Długo się zbierałem na odwagę, aż wreszcie wydusiłem: „Bardzo pana przepraszam, panie Jerzy, ale czy pana w ogóle interesują komedie?”. A on się ożywił: „Marzę, żeby zagrać w komedii” – Juliusz Machulski opowiada o kulisach powstania filmu „Seksmisja”.

Juliusz Machulski: W czasie przygotowań do „Seksmisji” jeździłem po Polsce i szukałem lokalizacji dla grup kobiet z dekadencji. Musiało to być pod ziemią, ergo w kopalni. W kopalni soli najlepiej. Wiedzieliśmy, że Andrzej Żuławski kręcił w Wieliczce, czyli że mają tam doświadczenie w pracy z ekipą filmową. Po całym dniu łażenia po podziemnych korytarzach trafiliśmy do krakowskiego SPATIF-u, bo tylko tam można było coś zjeść wieczorem. Po spektaklu wpadł tam Jerzy Stuhr i przywitał nas: „O, koledzy z filmu, co wy tu robicie?”.

– Tak, choć bardzo pobieżnie. Ale ja już doskonale wiedziałem, kim jest Jerzy Stuhr. Natknąłem się na niego w połowie lat 70., dzięki Krzysztofowi Kieślowskiemu, który po telewizyjnym „Personelu”, gdzie miałem szczęście wystąpić, kręcił wówczas swój kinowy debiut „Bliznę”. Franciszek Pieczka grał główną rolę, dyrektora petrochemii w Płocku, a jego asystentem był Jerzy Stuhr. Kieślowski nie mógł się go nachwalić, bo w scenariuszu prawie tej roli nie było, a na planie Jerzy tak fajnie wymyślał swoje dialogi, sceny, że aż chce się dla niego napisać oddzielny scenariusz. Tak mi zachwalał tego Stuhra, że specjalnie poszedłem na „Bliznę” do kina. Zapamiętałem scenę, w której odbiera telefony od interesantów i decyduje, które przekazuje szefowi. W pewnym momencie mówi do słuchawki: „Einen moment, einen moment”, po czym podaje słuchawkę Pieczce i szepcze: „Francuzi do pana”.

– Stuhr doskonale grał, jak ja to nazywam, kierownika kuli ziemskiej, typa, któremu się wydaje, że wie lepiej niż wszyscy inni i nikt go nie zrobi w konia. Tymczasem jest niedouczony i niezbyt mądry. Zagrał małe role u Agnieszki Holland w „Aktorach prowincjonalnych” i u Andrzeja Wajdy w „Bez znieczulenia”, u Filipa Bajona w „Wizji lokalnej”, ale to były epizody.

Przełomem okazał się „Wodzirej”, wybitny film tego nurtu, po którym nazwisko Stuhr poznała cała Polska. Dopiero „Amator” był filmem, w którym można było go zobaczyć w innej zupełnie roli, jako sympatycznego gościa.

W 1978 r. pojechałem na festiwal filmów polskich, który odbywał się jeszcze w Gdańsku. Krzysztof Kieślowski, jak już mówiłem, był nim oczarowany, przedstawiał nas sobie i pokazując na Jerzego, powiedział: „Mój nowy aktor”. Potem na festiwalu słyszałem, jak Jurek, chcąc mi zrobić przyjemność, pokazując na mnie i na siebie, mówił: „My, aktorzy Kieślowskiego…”.

– Widziałem. Chciałem, żeby zagrał komisarza policji, kochanka żony Kwinty, który odkręcił nogi prawie we wszystkich meblach, ale forsa była tylko w jednej.

Byłem wtedy nieśmiały, być może w chaotyczny sposób mu tę rolę opisałem, tak że odpowiedział: „Wie pan, nie mam teraz czasu”, co zresztą było prawdą, bo cały czas grywał w Krakowie w Starym Teatrze i filmach. Ale zapytał, czy może inaczej pomóc. Potrzebowałem nieznanej aktorki, debiutantki, do roli przynęty, czyli Natalii. Przysłał mi na próbne zdjęcia sześć swoich studentek, wśród nich Elę Zającównę. A komisarza Karelickiego zagrał ostatecznie Janusz Michałowski, późniejszy profesor doktor Wiktor Kuppelweiser.

– Siedzimy w tym SPATIF-ie z operatorem Jurkiem Łukaszewiczem i scenografem Januszem Sosnowskim. Pisząc scenariusz „Seksmisji”, wiedziałem, że chcę mieć dwa radykalnie odmienne typy osobowości: wrażliwego inteligenta i Polaka, kierownika kuli ziemskiej. Byłem całkowicie pewien, że tego pierwszego powinien zagrać Olo Łukaszewicz. Ale cały czas szukałem aktora do roli Maksa. Moi koledzy wtedy namawiali mnie, żebym zagadnął Jerzego Stuhra, ale znowu, nie miałem śmiałości, bo kojarzył mi się z poważnymi rolami z kina moralnego niepokoju. Wypił wódeczkę i poszedł do domu.

Rano mieliśmy wyjechać do Warszawy na ważne spotkanie porannym pociągiem, chyba o 5.30, ale recepcjonistka w hotelu zaspała i nas nie obudziła. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy lecieć samolotem. Szybko na lotnisko, bilety, a w samolocie siedzi przede mną Jerzy Stuhr. Pomyślałem wtedy, że to jest jakiś znak od losu.

Pamiętam, że miał na sobie fantastyczną kurtkę z cieniutkiego zamszu, którą właśnie przywiózł z Włoch. Wyglądał bardzo „zachodnio”, nie miał nic wspólnego z przaśnym PRL. Zebrałem się na odwagę: „Bardzo pana przepraszam, panie Jerzy, nie chcę zabierać czasu, ale czy pana w ogóle interesują komedie?”. A on się ucieszył, ożywił: „Marzę, żeby zagrać w komedii”. A wiedziałem, że ma poczucie humoru, bo pamiętałem go z telewizyjnych, kabaretowych „Spotkań z balladą”, gdzie był strasznie zabawny. Powiedział, że będzie dwa dni w Warszawie i umówiliśmy się, że podrzucę mu do hotelu scenariusz.

Oczywiście zwierzyłem się w Zespole Filmowym Kadr z mojej obsadowej propozycji, a tu nagle mój producent Jerzy Kawalerowicz zaczyna kręcić nosem: to świetny aktor, ale nie do tej roli, on jest z kina moralnego niepokoju itd. Rodzice i ówczesna żona, która miała być Lamią, mówią to samo: Maks to nie jest rola dla Stuhra.

– Ponieważ byłem umówiony z nim na spotkanie, nie mogłem się wycofać. Poszedłem do Hotelu Europejskiego, ale z rozmysłem nie wziąłem scenariusza, wymigując się, że nie zdążyłem wydrukować. On nie przejmuje się i prosi, żebym mu opowiedział fabułę. Zaczynam, najpierw dosyć obojętnie, ale potem, jak widziałem, jak on coraz bardziej jest podekscytowany, sam coraz bardziej się zapalałem. I jak już doszedłem do końca, to wiedziałem, że nie mogę mieć innego Maksa.

– Jurek był podporą Starego Teatru w Krakowie, grał niemal codziennie, jak nie w „Hamlecie”, to w „Rewizorze”. Nie było szans, żeby przyjechał na miesiąc i po prostu nakręcił z nami film.

Po spektaklu w Krakowie wsiadał w filmową taksówkę i ruszał do Łodzi. Po drodze spał w samochodzie, przyjeżdżał około trzeciej w nocy i zaczynaliśmy zdjęcia. A ponieważ kręciliśmy w hali, więc pora nie miała znaczenia. Po zdjęciach wsiadał z powrotem w taksówkę i wracał na spektakl do Krakowa, a my szliśmy spać. I tak przez kilka tygodni. Jerzy miał, skubany, niespożyte siły i gigantyczne zaparcie. Bez jego wytrwałości nie byłoby tego filmu. Tak więc to nas bardzo zbliżyło do siebie.

– Garściami! To bardziej Olo Łukaszewicz grzebał w scenariuszu. Jurek wymyślał na planie, pod wpływem chwili, genialne kwestie. Gdy rekwizytorzy przynieśli mi trzy butelki po winie do wyboru, zdecydowałem się na tę „patykiem pisaną”. A Jurek natychmiast powiedział: „O, nasi tu byli”. No i to weszło do filmu. Tak samo jak „Ciemność, widzę ciemność”.

Mieliśmy to samo poczucie humoru, nie musiałem mu nic tłumaczyć. Wymyślałem jakąś nową kwestię dialogową, a on zamieniał ją w perełkę. Jest wielu aktorów, którzy świetnie grają to, co do nich należy, ale tylko nieliczni proponują taką wartość dodaną jak Jerzy Stuhr.

– Wtedy nie. Nie mieliśmy na to czasu. Produkcja filmowa wówczas stanęła. Pracownicy łódzkiej wytwórni, filmowi pasjonaci, byli szczęśliwi, że coś się kręci, bo cztery hale stały puste, więc „Seksmisja” niejako spadła im z nieba. Oni mieli zajęcie i satysfakcję, a my nie musieliśmy zawracać sobie głowy polityką. Bawiliśmy się fantastycznie, kręcąc ten film. Żyliśmy poza realiami PRL, prawie w alternatywnej rzeczywistości. Stan wojenny przeszedł nam gdzieś bokiem.

– Po sukcesie „Seksmisji” w Związku Radzieckim tamtejsze władze kinematografii zapytały, czy nie chciałbym zrobić filmu w Związku Radzieckim. To była pozycja z kategorii nie do odrzucenia, ale nie dlatego, że bałem się odmówić, tylko że poczułem się niezwykle wyróżniony. Powiedziałem, że chciałbym zrobić „Mistrza i Małgorzatę”. Pomysł z ich punktu widzenia był tak absurdalnie śmiały i niecenzuralny, że zbyto go pełnym wyrozumiałości uśmiechem.

Na pytanie: a ma pan jakiś inny pomysł, opowiedziałem im to, co próbowałem sprzedać do Hollywood, gdy byłem na rocznym stypendium w Los Angeles. Do Polski Ludowej przyjeżdża gangster polskiego pochodzenia, ale nic mu się nie udaje, bo kompletnie nie zna realiów komunizmu i znajduje się w sytuacji ryby bez wody. I to tę historię zaadaptowałem do realiów Związku Radzieckiego z okresu NEP lat 20. XX w.

– Zdjęcia pokrywały się z zaproszeniem go na festiwal w Spoleto we Włoszech, gdzie już był rozchwytywany. Ale on powiedział: „Jadę z tobą, będzie jakaś przygoda”. Poza tym Rosjanie chcieli go mieć za wszelką cenę, bo po „Seksmisji” stał się bardzo popularnym aktorem w Związku Radzieckim, więc zaproponowano mu sowite honorarium, na które Jurek z ochotą przystał. No i mieliśmy następną przygodę, chyba najtrudniejszą, która zakończyła się jego zawałem.

– Zaczęliśmy w Odessie we wrześniu przy bardzo ładnej pogodzie. Cała ekipa, może poza mną, miała przy okazji planu fantastyczne wczasy na plaży. Później nastąpiła kilkutygodniowa przerwa i powrót w listopadzie. Nastąpiło załamanie pogody, kolejne osoby z ekipy chorowały, aż dopadło i mnie. Nabawiłem się strasznej anginy. Na przemian brałem antybiotyki i korzystałem z porad jakiegoś uzdrowiciela, co postawiło mnie na nogi w trzy dni. Tyle że w międzyczasie trzeba było kręcić. Wtedy Jurek Stuhr wziął na siebie odpowiedzialność reżysera, według moich rysowanych w hotelu na kartce wskazówek. Mam wrażenie, że to wtedy spodobała mu się reżyseria filmowa. Świetnie sobie poradził, może nawet uratował ten film. Ale to go kosztowało dużo nerwów.

– Ukraińska ekipa to byli świetni fachowcy, ale mieli kompletnie inną metodę pracy. Każdy dostawał miesięczną pensję i w związku z tym im zależało, żeby jak najdłużej kręcić, a u nas odwrotnie. Do tego dochodziły różnice językowe, lekkie rozprężenie wynikające z pierestrojki.

Jurka to dużo kosztowało, poza tym to był jego trzeci film w tamtym roku. Do tego wziął na siebie, o czym mało kto wie, sceny kaskaderskie, a grał przecież płatnego zabójcę. Sam wykonywał skoki przez okno, ze statku, upadania na ziemię, pościgi… Był bardzo sprawny, ale okazało się to jednak ponad jego siły. Przypłacił to rwą kulszową. Nie mógł się nawet ruszyć, a został mu jeszcze jeden dzień na planie. Zagrał brakujące sceny, zwijając się z bólu, ale przed kamerą nie dał tego po sobie poznać. Potem wrócił do domu, a my zostaliśmy jeszcze trzy dni i nagle dostaliśmy wiadomość z Polski, że Jurek miał zawał.

– To był aktorski Andrzej Wajda: jak kończył jeden projekt, musiał zacząć następny, inaczej czuł się niepotrzebny. Przez całe lata właściwie nie miał przerw, nosiło go po świecie, zwłaszcza do ukochanych Włoch, do domu raczej tylko wpadał.

Jurek potrafił się odnaleźć absolutnie w każdej sytuacji. Pamiętam, jak w upadającym komunizmie w Odessie potrafił porozmawiać ze sprzątaczką, którą zastał w swoim pokoju, kobieta zamiast sprzątać, zasiedziała się, oglądając po raz pierwszy w życiu kolorowy telewizor. A zaraz potem byliśmy z „Deja vu” na festiwalu filmowym w Vevey w Szwajcarii nad Jeziorem Genewskim, gdzie kameralne party w swojej rezydencji urządziła wdowa po Charliem Chaplinie. W obu sytuacjach czuł się swobodnie.

– Mogę powiedzieć, że było co najmniej dwóch Stuhrów. Pierwszego poznałem na planie „Seksmisji”: facet na luzie, cieszył się życiem, gejzer żartów. A zarazem pełny profesjonalizm. Nie wiem, kiedy to się dokładnie stało, ale pojawił się drugi: profesor, autorytet zatroskany o losy Polski, owszem, wciąż lubiący anegdoty, ale też coraz częściej poważny. Z latami coraz więcej było w nim z profesora, kaznodziei, wytykającego błędy nie tylko studentom, ale też Polakom.

Widziałem, że z czasem, kiedy zostawał coraz bardziej profesorem, zastygał na koturnach. Wydawało się, jakby chciał być bardziej zapamiętany jako aktor kina moralnego niepokoju, a nie ze zwariowanych komedii i ról Maksa w „Seksmisji” czy szyszkownika Kilkujadka w „Kingsajzie”.

– Jurek był dzieckiem PRL, w którym aktorzy przyjęli na siebie rolę sumienia narodu, tak zwanych inżynierów dusz. Wtedy walczyli z systemem, robiąc filmy, bo inaczej przecież się nie dało. Tyle że wtedy było wiadomo, kto jest wrogiem. Na dodatek cenzura uniemożliwiała robienie filmów wprost politycznych, dlatego reżyserzy, scenarzyści i aktorzy kręcili ezopowym językiem filmowe metafory, kombinowali. Ograniczenia były zbawienne. Kiedy sam zaczął reżyserować, niektóre z jego filmów były zbyt dosłownie zaangażowane, dosadne, a w filmie to się kiepsko sprawdza. Kiedy pojechaliśmy z „Korowodem” do Gdyni, na spotkaniu z publicznością panowała chłodna atmosfera, zarzucano mu zbytnie moralizatorstwo. Jerzy właściwie trochę się obraził: „Widzę, że państwo nie mają potrzeby rozmowy na tematy istotne”. Oczywiście wiązało się to z tym, że nie był samolubny, ale szlachetny.

– Jurek był silny jak tur i jako aktor, i jako człowiek. Kiedy podjął jakąś decyzję, był nie do zatrzymania. Chciał wyjść z tarczą ze zderzenia ze śmiertelną chorobą. A pisanie o niej też wymagało wielkiej odwagi i siły. Ciągle nie wierzę, że już się nie spotkamy, bo czułem, że nam obu nawet krótkie chwile razem robiły dzień.

Juliusz Machulski – reżyser, scenarzysta, autor powieści „Wisząca małpa”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version