Z zimną krwią zamordowali trzy młode kasjerki i starszego ochroniarza z banku. Wszystko dla raptem 100 tys. zł, które znaleźli w sejfie.
Ten mord był wstrząsający nawet dla starych, doświadczonych policjantów – takich, co to niejedno już widzieli. Ukradziona kwota niczego nie tłumaczyła, a zachowanie sprawców po napadzie, a nawet już po zatrzymaniu, było zwyczajnie głupie. – Nie byli ani przebiegli, ani tym bardziej inteligentni. Byli natomiast potwornie okrutni. Wszystko to było tak brutalne bez sensu, że aż wkurzało – mówi funkcjonariusz pracujący przy sprawie czterokrotnego morderstwa w warszawskiej filii Kredyt Banku. To był najprawdopodobniej najbardziej krwawy napad w historii Polski.
Inaczej niż w Netfliksie
W zeszłym roku w serwisie Netflix zadebiutował polski film „Napad”. Miała to być historia stworzona na kanwie prawdziwych wydarzeń, które miały miejsce w czasie krwawego skoku na warszawską filię Kredyt Banku 3 marca 2001 r. Policjant, który pracował przy tamtej sprawie, mówi jednak, że pokazani na ekranie sprawcy nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi bandytami. – Po obejrzeniu filmu można sobie wyobrazić, że sprawcy miewali ludzkie uczucia. Jeden z nich kradnie, by uratować siostrę przed domem dziecka – mówi nasz informator (prosi o zachowanie anonimowości, bo wciąż pracuje w policji). – W rzeczywistości napastnicy byli tyle bezwzględni, ile zwyczajnie głupi. Chodziło jedynie o pieniądze. W dodatku niewielkie. Oni nie wiedzieli nawet, że w banku może być tak mało gotówki. A dlaczego przy okazji kradzieży urządzili krwawą egzekucję? Do dziś zadaję sobie to pytanie. To jedna z najstraszniejszych spraw w mojej pracy.
Niezbyt skomplikowany plan
Na pomysł napadu wpadł Krzysztof Matusik, który był ochroniarzem w filii nr 6 I oddziału Kredyt Banku przy ul. Żelaznej w Warszawie. Skoku dokonał razem z kolegami Markiem Rafalikiem i Grzegorzem Szelestem. Ta robota miała ich ustawić do końca życia. Wszyscy trzej pochodzili z niewielkiego Łochowa, miasteczka pod Węgrowem. Żaden z nich nie był karany i nic nie wskazywało na to, by którykolwiek miał dokonać tak potwornej zbrodni. Nie wiadomo, jak to się stało, że tzw. porządnym chłopcom wydawało się, iż wymyślili plan na przestępstwo doskonałe. Nie udało im się i na szczęście wszyscy skończyli w więzieniu. Tu też zachowywali się głupio, ale o tym będzie później.
– Nigdy nie zapomnę wizji lokalnej po zatrzymaniu bandytów – wspomina nasz informator z policji. – O morderstwie czterech niewinnych ofiar mówili jak o zabawie w grze komputerowej. Tę strzeliłem i tę strzeliłem, i tę też: pach, pach, pach. Tego nie dało się spokojnie słuchać.
Plan bandytów z Łochowa nie był zbyt skomplikowany, ale trzeba przyznać, że zadbali o pewne szczegóły. Przede wszystkim wymyślili sobie niezłe alibi. Zaraz po zbrodni pojechali na przysięgę wojskową, gdzie widziało ich mnóstwo ludzi. To nieco utrudniło policjantom rozwikłanie zagadki.
– Od początku wiele tropów prowadziło do kogoś, kto zna procedury bankowe. Wytypowaliśmy Matusika, ale ni w ząb nie mogliśmy mu nic udowodnić. Szedł w zaparte, a my nie mieliśmy punktu zaczepienia – wspomina policjant.
Pięćdziesięcioletni miły człowiek
Tragedia trwała nieco ponad godzinę. W sobotę 3 marca 2001 r. Kredyt Bank przy ul. Żelaznej w Warszawie otwarty był od 9 do 13. Tego dnia służbę ochroniarza miał w nim pełnić właśnie Krzysztof Matusik. Kilka dni wcześniej odezwał się jednak do pana Stanisława, kolegi z pracy. Poprosił go o zamianę dyżurów. Powodem miała być przysięga wojskowa znajomego. Matusik nieprzypadkowo wybrał najstarszego, pięćdziesięcioletniego pracownika ochrony banku. Pan Stanisław był miłym człowiekiem. Bandzior wiedział więc, że starszy kolega ufnie wpuści go do banku. Poza tym liczył, że w razie konieczności użycia siły łatwiej będzie poradzić sobie z nie najmłodszym już człowiekiem.
Zgodnie z planem tuż przed godziną ósmą Matusik zapukał do drzwi banku. Otworzył mu wyraźnie zdziwiony pan Stanisław.
– Przyszedłem po mundur. Muszę go wyprać – wyjaśnił bandyta i wszedł do środka.
Godzinę później, przed dziewiątą, do banku zapukały trzy pracownice obsługujące klientów: Mariola, Agnieszka i Anna. Mariola i Agnieszka miały po 29 lat. Anna była nieco starsza – miała 33 lata. Drzwi otworzył im Krzysztof Matusik. Nie wiedziały, że to złodziej i bezwzględny bandyta, który kilkanaście minut temu patrzył, jak jego kumpel Grzegorz Szelest strzela do Bogu ducha winnego pana Stanisława. Mordercy wcisnęli ciało ochroniarza do nieużywanej studzienki kanalizacyjnej w piwnicy banku. Na koniec wszystko przykryli wykładziną. Ta wykładzina ich zresztą wydała.
Oskarżeni Marek Rafalik i Krzysztof Matusik podczas procesu, Warszawa, 5 marca 2002 r.
Foto: fot. Przemyslaw Pokrycki/Reporter
Strzelanie do niewinnych ofiar
Przed godziną dziewiątą Matusik wpuścił do banku trzy kasjerki. Dziewczyny w dobrych humorach przebrały się szybko w bankowe uniformy i zeszły do skarbca po gotówkę. Nigdy stamtąd już nie wyszły. Bandyci otoczyli niczego niespodziewające się kobiety i groźbami zmusili je do otworzenia skarbca. Przerażone dziewczyny spełniły żądania napastników.
Według wyobrażeń trójki z Łochowa w banku powinien być co najmniej milion złotych. W ich głowach taka skradziona kwota miała im zapewnić bezkarność. Tymczasem w skarbcu znaleźli nieco ponad 100 tys. zł.
– W śledztwie zeznali, że zaskoczyła ich tak niewielka suma, że byli zdenerwowani – opowiada policjant znający szczegóły śledztwa. – Dlaczego wyżyli się na niewinnych istotach? To na zawsze pozostanie dla mnie niewytłumaczalne.
Patrząc na gotówkę, bandyci zapewniali dziewczyny, że nic im nie grozi. Słowa „bądźcie cicho, nic wam nie zrobimy” padły kilka minut przed tym, jak Grzegorz Szelest zaczął strzelać kolejno klęczącym kobietom w tył głowy. To była egzekucja. Biegli nazwali to później „strzałami katyńskimi”. Bandyta strzelał z pistoletu gazowego przerobionego na ostrą amunicję. Narzędzie okazało się niezbyt skuteczne. Dwóm dziewczynom napastnicy na koniec roztrzaskali czaszki kolbą pistoletu.
Policja eskortuje do sądu jednego z oskarżonych o zbrodnię w Kredyt Banku, Warszawa, 9 lipca 2001 r.
Foto: FOTP GRZYBOWSKI/SUPER EXPRESS
Nieudana randka
Po zamordowaniu czterech osób przez nikogo nieniepokojeni zamknęli bank, wsiedli do dużego fiata i pojechali do Łochowa. Tam Szelest poprosił swojego brata, by spalił zakrwawione ubrania. Na poczekaniu wymyślił bajeczkę o tym, że zadarł z jakimś gangsterem i doszło między nimi do bójki. Broń wyrzucili do Bugu.
Chwilę później cała trójka jechała już na przysięgę do kumpla. Tam widziało ich dużo ludzi. To miało być niepodważalne alibi.
Placówka przy ul. Żelaznej była zamknięta. Nikogo to nie zdziwiło – aż do okolic godziny 14.30. Syn kierownika tego banku był partnerem jednej z kasjerek. Tego dnia młodzi byli umówieni na randkę i mieli się spotkać o godzinie 14 w okolicy ul. Żelaznej. Gdy dziewczyna nie pojawiła się na spotkaniu, zaniepokojony chłopak wsiadł w auto i pojechał sprawdzić, co się dzieje. Bank był zamknięty na cztery spusty, ale przez szyby wyraźnie było widać włączone komputery i maszynkę do liczenia pieniędzy. Mężczyzna natychmiast zadzwonił do ojca. Ten, zanim ruszył na Żelazną, powiadomił o sprawie policję. Funkcjonariusze byli na miejscu błyskawicznie. Gdy wkroczyli do środka, a później zeszli na dół, zamarli.
Tysiące śladów i najsłabsze ogniwo
Technicy kryminalistyki na miejscu zbrodni pracowali niemal 40 godzin. Łącznie zabezpieczyli 1024 ślady, w tym 688 odcisków palców, 35 plam krwi, 10 śladów obuwia, starą gumę do żucia, włos z łazienki. W skarbcu znaleźli też jedną łuskę.
W pierwszych minutach policjanci zaczęli podejrzewać, że sprawcą napadu jest pan Stanisław. Miał tego dnia służbę, a jego ciała nie znaleziono. Szybko okazało się, że w domu też go nie ma. – Coś nam tam jednak nie grało – opowiada nasz informator. – Po jakimś czasie jeden z kolegów zauważył nienaturalnie wygiętą wykładzinę. Wyglądała, jakby ktoś ją niedawno zagiął. Okazało się, że pod nią jest studzienka, a w niej ciało ochroniarza. Był dosłownie wciśnięty do środka.
Wtedy policjanci nabrali pewności, że sprawcą był ktoś doskonale znający bank. Rozpoczęły się przesłuchania (rozmawiano z 500 osobami) i analiza śladów. Dość szybko uwagę funkcjonariuszy przykuł Matusik. Przed policjantami był spokojny i opanowany. Miał stuprocentowe alibi.
– To był moment, w którym myśleliśmy, że śledztwo utknęło w martwym punkcie – opowiada policjant.
I pewnie tak by pozostało, gdyby funkcjonariusze nie dotarli do brata Szelesta. Tego, który spalił zakrwawione ubrania. Wiele wskazywało na to, że sprawcy zostali właśnie wytypowani.
Kryminalni założyli podsłuchy trzem potencjalnym sprawcom. Wywiadowcy zaczęli ich śledzić, wzywać na długie przesłuchania. Rozrzutność podejrzewanych i ich nerwowa reakcja na zdjęcia ofiar mówiły policjantom, że są na dobrym tropie. Jednak Szelest, Rafalik i Matusik twardo trzymali się jednej wersji. Bardzo pomocna okazała się analiza policyjnego psychologa. Wskazał on najsłabszego psychicznie podejrzewanego – Rafalika. Funkcjonariusze natychmiast wezwali go na kolejne przesłuchanie. Ostro potraktowany bandyta stracił pewność siebie.
– Nie mam z tym nic wspólnego, byłem na przysiędze – niemal płakał przyciśnięty do muru Rafalik.
– Co zrobiłeś z telefonami i walkmanem dziewczyn? – pytał ostrym głosem policjant.
– Wyrzuciłem do Bugu – odrzekł odruchowo przesłuchiwany, sam zaskoczony tym, co powiedział.
Później już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Po pozostałą dwójkę bandytów popędzili antyterroryści.
– I nie chodziło tu o to, że są tacy niebezpieczni. Wiedzieliśmy, że każdy policjant da sobie radę z ich zatrzymaniem – wspomina nasz informator. – Zależało nam, by od razu wiedzieli, że tym razem to nie przelewki. Że mamy ich. Wszyscy szybko przyznali się do winy.
List pisany w więzieniu
Bandyci chętnie relacjonowali policjantom przebieg napadu i morderstwa. Spokojnie opisywali, jak kazali się ofiarom położyć, a później klęknąć. Jak, widząc niewiele pieniędzy, wkurzeni nie wiedzieli, co zrobić. Stali nad płaczącymi dziewczynami. Szelest stał z bronią w ręku. W szokująco pozbawiony emocji sposób relacjonowali chwilę mordu niewinnych ofiar.
Co zrobili z pieniędzmi? Część po prostu przepili. Poza tym Matusik kupił sobie samochód, Szelest złotą biżuterię, a Rafalik zapłacił za studia swojej narzeczonej. Dziewczyna razem z bandytami zasiadła na ławie oskarżonych, bo jak się okazało, wiedziała, że pieniądze pochodzą z napadu. Za paserstwo została skazana na sześć lat więzienia. Skazany został także jej ojciec. On też wiedział o napadzie. Dostał dwa lata więzienia w zawieszeniu. Trzech bandytów sąd skazał na dożywocie. Szelest będzie mógł się starać o warunkowe zwolnienie po 40 latach odsiadki, Matusik – po 35, a Rafalik – po 25. Wyrok zapadł w 2002 r. Zatem Rafalik może wyjść na wolność już za dwa lata.
– Na koniec opowiem o rzeczy, która świadczy o poziomie rozwinięcia, a raczej niedorozwinięcia sprawców – mówi policjant. – Szelest już po wyroku przekazał strażnikowi więziennemu gryps z propozycją 50 tys. zł w zamian za zorganizowanie ucieczki. Napisał tam także, że ma plan kolejnego napadu, z którego będzie jeszcze więcej pieniędzy. Strażnik oczywiście przekazał gryps Szelesta władzom zakładu karnego i sądowi penitencjarnemu. Czy można wierzyć w resocjalizację takich ludzi?
![](https://ocdn.eu/pulscms/MDA_/d2eeedc20bf2132139f11e560c9bb02f.png)