Donald Trump jest wpatrzony we Władimira Putina – to fakt. Samo to powinno wystarczyć, by w amerykańskich wyborach prezydenckich zobaczyć wydarzenie o kapitalnym znaczeniu także dla Polski.

Barack Obama brzmiał trochę jak dziaders, wspominając rywalizację z senatorem Johnem McCainem w 2008 r. Wiadomo: 16 lat temu młodzi byliśmy, wszystko piękniejsze się wydawało.

Jednocześnie 44. prezydent USA trafnie opisał zjawisko, z którym zmaga się Kamala Harris i – szerzej – wszyscy stojący pod sztandarem „antytrump”.

Demokrata Obama wspominał, że nie zawsze zgadzał się z republikaninem McCainem, nazywał go – „żeby ująć to delikatnie” – konserwatystą. – Jednocześnie John rozumiał, że istnieją wartości ponadpartyjne, wierzył w uczciwość, słuchał poglądów innych ludzi. Nie demonizował przeciwników politycznych – wyliczał Obama podczas wiecu w Uniwersytecie w Arizonie. Reprezentujący ten stan w Senacie przez trzy dekady John McCain zmarł w 2018 r. Przed śmiercią prosił, by na jego pogrzebie przemówienia wygłosili George W. Bush i Obama. I nie życzył sobie obecności Donalda Trumpa.

Świat, który wspomina Obama, zabrał nam właśnie Trump. Nam, bo bezpieczeństwo na całym świecie zależy także od tego, kto aktualnie mieszka w Białym Domu, ale także dlatego, że trumpowe metody są kopiowane i twórczo rozwijane pod każdą szerokością geograficzną.

Nie trzeba sięgać aż po Brazylijczyka Jaira Bolsonaro. Popatrzmy na Przemysława Czarnka.

” – Chcę, żeby Putin szanował nasz kraj, jasne? – powiedział Donald Trump.

– Co miałby szanować? – odparł Bob Woodward.

– Wiesz, to bardzo interesujące. On mówił o mnie bardzo dobre rzeczy. Powiedział: »Trump jest genialny, Trump będzie nowym liderem« itd. Jakieś klauny krzyknęły: »Powinieneś się od niego odciąć!«. Odpowiedziałem: dlaczego miałbym się od niego odcinać?”.

Rozmowa odbyła się przed wyborami w 2016 r., Woodward publikuje ją w wydanej w USA w połowie października książce „War” („Wojna”), która opowiada o kadencji Joego Bidena, ze szczególnym uwzględnieniem wojen w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie.

Woodward pięć dekad temu razem z Carlem Bernsteinem pisał najważniejsze teksty o aferze Watergate, która zakończyła się dymisją prezydenta Richarda Nixona. Dziś ma status dziennikarskiej legendy i otwarte drzwi do ludzi, od których cokolwiek w USA zależy. Wszyscy z nim rozmawiają, on rozmawia ze wszystkimi (w „War” jest także rozdział napisany na podstawie rozmowy z Andrzejem Dudą). Czasami wychodzą z tego nudy (jak z Dudą), ale czasami informacje Woodwarda są naprawdę smakowite. W najnowszej książce jest to – potwierdzona już przez Kreml – informacja, że Trump przekazywał Putinowi testy na COVID-19 (gdy nie były one jeszcze powszechnie dostępne) do prywatnego użytku i utrzymywał kontakt z rosyjskim zbrodniarzem już po zakończeniu prezydentury. – Trump ma w Putinie idola. I jest przez to niezwykle podatny na manipulację – mówi Woodwardowi Fiona Hill, ekspertka od Rosji pracująca w administracji Busha i Obamy, autorka biografii Putina.

Szokujące? Pierwsze wrażenie szybko jest wypierane przez bezsilność pomieszaną z obojętnością. Przecież koniec końców nie dowiadujemy się niczego przełomowego. Mowa o skazanym przestępcy, gwałcicielu, oszuście.

Wiadomo, że był najgorszym prezydentem w historii USA. Wiadomo, że nie ma kompetencji, by zajmować to stanowisko. Wiadomo, że po porażce w 2020 r. próbował wpływać na wyniki, jednocześnie oskarżając o fałszerstwo demokratów, na co nie miał żadnych dowodów. Wiadomo, że 6 stycznia 2021 r. inspirował szturm na Kapitol. I że jego powrót do Białego Domu sprawi, że świat stanie się jeszcze mniej bezpieczny.

I nic z tego nie wynika. Co jeszcze musielibyśmy przeczytać o Trumpie, żeby miało to wagę polityczną?

Kiedy to piszę, sondaże pokazują, że Trump i Harris idą łeb w łeb, o zwycięstwie może zdecydować kilkadziesiąt tysięcy głosów z kilku stanów. A kluczowe będzie to, kto bardziej zmobilizuje wyborców i na samym finiszu przekona do pójścia na głosowanie wahających się (podobno naprawdę są tacy), czy bliżej im do Trumpa, czy do Harris.

Nie można traktować Trumpa jak kolejnego kandydata na prezydenta, a PiS jak kolejnej partii, której celem jest po prostu przejęcie władzy

– Nigdy nie znaleźliśmy odpowiedniego języka, by mówić o Donaldzie Trumpie. Nigdy nie znaleźliśmy dobrego języka do mówienia o jego sposobie myślenia, który różni się od sposobu myślenia, mówienia i działania innych ludzi. Kręcimy się w kółko – mówił niedawno Ezra Klein w podcaście „New York Timesa”.

Ten kłopot jest szerszy i głębszy. Trump od dekady zastawia na nas pułapkę. W świecie, do którego wzdycha Obama, obowiązywały zasady, były wytyczone granice. Trump zlikwidował zasady i zniszczył granice, a druga strona wciąż nie znalazła sposobu, jak z nim rywalizować, bo używa języka i narzędzi z poprzedniego porządku. Co więcej: wciąż traktujemy go według innych standardów, de facto pozwalamy mu na więcej. Przypomnijcie sobie debatę, która doprowadziła do wymiany Bidena na Kamalę Harris. Obecny prezydent czegoś zapomniał, zgubił myśl, wyglądał jak zagubiony starszy pan. Przerżnął z kretesem, jego marną formą zajmowały się media na całym świecie. To, że w czasie tej samej debaty Trump wypluwał z siebie dziesiątki kłamstw, żadnym wydarzeniem nie było. Dzień jak co dzień. Skoro dajesz Trumpowi mówić, to wiadomo, że będzie kłamał.

W innej skali – i z lokalnymi naleciałościami – ten sam mechanizm obserwujemy nad Wisłą. Według standardów z 2008 r. PiS powinno mieć poparcie w granicach błędu statystycznego. Bo Pegasus, bo wybory kopertowe, bo rozkradanie państwa i dziesiątki innych powodów. Tymczasem partia Jarosława Kaczyńskiego szykuje się do odzyskania władzy w 2027 r.

To jest zresztą błąd popełniany przez dużą część komentariatu po obu stronach oceanu. Nie można traktować Trumpa jak kolejnego kandydata na prezydenta, nie można traktować PiS jak kolejnej partii, której celem jest po prostu przejęcie władzy. USA i tak się ochroniły podczas pierwszej kadencji Trumpa, bo mają silniejsze instytucje (choć z efektami wsadzenia trumpistów do Sądu Najwyższego szybko sobie nie poradzą). Po odejściu PiS został bałagan – mowa o Trybunale Konstytucyjnym, rozmaitych izbach w Sądzie Najwyższym itd. – którego uporządkowanie może zająć lata.

Iwan Krastew mówi w wydaniu specjalnym „Newsweeka” na amerykańskie wybory, że niezależnie od ich wyniku w USA czeka nas zmiana. I że Trump 2.0 będzie różnił się od Trumpa 1.0. – Uważa, że był źle traktowany, że system był przeciwko niemu. Nie ma zbyt jasnego programu politycznego, ma natomiast długą listę wrogów. (…) Nie chce uznania, lecz zemsty – tłumaczy słynny politolog.

To, że słowa Krastewa mogą okazać się prorocze, pokazuje sytuacja z „The Washington Post”. Redakcja miała już przygotowany komentarz, w którym popierała Kamalę Harris, ale w ostatniej chwili zrezygnowała z publikacji. Poinformowała, że nie poprze nikogo i nigdy więcej już tego nie zrobi (choć od lat 70. przed każdymi wyborami obdarowywała kogoś poparciem). Decyzję o zdjęciu tekstu podjął właściciel dziennika Jeff Bezos, który podobno obawiał się zemsty Trumpa. I miał powody, bo w czasie pierwszej kadencji prezydent mścił się na miliarderze m.in. za publikacje „The Washington Post”, zrywając kontrakty (warte miliardy dolarów), jakie państwo zawarło z jego firmami. Brzmi znajomo? Populiści naprawdę są przewidywalni, używają tych samych metod, mają tych samych wrogów. Wolne media zawsze będą im przeszkadzały.

Z polskiej perspektywy wygrana Trumpa oznacza inne podejście USA do wojny w Ukrainie. I lepiej nie wyobrażać sobie, co oznacza słowo „inne”. Jego triumf da także paliwo wszystkim, którzy uprawiają politykę w ten sam sposób. Również płaszczącym się przed nim – vide ikoniczne zdjęcie podpisującego dokumenty na stojąco Dudy obok siedzącego Trumpa – polskim populistom.

Wygrana Harris nie sprawi, że na ziemi zapanuje raj, to pewne. Ale demokratka niesie ze sobą nadzieję. Jej zwycięstwo nie tylko mogłoby wskazać drogę polityczkom na całym świecie. Jej prezydentura to perspektywa przewidywalnych ruchów, logicznych decyzji, trzymania standardów. Mało? Może i mało, ale znów: stawiając cele Kamali Harris (pewnie, że najlepiej, gdyby pierwsza prezydentka okazała się damą stanu), warto pamiętać, że po drugiej stronie nie stoi Abraham Lincoln.

Była już mowa o tym, że Trump jest uważany za najgorszego prezydenta w dziejach, ale zabawy historyków akademickich i amatorów wykraczają zdecydowanie dalej. Bez problemu można znaleźć rankingi najbardziej zapomnianych, najbardziej kontrowersyjnych i najbardziej nudnych prezydentów, a nawet największych męskich ciach (pierwszy wcale nie jest JFK). Przed pierwszym wtorkiem po pierwszym poniedziałku listopada najlepszym życzeniem – i to dla całego świata – byłoby właśnie, żeby najbliższa prezydentura okazała się zwyczajnie nudna. Rzecz w tym, że to nierealne, życzmy sobie zatem, by chociaż nie była gorsza od pierwszej kadencji Trumpa.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version