Głównym kryterium adopcyjnym była „nieskazitelna katolickość”. Mieszane małżeństwa – mieszane, czyli z protestantami – były zakazane, a sporadyczne wpadki przykuwały uwagę arcybiskupa. Publikujemy fragment książki Marii Laurino pt. „Dzieci Watykanu. Jak Kościół handlował »sierotami«”.

Po kilku pierwszych latach wychowywania Sandy’ego, które Martha Gellhorn opisywała jako rozkoszne, czar prysł, a opieka nad dzieckiem stała się zbyt wielkim obciążeniem dla jej wędrownego stylu życia. Zapisała Sandy’ego do elitarnych szkół z internatem w Szwajcarii i Ameryce, ale ich relacja na odległość się rozpadała, a Gellhorn krytykowała go za brak wdzięczności, a co gorsza, za jego wagę. „Blond grubasek”, którym zachwyciła się w Pistoi, jako pulchny nastolatek już tak jej się nie podobał. Na domiar złego do wszystkich kłopotów, jakie miał ten młody mężczyzna – który ostatecznie rzucił studia, zażywał twarde narkotyki i wylądował w więzieniu za ich posiadanie oraz handel nimi – doszło to, że w pewnym momencie Gellhorn dodała do swojego testamentu klauzulę zastrzegającą, że udział Sandy’ego w jej spadku będzie zależał od tego, czy osiągnie on odpowiednią wagę.

Decyzja Gellhorn o zatrudnieniu prywatnego prawnika i adopcji bezpośrednio z domu dziecka była praktyką, której Kościół nie lubił, ale tolerował ją, o ile dzieci przechodziły przez całą procedurę pod auspicjami National Catholic Welfare Conference. Gdy program wystartował w 1951 roku, trzech duchownych kierowało jego działaniami i zajmowało się prawie wszystkimi włoskimi adopcjami: ksiądz prałat Baldelli wysyłał księży i pracowników socjalnych z PCA, aby szukali dostępnych dzieci w kraju, ksiądz Landi sformułował politykę działania i zajął się procedurami oraz logistyką międzynarodową, a ksiądz Komora znajdował domy dla dzieci w Ameryce i działał jako ich tymczasowy opiekun prawny za pośrednictwem Catholic Committee for Refugees [Katolickiego Komitetu do spraw Uchodźców].

Głównym kryterium adopcyjnym była, według słów Landiego, „nieskazitelna katolickość”. Mieszane małżeństwa – mieszane, czyli z protestantami – były zakazane, a sporadyczne wpadki przykuwały uwagę arcybiskupa. Większość wnioskodawców stanowiły pary włosko-amerykańskie, tęskniące za dzieckiem o podobnym dziedzictwie kulturowym. Jednak od samego początku program miał pewien poważny problem: tak naprawdę niewiele sierot wojennych kiedykolwiek istniało. Włochy, wygłodzone i zubożałe, były bez wątpienia zniszczonym krajem. W niegdyś okupowanych przez Niemców miastach, takich jak Neapol i jego okolice, ludność szukała żywności i wody, ukryte bomby wybuchały, zabijając przechodniów, a mieszkańcy przemierzali ulice z chusteczkami zakrywającymi nos i usta, aby chronić się przed epidemiami tyfusu i ospy. Było to miejsce, które musiało się przystosować, jak zauważył pisarz Norman Lewis, stacjonujący wówczas w Neapolu jako oficer brytyjskiego wywiadu, „do warunków przypominających życie w średniowieczu”.

Ale sieroty wojenne, te prawdziwe, a nie skonstruowane na poziomie czysto językowym, rzadko można było znaleźć we Włoszech czy w całej Europie. Rząd amerykański, starając się odpowiedzieć na zapotrzebowanie bezdzietnych par chcących adoptować sieroty wojenne i wspomóc ów humanitarny cel, zlecił badanie, które potwierdziło intuicyjne założenie – jeśli rodzice zginęli w bombardowaniach, ich dzieci najprawdopodobniej zmarły wraz z nimi, a te naprawdę osierocone były zwykle przygarniane przez krewnych, chcących zachować więzi rodzinne. Do Stanów Zjednoczonych przybywały głównie sieroty wojenne z Europy Wschodniej, nastolatki w wieku czternastu–osiemnastu lat. Jednak przez całe lata pięćdziesiąte Kościół promował w amerykańskich gazetach ideę umieszczania w Stanach małych sierot z rozdartych wojną Włoch, pomimo matematycznego nieprawdopodobieństwa swoich twierdzeń.

Wczesna korespondencja między księżmi Landim a Komorą dowodzi, że w kościelnym programie dla sierot wojennych nigdy nie chodziło o znalezienie domów dla tych pozbawionych rodziców dzieci, najsmutniejszych uchodźców II wojny światowej. W czerwcu 1951 roku ksiądz Landi napisał do Komory, wyjaśniając, że przedstawiciel Kościoła w Neapolu otrzymał pytania od tuzina dzieci z Włoch, Rosji i Europy Wschodniej, w wieku od jedenastu do osiemnastu lat, które chciały dowiedzieć się, jak długo będą musiały żyć w amerykańskich instytucjach, zanim znajdzie się dla nich rodziców adopcyjnych. Komora nie znał odpowiedzi. Powiedział, że procedura dotycząca „przesiedlonych sierot”, innymi słowy, prawdziwych sierot wojennych, nie była „porównywalna z tym, czego oczekuje się od programu dla sierot wojennych”. Aby im pomóc, jak wyjaśniał, Catholic Committee for Refugees musiałby „znaleźć rodziny, a następnie musielibyśmy przekonać je do pomysłu przyjęcia tych dzieci do swoich domów”, ale robienie tego ich nie interesowało, nie mieli też odpowiednich środków. Wysyłanie bardzo małych dzieci odzwierciedlało pragnienia amerykańskich parafian, marzących o założeniu rodziny. Podobnie jak Martha Gellhorn, zwykle pragnęli oni adoptować urocze niemowlę lub malucha, a jeśli nie było to możliwe – co najwyżej kilkuletnie dziecko. Nie zaś nastolatka naznaczonego nieszczęściami wojny. Inni, jak pewna para prosząca w odręcznie napisanym liściku, chcieliby małą sierotę, najlepiej w okresie Bożego Narodzenia. Dzieci traktowano jak prezenty od Kościoła katolickiego dla dobrych rodzin, podobnie jak duże pastelowe kokardy ogłaszające noworodki na mosiężnej bramie prywatnej kliniki położniczej we Florencji, które Sara i John Campitelli mijali w drodze ze szkoły do domu. Ale ktoś te prezenty musiał znaleźć i kupić.

Do jesieni 1951 roku Landi organizował transporty dzieci linią lotniczą Linea Aerea Italiana, latającą z Rzymu do Nowego Jorku w każdy wtorek i piątek. Ponad dwudziestogodzinny lot odbywał się samolotami napędzanymi silnikami tłokowymi, co oznaczało kołysanie i turbulencje oraz uporczywy brzęczący szum. Ksiądz Komora skarżył się na piątkowe loty, które zmuszały jego personel do pracy w soboty, ale ksiądz Landi preferował ten harmonogram, aby uniknąć wysyłania wszystkich dzieci we wtorki. „Gdyby coś się stało, nie daj Boże, z jednym z tych samolotów z dużą liczbą dzieci na pokładzie – ostrzegał – wynikający z tego rozgłos mógłby nam bardzo zaszkodzić”.

Aby zapełnić miejsca w samolotach, Baldelli wysyłał księży i pracowników socjalnych na poszukiwania po całych Włoszech. Początkowo większość sierot proponowanych przez PCA była w wieku pięciu–dziesięciu lat, mimo że Landi wielokrotnie podkreślał Baldellemu, że amerykańskie pary wolą niemowlęta lub bardzo małe dzieci. Co więcej, dzieci przybywające w poszarpanych ubraniach nie robiły zbyt dobrego pierwszego wrażenia na swoich rodzicach z Nowego Świata. Pracownicy socjalni opisywali je jako „okropnie brudne”, wydzielające „najbardziej obrzydliwe zapachy”. Przejście przez odprawę celną tylko zwiększało upokorzenie personelu, ponieważ niektórym dzieciom udawało się przemycić do walizek suszone salami lub kawałek sera. Szef Landiego w Nowym Jorku, ksiądz prałat Edward E. Swanstrom, narzekał na dziecko, które „należało odświeżyć”, niczym na uszkodzony mebel, zanim mogło zostać wysłane do rodziców zastępczych. Rzymskie biuro próbowało znaleźć zapasową odzież w watykańskim magazynie dla wojennych misji pomocowych, ale niewiele rzeczy było w nim dostępnych.

Jednak w połowie lat pięćdziesiątych ksiądz Landi wpadł na pomysłowy i ekonomiczny sposób, aby zaniedbane dzieci przybywały do Ameryki na spotkanie z nowymi rodzicami ładnie ubrane, w dziecięcych czepkach, muszkach i swetrach z dekoltem w szpic. Duchowny nalegał, aby po wstępnych powitaniach i przekazaniu dzieci w ręce oczekujących na nie par personel poprosił o zwrot ubrań. Spódniczki i spodnie, na których kupno poświęcono dużo pieniędzy i czasu, zostawały ponownie złożone, a czepki i muszki wrzucone do pudełek i wysłane z powrotem do Rzymu – dla następnej grupy lecącej przez Atlantyk.

W tych wczesnych latach, zanim Kościół udoskonalił swoje umiejętności rekrutacyjne i modowe, główną przeszkodą w realizacji programu był brak niemowląt i małych dzieci. Przełożony księdza Landiego w Stanach Zjednoczonych musiał sobie radzić ze składanymi do niego skargami od parafian z całego kraju, oczekujących na osierocone dziecko, a także od liderów grup takich jak Zakon Rycerzy Kolumba, którzy prosili o całe grupy, tak by mogli rozdać dzieci wśród swoich członków. Landi zastrzegł, że nie może narzekać na PCA, której pomoc była niezastąpiona. „Aby uniknąć oskarżeń o »kradzież włoskich dzieci«, skrupulatnie powstrzymywaliśmy się od samodzielnego poszukiwania kandydatów do programu”. Chociaż Landi nie był prawnikiem, posługiwał się typową dla prawnika logiką: National Catholic Welfare Conference sama nie odbierała dzieci matkom, ale powierzała to zadanie bardziej kompetentnym lokalnym księżom lub przedstawicielom Watykanu.

Baldelli w publikacji PCA Caritas rozpowszechniał informacje wśród duchowieństwa, wyjaśniając nowe prawo i jego korzyści dla nieślubnych i porzuconych dzieci. Jeden z artykułów zawierał zdjęcie dziewczynki, na oko sześcio-, siedmioletniej, siedzącej na poduszce przed dużym telewizorem, podczas gdy jej adopcyjni rodzice siedzieli za nią na kanapie. Dziewczynka, odwrócona plecami do aparatu, ze wzrokiem skupionym na ekranie telewizora, ma na sobie białą bluzkę i czarny sweter z dużą marszczoną kokardą. Ojciec włożył garnitur, a skrzyżowane nogi matki prezentują eleganckie czarne buty na wysokim obcasie, jakby w ten sposób amerykańskie rodziny relaksowały się każdego wieczoru. Una vita serena e felice, ricca di affetto e di materna attenzione [Spokojne i szczęśliwe życie, pełne uczucia i matczynej uwagi], czytamy w podpisie.

Fragment książki „Dzieci Watykanu. Jak Kościół handlował ”sierotami”” Marii Laurino wydanej przez Znak Literanova. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version