Zdarzało się, że klienci ją testowali. W jednym z mieszkań w różnych widocznych miejscach leżały pieniądze. W innym właściciel oznajmił, że w szafce jest skręcony joint: „My z żoną tego nie palimy, ale jeśli pani by miała ochotę…”. Agnieszka udawała, że nie wie, o co chodzi.

33-letnia Sylwia ze średniej wielkości miasta na południu Polski nie lubi sprzątać u bogatych, bo często spotyka ją u nich lekceważące podejście. Jedna z kobiet przy pierwszej wizycie zmierzyła ją od góry do dołu. — Wiadomo, nie ubieram się w garsonkę, tylko w dres, getry albo w krótkie spodenki i T-shirt. Ona — wystrojona, w koralach — miała wymalowane na twarzy, że jestem dla niej kimś gorszym — opowiada.

— Zdarzało się też, że klienci z niesmakiem zerkali na moje tatuaże. Nawet jak nie komentują, to czuję te spojrzenia i wiadomo, że coś jest nie tak.

Umawiając się na sprzątanie, Sylwia zazwyczaj ustala stawkę od wykonanej pracy. Nie chce się zgadzać na rozliczenie godzinowe, na którym, jak twierdzi, zależy większości ludzi zamożnych. Kilka razy uległa i żałowała. Jedna z klientek poprosiła, by tak długo nie sprzątała łazienki. Inna przy każdej wizycie mówiła, że tym razem nie trzeba sprzątać jakiegoś pokoju, bo jest w nim czysto. Zdarzały się też mniej eleganckie próby zaoszczędzenia. — Jedna pani rozsypała ziemię w kącie i zadzwoniła, domagając się zwrotu połowy kwoty. Nie chciało mi się wykłócać, oddałam, chociaż jestem pewna, że tej ziemi tam nie było — mówi. Od tego czasu robi zdjęcia, żeby udokumentować swoją pracę.

Klientka, u której sprząta co tydzień, któregoś dnia zapytała, czy Sylwia mogłaby myć regularnie okno w kuchni. Stwierdziła, że „za tę cenę chciałaby mieć coś zrobione”. Sylwię to ubodło, ale postanowiła kontynuować współpracę. — Potraktowałam to jako jednorazowy dziwny tekst, bo zwykle ta kobieta starała się być miła i atmosfera była u niej luźniejsza niż w wielu zamożnych domach. Bogaci często budują dystans i ograniczają się do kilku grzecznościowych zdań. A ja lubię pogadać i pożartować. Jedyny temat, na jaki nie wchodzę, to polityka — twierdzi.

Ci mniej zamożni nie tylko chętniej rozmawiają, ale też częściej częstują ją herbatą albo ciastem. Zdarza się, że gdy są zadowoleni ze sprzątania, dorzucają 50 zł do umówionej kwoty. W bogatszych domach to Sylwii się nie zdarzyło. — Jedyne, co zaoferowała mi pani „od okna”, to kranik z filtrowaną wodą. Raz skorzystałam, była ohydna, jakaś mineralizowana. Jak chce mi się pić, to idę do kranu w łazience — śmieje się.

Na początku współpracy klientom często zdarza się ogarnąć mieszkanie przed jej przyjściem. Nie wie, dlaczego to robią — dlatego, że wstydzą się bałaganu czy licząc na to, że jak będzie miała mniej do sprzątania, to obniży kwotę. Większość przy którejś wizycie odpuszcza. Sylwia nie lubi wymuskanych domów, bo wtedy nie widać efektów. — Jak nie ma ani milimetra kurzu, to sobie myślę: „Przetrę meble ścierką z płynem i tylko pomażę” — mówi. — Jedna pani kiedyś zawołała mnie do kuchni i pokazała stojącą na blacie paterę z owocami. Powiedziała, że ją też mogłabym przecierać. Robiłam to za każdym razem, to było dla mnie logiczne. Po jej komentarzu poczułam się jak debil.

To był właśnie jeden z tych domów, w których zawsze jest czysto. Sylwia jednak wtedy też sprząta każdy kąt, bo ludzie mają kamery. Raz poszła z koleżanką na generalne sprzątanie. Umówili się z właścicielami na mycie części okien, ale powstała niejasność, których, więc w pewnym momencie postanowiła odszukać gospodarza. Weszła do pokoju, a tam kilka monitorów — siedział i oglądał ich pracę. Poczuła się nieswojo, ale nie przez monitoring, bo, jak mówi, to normalne w większości zamożnych domów. Chodziło o samą sytuację. Część klientów w ogóle nie wspomina, że ma kamery. — Raczej nie dlatego, żeby mnie zaskoczyć czy na czymś przyłapać. Ten fakt jest dla nich tak oczywiste, że zupełnie o nim zapominają — twierdzi Sylwia.

Najbardziej lubi zadania specjalne. Chętnie przyjmuje na przykład zlecenia na mieszkania zbieraczy. Takie sprzątanie zamawia zwykle członek rodziny po śmierci danej osoby. Zaczęło się tak: zadzwoniła kobieta, że zmarł jej wujek i trzeba powynosić wszystko z mieszkania. Do jednego z pokoi nie dało się wejść, bo od podłogi do sufitu były puszki i butelki po tanim winie. Pozostałe pomieszczenia wyglądały podobnie. Wszędzie grzyb, robaki, pająki. Wzięła do pomocy narzeczonego i siostrę, opróżnienie mieszkania zajęło im dwa dni. — To była świetna robota. Naprawdę było widać efekt — wspomina Sylwia.

W swojej miejscowości zasłynęła jako ekspertka od tego typu zadań. Któregoś dnia członek zarządu wspólnoty mieszkaniowej, w której sprzątała klatkę, zadzwonił z pytaniem, czy nie podjęłaby się pracy na strychu kamienicy. Przez ostatnie 10 lat zadomowiły się tam gołębie, było też robactwo, które lokatorom najwyższego piętra zaczęło wchodzić do mieszkań. — 20 cm ptasiego gówna. Ptaki żywe, martwe — w różnych stadiach rozkładu. Masakra. Znów do pomocy wzięłam partnera i siostrę, zajęło nam to sześć dni. Jedną z najgorszych rzeczy było znoszenie w wiadrach tych brudów z siódmego piętra, bo nie zgodzili się na zainstalowanie kołnierza, którym wszystko zlatuje do kontenera — opowiada.

W domach, w których sprząta regularnie, najbardziej nie lubi myć thermomiksów i ekspresów do kawy. Twierdzi, że zwykle są zapuszczone, nawet jak całe mieszkanie błyszczy. — Thermomix niby tak szybko się czyści, a większość ludzi tego nie robi i w środku zostaje zasuszone jedzenie. O ekspresy też nie dbają. Ja bym się z takich kawy nie napiła — dodaje Sylwia.

Określenie „sprzątaczka” jej nie razi, ale woli, gdy mówi się „pani do sprzątania”. Zauważa, że nastawienie do osób sprzątających trochę się zmienia. — Jeszcze całkiem niedawno duża większość ludzi traktowała nas jako gorszy sort, ale teraz wygląda to inaczej, bo więcej osób potrzebuje kogoś do sprzątania. Chorują, są zapracowani, nie mają siły albo ochoty. Rozumiem to, bo jak wracam do siebie, też mi się nie chce. Też przydałby mi się ktoś do sprzątania — śmieje się.

Zdaniem socjolożki dr Olgi Czeranowskiej z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu SWPS w Warszawie, trudno jednoznacznie stwierdzić, czy możemy mówić o wzroście szacunku do tej grupy zawodowej. — Jeśli rzeczywiście coraz więcej ludzi zatrudnia we własnych domach osoby sprzątające, ma miejsce normalizacja tego typu usług, a to faktycznie może sprzyjać wzrostowi szacunku. Ktoś, kto płaci za dany rodzaj pracy, powinien być w stanie ją docenić — mówi.

Maria przez ponad 10 lat sprzątała bloki i kamienice w Warszawie. Zdarzało się, że lokatorzy oferowali jej dodatkowe zlecenia w swoich mieszkaniach. Stawkę ustalała indywidualnie, bo w jednych pracy było na kilka godzin, w innych zastanawiała się, co ma sprzątać. Tak było u małżeństwa po sześćdziesiątce. Właścicielka przyznała, że przed jej przyjściem zawsze trochę ogarnia, bo wstydzi się bałaganu. W zlewie ani w zmywarce nigdy nie zalegały naczynia, kurzu też prawie nie było. — Jedynie takie drobiazgi, jak sierść psa, okruszki na podłodze albo odciski placów na szybach, które zostawił wnuczek — wymienia Maria.

Gospodyni zawsze pytała, czy czegoś się napije i czy jest głodna. Czasami siadały przy herbacie i chwilę rozmawiały, a kiedy brała się do pracy, pani Basia wychodziła i prosiła o wrzucenie kluczy do skrzynki na listy. Maria sprzątała tam raz w tygodniu i dodatkowo przed imprezami. — To było bardzo aktywne i towarzyskie małżeństwo. Często zapraszali znajomych, dużo też podróżowali. Na ścianach w całym domu mieli zdjęcia z różnych miejsc w Polsce i za granicą — opowiada. — Do mnie podchodzili z szacunkiem i podkreślali, że są zadowoleni. Czułam się doceniona.

Badania CBOS-u, dotyczące prestiżu zawodów, pokazują, że rośnie szacunek do sprzątaczek. W rankingu z 2019 r. „pracownik sprzątający” jest na 15. miejscu (na 31 objętych zestawieniem), podczas gdy sześć lat wcześniej był na 18. (i używano wtedy nazwy „sprzątaczka”). Respondenci uznali, że darzą ten zawód większym uznaniem niż np. policjanta, urzędnika czy polityka. Dr Olga Czeranowska tłumaczy to niższym prestiżem profesji, które kojarzymy z pokazywanymi przez media skandalami. Zastanawia się też, jak bardzo ten skok w rankingu ma związek z zastąpieniem określenia „sprzątaczka” nazwą „pracownik sprzątający” w treści pytania. — Na rynku pracy cały czas funkcjonują stereotypy przekładające się na dyskryminację kobiet w wielu wymiarach życia zawodowego. „Pracownik sprzątający” może mieć dla respondentów inny wydźwięk, na przykład kojarzyć się z pracą lepiej opłacaną, o wyższym poziomie specjalizacji — wyjaśnia. — Na pewno prestiż zawodu sprzątaczki można wiązać z sensem, jaki widzimy w jej pracy. Postrzegamy ją jako osobę, której praca jest pożyteczna, ułatwia innym życie i przynosi zauważalny efekt — dodaje ekspertka.

Czy określenie „sprzątaczka” może mieć wydźwięk pejoratywny? Językoznawczyni dr hab. prof. Uniwersytetu Gdańskiego Izabela Kępka: — Rzeczownik „sprzątaczka” — zgodnie z definicją słownikową — oznacza kobietę zawodowo zajmującą się sprzątaniem. Jest to podstawowa nazwa tego zawodu. Takie określenie nie ma więc zabarwienia pejoratywnego. W ostatnim czasie często używa się zamienników tej nazwy, np.: pani sprzątająca, pomoc domowa, czy nieco kuriozalnych: czyścicielka lub konserwatorka powierzchni płaskich. Niechęć do nazwy podstawowej „sprzątaczka” wynika zapewne z faktu, że sam zawód uznawany jest za mało atrakcyjny. Być może więc stosowanie określeń opisowych ma nieco złagodzić niezbyt przychylne spojrzenie na ten zawód. Nie jestem przeciwniczką synonimów wzbogacających i ubarwiających język. Warto jednak wybierać wyrażenia mądre, a nazwie „sprzątaczka” przywrócić jej właściwą rangę, bo przecież określa osoby jakże ważne i potrzebne, którym należy się szacunek.

Maria sprzątała też u byłego wojskowego. Miał żonę — prezeskę firmy i dwie córki. Kiedy zobaczyła stan ich mieszkania, podała wyższą stawkę. — Na meblach gruba warstwa kurzu, śmieci wysypujące się z kosza, w pokojach dziewczynek butelki po napojach i resztki jedzenia, w łazience ubrania na podłodze, a przy umywalce porozlewane kosmetyki — opisuje. — W ogóle się nie krępowali. Tam było nastawienie: „płacę, więc wymagam”.

Ogarnięcie tego 60-metrowego mieszkania zajmowało jej około czterech godzin. W tym czasie gospodarz (żony zwykle nie było, bo często wyjeżdżała służbowo) przenosił się z pokoju do pokoju, schodząc jej z drogi albo wychodził z domu. Pierwszego dnia zostawił na wierzchu pieniądze i biżuterię. Maria pomyślała, że chciał sprawdzić, czy weźmie. Później jednak też się zdarzało, że w widocznych miejscach leżały wartościowe rzeczy.

Często zaskakiwali ją zmianą wystroju wnętrz. Pracowała u tej rodziny przez około rok i w tym czasie była świadkiem kilku zmian i remontów. — Rzeczy, których nie potrzebowali, wystawiali przed blok, obok koszy na śmieci. Nie były zniszczone, po prostu przestawały im się podobać — twierdzi Maria.

Nie zawsze płacili na czas. Bywało, że po skończonej pracy gospodarz nie miał przy sobie gotówki. Zapewniał, że przekaże jej pieniądze kolejnego dnia, gdy Maria będzie sprzątać klatkę schodową, ale czasami o tym zapominał. Raz czy dwa musiała się przypomnieć.

Zdarzało się też, że umawiali się na jakiś dzień, jechała godzinę w jedną stronę i nikogo nie było. — Dzwoniłam spod drzwi i wtedy przepraszał, że zapomniał mnie powiadomić. Olewanie, pokazywanie, że płacę, to mogę robić, co chcę — podsumowuje. — Któregoś dnia, kiedy po raz kolejny zdarzyła się taka sytuacja, podziękowałam za pracę i przestałam tam sprzątać.

Innym stałym zleceniem Marii był dwupiętrowy dom na obrzeżach miasta. Młoda kobieta z dzieckiem i pracujący od rana do wieczora mąż. Tu też miała co robić, ale bałagan nie wynikał z niechlujstwa, tylko z faktu posiadania pod dachem trzylatka. Z gospodynią od razu nawiązała świetny kontakt. — Kiedy zaczęłyśmy rozmawiać, czułam się jak z najlepszą koleżanką. Z zawodu była chyba nauczycielką, ale po macierzyńskim nie wróciła do pracy. Chętnie mówiła o dziecku i o rodzicach. Czasami miałam wrażenie, że chciałaby opowiedzieć coś więcej o swoich relacjach z mężem, ale zaczynała i urywała temat. Chyba czuła się bardzo samotna — twierdzi Maria. Ta kobieta wiele razy odwoziła ją do domu albo prosiła o to rodziców, którzy często u niej bywali.

Maria zrezygnowała ze sprzątania, kiedy jej córka urodziła dziecko. Poszła do pracy z bardziej regularnymi godzinami, żeby mieć więcej czasu dla wnuczki. Teraz jest sprzedawczynią.

31-letnia Agnieszka z Krakowa samodzielnie wychowuje córkę z niepełnosprawnością. Ma świadczenie pielęgnacyjne, dorabia nieoficjalnie, sprzątając domy i mieszkania. Część to dorywcze, jednorazowe zlecenia, w dwóch miejscach pojawia się regularnie — raz na tydzień. Twierdzi, że już czytając ogłoszenie w internecie, można wyczuć, z jakim klientem ma się do czynienia.

— Jeśli ktoś pisze, że szuka bardzo dokładnej pani, brzmi to źle. Od razu się zastanawiam, czy będzie za mną chodzić z białą rękawiczką. Jak czuję, że może być problem, nie odpowiadam — mówi. Dotychczas nie miała żadnej nieprzyjemnej sytuacji. Zazwyczaj, gdy przychodzi posprzątać, gospodarze proponują kawę, herbatę albo wodę. Rzadko korzysta z ich gościnności. Jedna ze stałych klientek czasami pyta: „Pani Agnieszko, co u pani?”. Odpowiada wtedy krótko i wraca do pracy. — Nie lubię się spoufalać — wyjaśnia. — Czuję, że doświadczenia moje i ludzi, którzy mnie zatrudniają, są tak różne, że byśmy się nie zrozumieli. Jak mi się zleceniodawczyni chwali, że jej ojciec jest znanym architektem, to co mam jej powiedzieć? Że mój był pedofilem i siedział w pierdlu? Że matka była alkoholiczką i zbieraczką? Zawsze robiła mi awantury o sprzątanie, może dlatego lubię czystość i minimalizm.

Sprzątnięcie jednopiętrowego domu zajmuje jej osiem godzin. Umawia się na stawkę godzinową. Jeśli klientka zgłosi taką potrzebę, czyści piekarnik albo wnętrza szafek. Nie liczy też dodatkowo za mycie okien. Ludziom zdarza się tłumaczyć, dlaczego potrzebna im sprzątaczka: bo sami nie ogarniają, bo dużo pracują, bo mają dzieci. Agnieszka nie ocenia, ale mówi, że widząc, jak różnie żyją, pozbywa się kompleksów. Nie miała przypadków, by ktoś sprawdzał, czy posprzątała dokładnie, nikt też nie kazał jej pracować szybciej.

Ze względu na to, że porusza się komunikacją miejską, korzysta ze środków czystości klientów. Po przyjeździe na miejsce okazuje się czasem, że jedyne, co mają w domu, to płyn do mycia szyb. — Ludzie nie zdają sobie sprawy, że sami sobie robią krzywdę. Jak nie kupią porządnych środków, to sprzątanie zajmuje mi więcej czasu, bo muszę szorować mocniej. Dlatego przy regularnych zleceniach zgłaszam na bieżąco, czego potrzebuję. Gorzej, jeśli to jednorazowe sprzątanie i jest na przykład niedziela niehandlowa — mówi Agnieszka.

Nie lubi mieszkań, w których ludzie trzymają dużo bibelotów na szafkach albo w łazience zbyt wiele kosmetyków na półkach, bo wtedy każdą z tych rzeczy trzeba przecierać osobno. — Nie rozumiem, po co komu kilka szamponów — stwierdza.

Zdarzało się, że klienci ją testowali. W jednym z mieszkań w różnych widocznych miejscach często leżały pieniądze. W innym właściciel oznajmił, że w szafce jest skręcony joincik: „My z żoną tego nie palimy, ale jeśli pani by miała ochotę…”. Agnieszka udawała, że nie wie, o co chodzi. Innym razem u tej samej rodziny podczas sprzątania sama znalazła zioło. — Jakby chcieli sprawdzić, czy jednak się nie skuszę — komentuje.

Raz nie przyszła w umówionym terminie, bo była chora. Kiedy pojawiła się tydzień później, właścicielka pytała, jak było na wakacjach i czy wyjechała gdzieś za granicę. — Jakim trzeba być odklejonym, żeby myśleć, że sprzątaczkę samodzielnie wychowującą dziecko z niepełnosprawnością stać na zagraniczne wakacje? W głowach tych ludzi nie siedzi coś takiego, że można nie być w pracy z innego powodu niż urlop — mówi. — Mnie nie stać na wakacje w ogóle.

Jednym z pierwszych zleceń Agnieszki były apartamenty pod wynajem krótkoterminowy. Po tym doświadczeniu powiedziała: nigdy więcej. Zdarzało się, że w godz. 9-14 musiała posprzątać sześć mieszkań, przy czym nie wszystkie były w tej samej lokalizacji. — Jedną z przerażających dla mnie rzeczy było pranie pościeli. Właścicielka chciała zaoszczędzić, więc kazała mi wstawiać pralkę tylko na 15 minut. A jak ktoś przyjeżdżał na jedną dobę, to w ogóle miałam nie prać, tylko przeprasować. Ludzie potem pisali w opiniach o obiekcie, że pościel nieświeża, a mi trudno było brać za to odpowiedzialność.

Agnieszka mówi o sobie „sprzątaczka”. Nie rozumie, dlaczego ludzie stosują zastępcze określenia: „pani, która nam pomaga”, „pani do sprzątania”. — Może uważają, że to gorszy zawód i że jak go nazwą po imieniu, to będzie to obraźliwe. A ja się cieszę, że mam pracę.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version