak sztukę: trzeba zmarłego przygotować tak, żeby wyglądał dobrze. I żeby krewni nie bali się do niego podejść. I tak to sobie w głowie poukładał, że te wszystkie zwłoki nie śnią mu się po nocach, nie budzi się z krzykiem.

Jadwiga Rembiejewska, która razem z mężem od ponad 20 lat prowadzi przedsiębiorstwo pogrzebowe w Sochaczewie, wciąż pamięta, jak bardzo się bała, gdy po raz pierwszy miała zrobić makijaż zmarłej. „Boże kochany, czy ja dam radę?” – martwiła się. – Ale kiedy zobaczyłam tę staruszkę, która tak smacznie sobie spała, przestałam się bać. Bardzo się do roboty przyłożyłam, rodzina była zadowolona, a ja poczułam wielki spokój.

Kiedy Beata Steinhoff oglądała razem z mężem amerykański serial „Sześć stóp pod ziemią” o rodzinie przedsiębiorców pogrzebowych, miała poczucie, że to film o ich życiu. – Tam jest prawda i tylko prawda. Taka na przykład scena: małżonek budzi się koło martwej żony i albo zaczyna rozpaczać, albo wpada w panikę. Wybiega z domu, dzwoni do nas i żąda, by natychmiast zabrać ciało, natychmiast. Bo ludzie generalnie boją się zmarłego. I brzydzą się jego rzeczy, więc się ich szybko pozbywają – mówi.

Wciąż zdarza jej się w pracy płakać. Bo to nieprawda, że po latach w branży pogrzebowej człowiek się znieczula. Śmierć dziecka zawsze boli, nie ma chyba większej tragedii. Na łopatki rozkłada ją też widok dorastających dzieci rozpaczających przy trumnie matki. Albo kiedy do zakładu przychodzi wdowiec ze szlochającymi maluchami i od progu przeprasza, że nie miał co z nimi zrobić. – I trzeba takiemu dziecku zawiązać sznurówki, bo się na nich przewraca, a ojciec nie widzi. Taki jest zrozpaczony – opowiada Beata Steinhoff.

Tyle się nasłuchała opowieści o tym, jak ludzie umierają, że wszędzie widzi zagrożenia. Kiedy była w ciąży, trzęsła się ze strachu, że umrze w czasie porodu – miała przecież do czynienia z takimi przypadkami.

Czasem cudza śmierć może dać do myślenia. Chowała kiedyś dwóch samobójców z rzędu, obaj byli studentami. Uświadomiła sobie wtedy, jak niewiele trzeba, by młody człowiek stracił chęć do życia. – Moja córka była akurat w klasie maturalnej, zastanawiała się, co studiować. I oboje z mężem ją przekonywaliśmy, by wybrała coś rozsądnego. Historie tych chłopaków tak mną wstrząsnęły, że postanowiłam, iż nie będziemy ingerować w wybory naszych dzieci, niech same zdecydują. Inaczej może się skończyć tragedią – wspomina.

Chciałaby kiedyś napisać wspomnienia, bo w ciągu tych wszystkich lat dużo dowiedziała się o ludziach. Choćby tego, że o ile brzydzą się zmarłego, to już jego majątku nie. Potrafią o niego walczyć. Przykład pierwszy z brzegu: brat od lat nie rozmawia z siostrą, ale przy okazji pogrzebu postanawia załatwić również sprawy spadkowe. Siostra nie chce o tym słyszeć, on nalega, ze złości zaczynają się obrzucać wieńcami. Wszystko na oczach pracowników zakładu. – I trzeba oczywiście zachować powagę, ale człowiek śmieje się w duchu, widząc takie sceny. Śmieszne, ale też przerażające – mówi właścicielka firmy pogrzebowej z Tarnowa.

Na szczęście ma bardzo pogodny charakter, więc szybko otrząsa się z przygnębienia. – Chociaż ostatnio mąż mi powiedział, że śmieję się dużo mniej niż dawniej – wzdycha. Ale nie zamieniłaby tej pracy na inną, tak ją kocha. Jak czasem uda się powiedzieć albo zrobić coś takiego, co daje choćby chwilową ulgę ludziom pogrążonym w żałobie, to czuje wielką satysfakcję. Obcowanie na co dzień ze zmarłymi – mówi – uczy pokory. I nie uodparnia na śmierć.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version