Gabinety psychologów od lat pełne są dorosłych dzieci alkoholików czy współuzależnionych kobiet. Jednak wielu specjalistów uważa dziś, że takie zaburzenia nie istnieją. – Nie ma powodu, by dorosłego z rodziny alkoholowej trzymać w terapii całymi latami – mówi dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska, terapeutka uzależnień.

Jednym z najwcześniejszych wspomnień Gośki, 35-latki z Lublina, jest to, kiedy jej mama wlokła po schodach pijanego ojca do łóżka na piętrze. On był prawie nieprzytomny, przewracał się, a mama płakała. Od tamtej pory Gośka panicznie bała się każdego powrotu ojca z pracy. Czy wróci trzeźwy? A może znowu pijany i mama będzie płakać albo zacznie się z nim kłócić?

– Tylko raz byłam świadkiem, jak ojciec zamachnął się na mamę, ale jej nie uderzył. Zaczęłam wtedy strasznie krzyczeć, to ich otrzeźwiło. Mnie nie bił, ale nie zmniejszało to mojego poczucia zagrożenia – wspomina Gośka. Gdy przychodził pijany, zamykała się w swoim pokoju i nasłuchiwała, co robi on i matka. Czy idzie jeszcze do barku, żeby się upić do nieprzytomności? Czy już się kłócą? A może pójdą spać?

W końcu matka poszła na terapię. Dowiedziała się, że jest współuzależniona, że musi odciąć się od pijącego męża. Gośka z kolei, już będąc na studiach, dostała diagnozę: DDA – dorosłe dziecko alkoholika. Podczas terapii spotkały wiele kobiet z tymi samymi diagnozami. Nic dziwnego, przez ostatnie 30 lat postawiono ich bardzo wiele. W Polsce, gdzie spożycie alkoholu na głowę należy do najwyższych w Europie, osób poszkodowanych przez uzależnienie członka rodziny są tysiące, jeśli nie miliony.

Jednak ostatnio specjaliści terapii uzależnień i naukowcy coraz częściej mówią o tym, że te diagnozy były błędne, a trudności osób nazywanych współuzależnionymi czy DDA mogą wynikać z innych przyczyn niż tylko z doświadczenia życia z rodzicem uzależnionym od alkoholu. Pisze o tym Joanna Wawerska-Kus, psychoterapeutka i superwizorka psychoterapii uzależnień, w najnowszym numerze pisma „Terapia Osób Uzależnionych i Ich Bliskich”.

Kim jest osoba współuzależniona? Trudno powiedzieć, bo definicja tego zaburzenia właściwie nie istnieje, nie wspomina też o nim żadna obowiązująca klasyfikacja chorób.

– W gabinetach terapeutycznych jednak dawano diagnozę współuzależnienia niemal każdej osobie, która pojawiła się tam, prosząc o pomoc w związku z uzależnieniem swojego bliskiego, najczęściej męża, bo gros osób w terapii tzw. współuzależnienia to kobiety – tłumaczy Joanna Wawerska-Kus. Uważano, że głównym wyznacznikiem tego zaburzenia jest coś, co terapeuci w skrócie nazywają „nadkontrolą”. – To te wszystkie zachowania, które mają na celu sprawienie, aby osoba uzależniona piła mniej – wylewanie alkoholu, pilnowanie jego powrotów z pracy do domu, zabieranie pieniędzy – wymienia terapeutka.

Te działania rzadko przynoszą skutek, więc kobiety zgłaszają się po pomoc do placówek terapii uzależnień. Aby jednak uzyskać tę pomoc, bezpłatnie, w ramach NFZ, musiały mieć przypisaną jakąś diagnozę. – Stąd pod koniec lat 90. XX w. ktoś wpadł na pomysł, żeby przypisywać im diagnozę zaburzenia adaptacyjnego F43.2. I bardzo dobrze, bo to pozwoliło utrzymać kobiety w bezpłatnej terapii – wspomina Joanna Wawerska-Kus.

Jednak późniejsze badania i doświadczenia pracy terapeutycznej pokazały, że zdecydowana większość kobiet nie spełnia kryteriów tego zaburzenia, czyli mówiąc inaczej, nie wykazuje objawów nieprawidłowej adaptacji do swojej sytuacji. – Nazwaliśmy zaburzeniem coś, co jest normalną próbą ratowania integralności rodziny i tradycyjną rolą przypisywaną kobiecie – mówi Wawerska-Kus. Bo przecież w naszym patriarchalnym modelu kulturowym to kobieta jest odpowiedzialna za trwałość rodziny, w oczach społeczeństwa jest coś warta tylko wtedy, gdy ma męża i dzieci. – Czy można się więc dziwić, że kobiety desperacko walczą o utrzymanie rodziny, nawet jeśli dzieje się w niej bardzo źle? – pyta terapeutka.

To kulturowe podłoże współuzależnienia widać chociażby przy porównaniu kobiet – żon alkoholików i mężczyzn mających pijące żony. – Gdy do terapeuty przychodzi kobieta, zadaje zazwyczaj pytanie: jak mam się zachowywać, żeby on przestał pić, jak mam być dla niego lepszą żoną? – mówi Joanna Wawerska-Kus. – Z mężczyznami jest zupełnie inaczej – oni pytają o to, jak zmusić kobietę do odstawienia alkoholu i bycia lepszą żoną, bo kiedy ona pije, to nie spełnia należycie swoich ról. Mężczyźni mają też zdecydowanie mniej skłonności do poświęcenia się w imię ratowania alkoholowej rodziny – twierdzi psychoterapeutka.

Duże wątpliwości co do zasadności stawiania diagnozy współuzależnienia ma również dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska, terapeutka uzależnień. – Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy automatycznie przyklejać taką etykietkę osobom mającym kogoś bliskiego uzależnionego od alkoholu. Te osoby mają bardzo różne problemy, czy trudności i trzeba skupić się na ich rozwiązywaniu, a nie na stawianiu diagnoz nieistniejących zaburzeń. W USA np., gdzie narodziła się terapia uzależnień, nikt już od dawna nie diagnozuje współuzależnienia jako osobnego zaburzenia, zwłaszcza że nie występuje ono w żadnej klasyfikacji chorób – mówi dr Woydyłło-Osiatyńska.

Podobne wątpliwości wśród specjalistów wzbudza diagnozowanie dorosłych dzieci z domów alkoholowych jako osób cierpiących na szczególny typ zaburzeń zachowania i deficytów psychologicznych. W internecie krążą całe listy objawów, które pozwalają ludziom zdiagnozować się jako ofiary syndromu dorosłego dziecka alkoholika (DDA). To np. lęk przed utratą kontroli, impulsywność, silna potrzeba akceptacji, stawianie siebie w roli ofiary, tendencja do kłamania, poczucie winy, ciągłe napięcie, nieumiejętność odpoczynku, trudności w relacjach intymnych. – Problem polega tylko na tym, że spektrum tych objawów jest tak szerokie, że niemal każdy człowiek może się w nich odnaleźć – mówi Joanna Wawerska-Kus.

Zwracał na to uwagę już w 2009 r. dr Andrzej Margasiński, psycholog kliniczny, wykładowca Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W artykule w branżowym piśmie „Terapia Uzależnienia i Współuzależnienia” nazwał syndrom DDA efektem Barnuma, zwanym też efektem horoskopowym. To znany w psychologii błąd poznawczy, polegający na tym, że ludzie mają tendencję do uznawania za trafny opis własnej osobowości, który jest zestawem ogólnych cech odnoszących się do bardzo wielu ludzi. Tak jak przy czytaniu horoskopu – mamy wrażenie, że wszystko pasuje. Tak samo jest z cechami DDA. Wykazało to badanie przeprowadzone przez naukowców z University of Missouri, którzy pokazali zestaw cech DDA dwóm grupom ludzi – z domów alkoholowych oraz abstynenckich. Okazało się, że jedni i drudzy uznali te cechy za pasujące do nich. Z cechami wymienionymi w kwestionariuszu zidentyfikowało się 71 proc. dzieci alkoholików i aż 63 proc. osób, których rodzice nigdy nie pili alkoholu. Oni też uznali, że są DDA.

Skąd właściwie wziął się pomysł, że osoby dorastające w rodzinach alkoholowych czy mające partnerów uzależnionych od alkoholu mają z definicji jakiś specjalny „syndrom”? Te koncepcje wywodzą się z ruchów samopomocowych związanych z grupami Anonimowych Alkoholików. W pewnym momencie przy grupach AA zaczęły powstawać również grupy wsparcia ich rodzin i to w nich po raz pierwszy sformułowano hipotezę, że cała rodzina osoby uzależnionej od alkoholu zaczyna chorować i cierpieć na długotrwałe psychologiczne następstwa tej sytuacji. Wtedy też powstały koncepcje współuzależnienia i DDA. – One na tamten czas były potrzebne, bo zwróciły uwagę społeczeństwa na to, że alkoholizm to nie tylko problem osoby pijącej, ale całej rodziny jako systemu, który potrzebuje wsparcia – mówi dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska. Jednak podczas prowadzonych w latach 80. i 90. XX wieku testów psychologicznych porównujących osoby DDA z tymi, których rodzice nie nadużywali alkoholu, nie udało się potwierdzić istnienia jakiegoś szczególnego profilu psychologicznego osób z domów alkoholowych.

Okazało się wtedy, że jedynym znaczącym czynnikiem, który odróżnia osoby z domów alkoholowych od ich rówieśników, jest większa skłonność do uzależnień. Wykazało to m.in. klasyczne dziś badanie przeprowadzone w latach 90. XX w. przez dr. Marka Schuckita z University of California w San Diego. Przez osiem lat analizował on losy 450 mężczyzn z rodzin alkoholowych oraz niepijących i odkrył, że w dorosłym życiu od alkoholu uzależniło się o kilkanaście proc. więcej mężczyzn z tej pierwszej grupy i miało to związek z większą podatnością na działanie alkoholu. – To zrozumiałe, badania neurobiologiczne dowodzą, że jest skłonność do uzależnień przynajmniej częściowo przekazywana genetycznie i związana z biochemią mózgu – mówi Joanna Wawerska-Kus.

Ale nie można lekceważyć także czynników psychologicznych. Zwiększona podatność na uzależnienia wynika z wychowania i podpatrzonych u rodziców sposobów radzenia sobie ze stresem, co wykazali naukowcy z uniwersytetu w szwedzkim Göteborgu. Do badania zaprosili 58 zdrowych osób, które podzielili na dwie grupy ze względu na to, czy pochodziły z rodziny z problemem alkoholowym, czy też nie. Osoby te losowo przydzielono do różnych sytuacji, z których jedna miała wywoływać stres (chodziło o rozwiązywanie trudnych zadań matematycznych przed publicznością). Uczestnikom badania pozwolono też pić alkohol. Okazało się, że osoby z domów alkoholowych sięgały po niego częściej, gdy były wystawione na działanie stresu.

Za tymi ustaleniami naukowców podążają dzisiaj psychoterapeuci uzależnień, którzy coraz rzadziej posługują się określeniem DDA, ale mówią o bliskich osób z uzależnieniem. – Język, jakim wypowiadamy się o danym człowieku, sugeruje sposób myślenia o tej osobie, wpływa na to, jak postrzegać ją będą inni. Wypowiadając takie słowa jak „alkoholik”, „współuzależniona”, „dorosłe dziecko alkoholika”, stygmatyzujemy poprzez nawiązanie do krzywdzącego stereotypu – mówi dr hab. Justyna Klingemann z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Z badania przeprowadzonego przez zespół dr Klingemann (zebrano opinie 28 ekspertów – naukowców, psychiatrów, psychoterapeutów uzależnień i specjalistów zdrowia publicznego oraz pacjentów dwóch ośrodków leczenia uzależnień) wynika, że określenia takie jak „DDA”, „współuzależniona” czy „alkoholik” uznawane są zgodnie za nieadekwatne i stygmatyzujące na lata, narzucające myślenie, że to trwałe cechy tożsamości danej osoby. – Pacjenci używali takich obrazowych określeń jak „przyszyta łata”, którą trudno zerwać – mówi dr Klingemann.

Oczywiście, nie chodzi tylko o nazwy. – To nie tylko zmiana językowa, ale również zmiana metod diagnozowania, pomagania, różnicowanie form terapii w zależności od potrzeb pacjenta – mówi dr Ireneusz Kaczmarczyk, psychoterapeuta i superwizor, redaktor naczelny pisma „Terapia Osób Uzależnionych i Ich Bliskich”. – Staramy się patrzeć na człowieka całościowo, bo dziś już wiemy, że dorastanie w domu alkoholowym nie jest jedynym czynnikiem wpływającym na funkcjonowanie osób nazywanych DDA – tłumaczy dr Kaczmarczyk.

Wiadomo za to, że na dorosłe życie ogromny wpływ mają przeżyte w dzieciństwie urazy psychiczne, które można wynieść z domu alkoholowego. I na tych traumach i ich przeżywaniu przez konkretnego człowieka, a nie na mglistym „syndromie DDA”, chcą dzisiaj skupiać się psychoterapeuci.

Według prof. Sándora Ferencziego, węgierskiego neurologa, jednego z ojców psychoanalizy, wynoszone z domu dziecięce urazy można podzielić na dwa typy. Pierwsze z nich to traumy nadmiaru – te sytuacje, w których pojawia się coś, czego w rodzinie nie powinno być, np. gdy rodzic bije, pije, wykorzystuje seksualnie, znęca się psychicznie. Drugi rodzaj to traumy niedoboru – czyli wywołane tym, czego w rodzinie zabrakło, co nie wydarzyło się w relacji rodzic-dziecko, a powinno. – To na przykład brak miłości, brak uwagi, brak obecności rodzica – tłumaczy Joanna Wawerska-Kus.

Alkohol jest więc tylko jednym z wielu czynników, które mogą dziecięcą traumę wywołać. Ale wcale nie muszą. Jak wykazał psycholog dr Krzysztof Gąsior w 2003 r., mają na to wpływ różne czynniki, głównie zachowanie i sposób postępowania niepijącego rodzica. Czy na przykład – jak miała to w zwyczaju matka Gośki z Lublina – wysyła dziecko, aby prosiło ojca, żeby już nie pił, każe wylewać alkohol, pilnować taty w drodze z pracy do domu, czy raczej jest to rodzic chroniący dziecko i tłumaczący mu, czym jest uzależnienie. Jeśli jeden rodzic (w badaniu dr. Gąsiora były to matki badanych) wspiera dziecko i daje poczucie bezpieczeństwa, uzależnienie drugiego rodzica nie czyniło znaczącej szkody psychicznej badanym, nie zostawiało urazu psychicznego w dorosłym życiu.

Paradoksalnie, jako sprawca traum rodzic pijący może być dla dziecka psychicznie łatwiejszy do zniesienia niż rodzic trzeźwy, który bije czy znęca się na inne sposoby. – W tej pierwszej sytuacji dziecko ma coś, na co może zrzucić winę, może sobie powiedzieć, mój tata jest dobry i kochany, tylko ta wódka odbiera mu rozum i uczucia – tłumaczy Joanna Wawerska-Kus. – Zdecydowanie bardziej obciążająca i trudniejsza w terapii jest trauma, którą wywołał bijący trzeźwy rodzic. To te przypadki, kiedy ojciec czy matka wracają z pracy, biorą narzędzie i zaczynają metodycznie bić. I dziecko nie potrafi tego w żaden sposób usprawiedliwić, choć próbuje, najczęściej biorąc winę na siebie, bo przecież tego znęcającego się nad nim rodzica wciąż kocha – tłumaczy psychoterapeutka.

Ze wszystkich rodzin, w których była trauma wykorzystania seksualnego, przemoc, brak poczucia bezpieczeństwa, dzieci wchodzą w dorosłe życie poranione, więc wiele z nich wymaga psychoterapii. I tak samo jest z dziećmi z rodzin alkoholowych. – Jeśli wspomnienia, przeżycia z dzieciństwa powodują cierpienie i różne ograniczenia w dorosłym życiu, warto iść na terapię, ale nie z myślą, że mamy jakieś łatwe do zaszufladkowania zaburzenie, a pijący rodzic jest jedynym winnym naszych życiowych niepowodzeń – tłumaczy Joanna Wawerska-Kus.

A jak dodaje dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska, powinna to być krótkoterminowa terapia skoncentrowana na rozwiązaniach konkretnych trudności zgłaszanych przez te osoby.

– Nie ma powodu, by dorosłego z rodziny alkoholowej trzymać w terapii całymi latami, jak to się dzieje dzisiaj, i czynić z chodzenia na terapię styl życia. Nie dajmy się na to nabrać – apeluje dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version