Cena jajek staje się symbolem gospodarczej nieudolności prezydenta USA. Już 57 proc. Amerykanów negatywnie ocenia jego politykę gospodarczą.
Kulisy pałacu
Foto: Newsweek
Odwiedziłem kilka sklepów, żeby zobaczyć, jak kształtują się ceny jajek. W Aldi (galeria handlowa East River Plaza na 117. Wschodniej) dawali dwa tuzinowe kartony na osobę i przy kasie co chwila wybuchały scysje. Drobne, bo Amerykanie nie są narodem awanturniczym. Gdy kasjer nie pozwolił przemycić nic ponad limit, ustępowali. Cena kartonu 7,25 dol. Key Food (2. Aleja przy 92. Ulicy) życzy sobie 7,39 dol. za 12 najzwyklejszych, niehumanitarnie produkowanych w fabrykach jaj, natomiast 15,89 kosztują organiczne od kur swobodnie wędrujących po zielonej łące, jak uświadamia naklejka. Natomiast w Whole Foods (3. Aleja między 87. a 88. Ulicą) jajek nie było. Żadnych.
Dodajmy, że trzy miesiące temu tuzin niehumanitarnych kosztował nowojorczyka średnio ok. 3 dol., a mieszkańca Brooklynu nawet 2,19 dol. Teraz niewielkie spożywczaki w biedniejszych dzielnicach zaczęły sprzedawać jajka pojedynczo. Wcale nie dlatego, by ulżyć sąsiadom – jak twierdzą właściciele – lecz zarobić na ich ubóstwie. David’s Deli (skrzyżowanie 1. Alei i 120. Ulicy w Harlemie) bierze dolara za sztukę.
Nie widziałam od miesiąca
Daniela – trzydziestoparoletnia na oko klientka David’s Deli – nie jadła jajek „przynajmniej od miesiąca”, choć wcześniej stanowiły element codziennej diety. W sklepiku rozgrywają się sceny przypominające mi wycieczkę na komunistyczną Kubę z jej upadłą gospodarką i permanentnym niedoborem żywności. Zwłaszcza że tu też wszyscy mówią po hiszpańsku. Sprzedawcy nie podoba się, że obcy zagaduje klientów, a ponieważ okolica nie należy do przyjaznych, wychodzę śladem faceta, który wziął trzy jajka w plastikowym woreczku za 2,99 dol.
47-letni Raoul nigdzie się nie spieszy, chętnie odpowie na pytania. Żyje ze stanowego zasiłku, bo rząd federalny nie chce mu przyznać renty inwalidzkiej. Dostaje 376 dol. miesięcznie gotówką plus 292 dol. w bonach żywnościowych, a ponadto władze płacą za niego czynsz. – Kupiłem bochenek chleba, galon mleka, masło – pokazuje zawartość torby. – I bum, prawie 13 dol. Trzy jajka to w sam raz, żeby usmażyć na śniadanie. Znaczy, jakbym mógł dołożyć bekon czy jakąś wędlinę, wystarczyłyby dwa. Ale tylko z chlebem i masłem, człowiek potrzebuje trzech.
Donald Trump ma pecha. Podczas kampanii zrobił z drogich jajek propagandowy młot na Joe Bidena. Tymczasem wybuchła epidemia ptasiej grypy, a w monstrualnej machinie przemysłu spożywczego podejrzanych o zarażenie zwierząt nie izoluje się, nie leczy, lecz zabija. Na rzeź poszło 166 mln kur, w tym 127 mln spośród 383 mln niosek. Dodajmy, że to niewielki procent 9 mld kurczaków szlachtowanych co roku na mięso. Owszem, 9 mld – Amerykanie pożerają jedną siódmą światowej produkcji.
Drób atakują wirusy szczególnie zjadliwe, które nie występują wśród ptaków żyjących na wolności. Ewoluują wskutek przetrzymywania kur w nienaturalnym zagęszczeniu, gdzie cykle rozwojowe drobnoustrojów przebiegają wielokrotnie szybciej, wytwarzając szczepy o znacznie większej patogenności. Dzikie ptaki zarażają się nimi dopiero przez wtórny kontakt z chorym drobiem. Za obecną hekatombę odpowiadają szczep H5N1, który wywołał światową panikę w 1997 r., oraz wyodrębniony po raz pierwszy 12 lat temu przez Chińczyków H7N9 – jeszcze groźniejszy dla ludzi.
Według rządowego Bureau of Labor Statistics w ciągu dwóch ostatnich miesięcy cena jajek wzrosła o 25,6 proc., nakręcając inflację mierzoną koszykiem zakupów. Automatycznie podrożały ciasta, ciastka, lody, słodycze, makarony, majonezy, placuszki śniadaniowe (pancakes) etc. Co gorsza, w górę poszły paliwa – gaz (od stycznia 4,3 proc.), olej napędowy (7 proc.), benzyna (1,8 proc.) – mimo że prezydent „wierci, wierci, wierci ropę naftową”.
Ptasia grypa to siła wyższa, ale przed wyborami żadne przeciwności nie były mu straszne, drożyznę obiecał błyskawicznie ukrócić, choćby się waliło i paliło. – Zdefektujemy inflację. Zdefasonujemy inflację. Rozwalimy inflację w drzazgi. Zmienimy ją w deflację – grzmiał jesienią na kalifornijskim wiecu. Wskaźnik cen konsumpcyjnych rośnie, a Trump, zamiast „rozwalać inflację”, przystąpił do demolowania gospodarki.
Według najnowszego sondażu Ipsos dla Reutersa 57 proc. Amerykanów nie podoba się polityka ekonomiczna Białego Domu. Bezprecedensowe 70 proc. (90 proc. zarejestrowanych demokratów i aż 60 proc. republikanów) uważa, że cła nakładane, znoszone i ponownie nakładane na głównych partnerów handlowych USA doprowadzą do zakłóceń na rynku wewnętrznym i wzrostu cen. Zaledwie jedna trzecia obywateli pozytywnie ocenia działania prezydenta w zakresie zwalczania drożyzny.
Biją tam, gdzie boli
Ludzie narzekają na ceny, ekonomiści łapią się za głowę z innych powodów. Manipulując cłami, Trump zdołał zubożyć spółki giełdowe o 5 bln dol. Więcej, niż wynosi PKB Niemiec czy Japonii. Pojawiły się nawet teorie, że specjalnie chwieje giełdą, pragnąc zmusić Fed do obniżki stóp procentowych, a co za tym idzie – kosztów spłaty długu USA. Albo wręcz po to, by jego bogaci kumple skorzystali z bessy, tanio kupując akcje, które prędzej czy później pójdą w górę. Trudno uwierzyć, że podejmuje tak ważne decyzje z głupoty. Jednak „Wall Street Journal” nie ma złudzeń co do kompetencji prezydenta. Przez ostatnie parę tygodni wielokrotnie wytykał mu ignorancję, zamieszczając na czołówce teksty w rodzaju „Najgłupsza wojna celna wszech czasów”.
Obsesja Trumpa na punkcie deficytu w handlu zagranicznym spędza sen z powiek wszystkim poza jego twardym elektoratem, który wierzy, że dzięki podniesieniu ceł wódz przywróci Ameryce wielkość. Nieco bardziej rozgarnięci wyborcy rozumieją implikacje cenowe. Szefowie firm obawiają się nie tylko zakłóceń importowo-eksportowych, ale również niepewności. Bez precyzyjnej oceny kosztów własnych nie mogą nic zaplanować. Odpowiedź Trumpa brzmi: nie przegramy, bo z deficytem 918 mld dawno przegraliśmy.
Prawda jest inna. Sama 25-procentowa podwyżka ceł na stal i aluminium spowoduje straty rzędu 8 mld dol., które przedsiębiorstwa przerzucą na konsumentów. Hutnikom przybędzie zajęć, przedstawiciele wszystkich innych zawodów odczują spadek zapotrzebowania na swoje umiejętności. Analizy Trade Partnership wykazały, że rynek pracy skurczy się o 400 tys. etatów, czyli 15 na każdy zyskany w hutnictwie. A to dopiero początek.
Droższe towary konsumpcyjne oznaczają spadek popytu, a ten powoduje straty sektora usługowego, zwolnienia pracowników w przemyśle i ograniczenie wydatków na dobra luksusowe, np. rozrywkę. Niestety prezydent uważa, że „Ameryka osiągnęła szczyt dobrobytu w latach 90. XIX w.”. Po pierwsze to kłamstwo. PKB skurczył się wówczas o 1/6, bezrobocie sięgało 20 proc., zbankrutowało 800 banków i 150 przedsiębiorstw kolejowych, 5 maja 1893 r. spółki giełdowe straciły 24 proc. kapitalizacji. Po drugie świat się zmienił. W globalnej gospodarce nie ma zwycięzców i przegranych. Są jedynie skomplikowane, współzależne łańcuchy dostaw oraz partnerstwa strategiczne.
Rynki narodowe i regionalne stanowią system naczyń połączonych, więc agresja ostatecznie godzi w agresora. Niewielkie kraje stawiające na nowoczesne technologie (np. Finlandia) czy ułatwiające życie inwestorom (Singapur, Japonia, Korea Południowa) zapewniają obywatelom większy dobrobyt niż uzbrojone po zęby i dysponujące ogromnymi złożami surowców imperium, którego przywódcy roją się zdobycze terytorialne. Dania zajmuje drugie po Finlandii miejsce w rankingu najszczęśliwszych państw świata, lecz zdaniem Trumpa mieszkańcy Grenlandii pluną na powszechną opiekę medyczną i darmową edukację, bo nie ma nic wspanialszego niż trzepoczący nad głową gwiaździsty sztandar.
Na razie szantaż „genialnego negocjatora” przynosi USA opłakane skutki. Odpowiadając na szykany, Pekin uderzył w amerykańskich producentów kukurydzy i samochodów. Kanada zaatakowała brojlernie i fabryki urządzeń klimatyzacyjnych. Retorsje Europy zaszkodzą rzeźniom i hutom stali. Wkurzeni partnerzy biją prezydenta tam, gdzie najbardziej boli. Rzeczone branże zatrudniają 8 mln robotników, którzy w większości na niego głosowali. Cła odwetowe szczególnie dotkną prowincjonalne regiony Środkowego Zachodu, Południa i południowej części Wschodniego Wybrzeża. Tam właśnie najwięcej jest niezdywersyfikowanych ekonomicznie powiatów, gdzie przed bezrobociem chroni mieszkańców jeden potężny pracodawca: przetwórnia spożywcza, fabryka samochodów, ferma drobiu.
Fobie źródłem decyzji
Joe Biden zostawił następcy wymarzoną sytuację gospodarczą. Za jego rządów utworzono 16 mln nowych etatów, z czego 750 tys. w przemyśle. Bezrobocie spadło do najniższego od 1969 r. poziomu 3,6 proc., PKB rósł w tempie 3,4 proc. rocznie. Cztery miesiące po ataku Rosji na Ukrainę inflacja sięgnęła 9,1 proc., jednak od lutego 2021 r. do połowy 2024 r. ceny wzrosły o 20,8 proc., zarobki – 21,7 proc. Gdy demokrata kończył urzędowanie, wskaźnik inflacji wynosił 3 proc.
Sukcesy nie przełożyły się na popularność. Elektorat ma krótką pamięć. Co z tego, że pandemia wykoleiła światową gospodarkę. Było, minęło, a jajka, pani kochana, drogie, że nie idzie wytrzymać. Przychylne Trumpowi media nieustannie grzmiały, jakoby doprowadził kraj do niespotykanego rozkwitu. Wyborcy – zwani kurtuazyjnie niedoinformowanymi – wierzyli. Sporo nie rozumiało, co to ta inflacja, myśląc, że ceny wrócą do poziomu sprzed kryzysu, a wciąż rosły, tylko wolniej. Republikanin wyśmiewał zawiłe tłumaczenia rządu i teraz wpadł we własne sidła. Jajka są o 350 proc. droższe niż rok temu, a miały być tańsze. Czyżby kłamał?
Nawet utalentowany biznesmen niekoniecznie rozumie zjawiska makroekonomiczne. Eksbudowlaniec, który sześć razy ogłaszał bankructwo i całe życie jechał na kredytach, okazał się wyjątkowym ignorantem. Były szef Rady Gospodarki Narodowej Gary Cohn wspominał, jak Trump na wieść, że Fed nie utrzyma niskich stóp procentowych, rzucił koncept, by pożyczyć dużo pieniędzy, póki są tanie, i później zarobić na odsetkach. Nikt nie umiał mu wytłumaczyć różnicy między skarbem państwa a bankiem.
Przed pandemią gospodarka rozwijała się podobnie jak w 30 najbogatszych krajach globu. Według Bloomberg News 14 głównych wskaźników ekonomicznych stawiało Trumpa na szóstym miejscu wśród siedmiu ostatnich przywódców USA. W porównaniu z końcówką rządów Baracka Obamy inwestycje zagraniczne spadły o 40 proc. Po reformie podatkowej 60 proc. ulg trafiło do kieszeni 0,1 proc. najbogatszych. Najbiedniejszym republikanin podniósł stawkę opodatkowania z 10 do 12 proc. Klasa średnia płaciła więcej za domy, straciła przywileje obejmujące fundusze emerytalne. Zadłużenie USA wzrosło o 2,3 bln dol.
Oczywiste jest, że nikt nikomu nic nie da za darmo, umowy handlowe trzeba twardo negocjować, ale obecny prezydent zawsze miał paranoję, że wszyscy chcą go zrobić w balona. Teraz kierując się irracjonalnymi fobiami, podejmuje decyzje wagi światowej. Jak każdy autokrata jest tyle straszny, co śmieszny. Jednego dnia puszy się, grożąc aneksją Grenlandii, następnego prosi Danię, by odsprzedała mu trochę jajek. Podobne wnioski Departament Rolnictwa rozesłał do innych krajów UE, których produkty spożywcze szef obłożył karnym cłem. Nie spotkały się z przychylnym odzewem.
