Donald Trump chce wrócić do czasów wysokich ceł, tak jak w Polsce wielu chciałoby wrócić do czasów PRL. Tyle że świat jest dziś o wiele bardziej skomplikowany.
„Dzień Wyzwolenia” – tak prezydent Trump nazwał trzecią globalną wojnę handlową, którą rozpętują Stany Zjednoczone. Widząc tabelki ze stawkami „ceł wzajemnych”, ekonomiści przecierali oczy ze zdumienia: po pierwsze, dlaczego USA okładają cłami wyspy Heard i McDonald, zamieszkane wyłącznie przez pingwiny, albo własną bazę wojskową na wyspie Diego Garcia? Po drugie, jak wyliczono owe stawki? Trump wyjaśniał, że USA w swej łaskawości odpowiedziały cłami o połowę niższymi niż te, których same doświadczają. Ale skąd przy Unii Europejskiej 38 proc., skoro średnia stawka w UE dla amerykańskich dóbr to niecałe 1,5 proc.?
Zagadkę wyjaśnił publicysta „New Yorkera” James Surowiecki: ktoś w administracji Trumpa wymyślił, żeby podzielić deficyt w handlu towarami z danym krajem przez wartość obrotu. Wynik w procentach to rzekoma stawka celna. Madagaskar, Wietnam czy Kambodża nie nakładają na USA ceł rzędu 90 proc. – po prostu Ameryka importuje wanilię z Madagaskaru, a w Azji masowo szyje odzież sportową.
