Coraz częściej pojawiają się pytania, czy Donald Trump wie, co robi, czy za hiperaktywnością prezydenta w pierwszych dniach drugiej kadencji kryje się jakikolwiek plan, czy w tym, co często wygląda, jak polityczne szaleństwo tkwi jakaś metoda.

Odkąd Trump wrócił do Białego Domu, w zasadzie każdy dzień przynosi mniej lub bardziej sensacyjne wiadomości zza oceanu. Amerykański prezydent nie tylko podejmuje zaskakujące dla politycznych partnerów decyzje, ale robi to w takim tempie, że komentatorzy i eksperci nie nadążają z ich analizą.

Podsumujmy krótko, co zrobił Trump w ciągu niecałych trzech tygodni drugiej kadencji, zaczynając od polityki międzynarodowej. Trump wycofał Stany z Porozumień Paryskich, zobowiązujących ich uczestników do realizacji celów klimatycznych oraz ze Światowej Organizacji Zdrowia. Nałożył też sankcje na Międzynarodowy Trybunał Karny w reakcji na nakaz aresztowania wydany przeciw premierowi Izraela Binjaminowi Netanjahu.

Trump nałożył też cła wynoszące 25 proc. na Kanadę i Meksyk – najbliższych partnerów handlowych Stanów. Zanim cła weszły jednak w życie, porozumiał się z przywódcami tych krajów w sprawie wzmocnienia ochrony ich granic ze Stanami i zawiesił cła na 30 dni. Amerykański „pistolet celny” ciągle jednak leży nabity na stole i w każdej chwili może wystrzelić. Trump straszy nałożeniem ceł także Wielką Brytanię, Unię Europejską i Japonię, podniósł też o 10 pkt proc. już obowiązujące cła na import z Chin. W efekcie cały świat zadaje sobie pytanie, czy administracja Trumpa wciągnie nas wszystkich w globalną wojnę handlową, w której nie będzie zwycięzców.

Trump po ponownym objęciu prezydentury trochę rzadziej proponuje Kanadzie, by została 51 stanem Stanów, ale nie złagodził swoich żądań wobec Grenlandii. Jak donosił „Financial Times”, pierwsza po inauguracji rozmowa Trumpa z duńską premierką Mette Frederiksen przebiegała w bardzo napiętej atmosferze, a rząd duński funkcjonuje obecnie „w trybie kryzysowym”. Potencjalny duńsko-amerykański konflikt o Grenlandię oznaczałby najgłębsze pęknięcie w transatlantyckiej wspólnocie w całej jej historii. W ostatnich dniach Trump zszokował świat propozycją, by przesiedlić Palestyńczyków ze Strefy Gazy po to, by zmienić ją w śródziemnomorski kurort, za który odpowiedzialność miałyby wziąć Stany Zjednoczone.

Równie wiele dzieje się w polityce amerykańskiej. Jedno z pierwszych rozporządzeń wykonawczych Trumpa de facto oznaczało zerwanie z konstytucyjną zasadą stanowiącą, że każda osoba urodzona na terenie Stanów staje się automatycznie ich obywatelem. Rozporządzenie zostało czasowo zablokowane przez sądy, ale administracja Trumpa będzie walczyć o jego utrzymanie przed wymiarem sprawiedliwości. W kolejnych rozporządzeniach Trump zakończył polityki wspierające różnorodność w podległych rządowi instytucjach, zmienił nazwę największego szczytu w Stanach, wreszcie ogłosił, że amerykańskie państwo uznaje tylko dwie płcie.

Prawa ręka Trumpa, Elon Musk, ze swoim mającym teoretycznie pełnić wyłącznie funkcję doradczą Departamentem Efektywności Rządu, praktycznie przejmuje kontrolę nad finansowo-administracyjną infrastrukturą amerykańskiego państwa. Ofiarą rewolucji Muska padła Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) – instytucja odpowiedzialna za dystrybucję amerykańskiej pomocy rozwojowej, jedno z kluczowych narzędzi amerykańskiej soft power. Większość zagranicznej pomocy Stanów została zamrożona, co odczuł też trzeci sektor w Polsce.

Nic dziwnego, że prestiżowe think tanki – jak specjalizujący się w polityce zagranicznej Chatham House – zadają pytanie, czy oparty na regułach ład międzynarodowy, jaki ukształtował się po zakończeniu zimnej wojny, przetrwa drugą kadencję Trumpa. Z całą pewnością po pierwszych 20 dniach widać, że Ameryka Trumpa nie zamierza respektować do niedawna oczywistych reguł związanych z polityką klimatyczną, zdrowotną, handlową czy z pomocą humanitarną.

Propozycja przesiedlenia Gazy nie tylko narusza wszelkie reguły ładu międzynarodowego, nie można wbrew jej woli przesiedlać całej grupy ludności z terytorium będącego jej domem, ale wydaje się zwyczajnie szalona z każdego punktu widzenia. Przymusowe wysiedlenie Palestyńczyków wywołałoby konflikt Stanów z ich arabskimi sojusznikami, na czele z Jordanią i Arabią Saudyjską, wysiedleni z Gazy Palestyńczycy staliby się czynnikiem destabilizującym region i tak znajdujący się na skraju wybuchu. Gdyby dodatkowo Stany faktycznie zaangażowały swoje wojska w Gazie, to na długie lata związałyby się w wyjątkowo trudnym regionie.

Nic więc dziwnego, że po wypowiedzi Trumpa media zalały analizy przekonujące, że prezydentowi nie mogło naprawdę chodzić o wysiedlenie Gazy i zamianę jej w amerykański kurort, że to tylko agresywna taktyka negocjacyjna, która ma skłonić kluczowych graczy w regionie do poszukiwania niekonwencjonalnych rozwiązań, dla panującej w nim, po atakach Hamasu z 7 października, sytuacji. Nie można jednak wykluczyć, że Trump powiedział dokładnie to, co miał na myśli.

I być może Trumpowi chodzi dokładnie o to, by cały świat zastanawiał się, co naprawdę miał na myśli. Już pierwsza kadencja obecnego prezydenta pokazała bowiem, że przywiązany jest on do tego, co nazywamy „taktyką szaleńca”.

Nie jest ona wynalazkiem Trumpa. Już Macchiavelli pisał, że mądremu władcy czasem opłaca się zachowywać, jakby był szalony, w polityce amerykańskiej taktyka ta kojarzona jest na ogół z prezydentem Nixonem, który w rozmowie ze swoim szefem sztabu H. R. Haldemanem miał powiedzieć, że chce, by władze Północnego Wietnamu obawiały się go jako szaleńca, który gotów jest posunąć się do wszystkiego, by skończyć wojnę, bo to ich może w końcu skłoni do negocjacji.

To, co Trump mówi o Grenlandii, propozycje w sprawie Gazy, groźby wojny celnej mogą być częścią podobnej taktyki, mającej przerazić i oszołomić międzynarodowych partnerów i rywali Stanów i wymusić na nich akceptację żądań Trumpa. Podobnie ofensywa Trumpa w polityce wewnętrznej ma wywołać szok i przerażenie jego politycznych przeciwników i całego państwowego aparatu, który w okresie 2017-21 potrafił hamować radykalne pomysły Trumpa. Seria radykalnych decyzji ma złamać wszelki opór na początku prezydentury – nawet jeśli część decyzji nie obroni się w sądach, to ofensywa pierwszych tygodni przesunie – jak pewnie liczy Trump – granice tego, co możliwe w amerykańskiej polityce.

Taktyka szaleńca do pewnego stopnia wydaje się działać. Trump uzyskał koncesje od zagrożonych cłami Kanady, Meksyku i Kolumbii. Jego przeciwnicy w Stanach – inaczej niż w pierwszej kadencji – dziś wydają się zupełnie rozbici i praktycznie niezdolni do stawiania skutecznego politycznego oporu.

Jest dość jasne, co Trump chce osiągnąć w samych Stanach. Celem jest powrót do modelu „imperialnej prezydentury”, skupiającej w swoim ręku całość władzy wykonawczej. Stany stopniowo odchodziły od tego modelu czasów afery Watergate, gdy większą autonomię zyskały takie instytucje jak Departament Sprawiedliwości, różne rządowe agencje, ale też Kongres.

Trump chce użyć „imperialnej władzy” do tego, by zdemontować dużą część reform, jakie zmieniły Stany od czasów Franklina Delano Roosevelta. Trump i wspierające go grupy interesów chciałyby bowiem taniego państwa, minimalnie, jeśli w ogóle, zaangażowanego w redystrybucję i regulację rynku.

Mniej jasne jest to, czego Trump chce na arenie światowej. Część jego koalicji jest izolacjonistyczna, ale propozycje w sprawie Grenlandii i Gazy mniej przypominają amerykański izolacjonizm z lat 20. i 30. ubiegłego wieku, a bardziej imperialną politykę z przełomu XIX i XX wieku, czasy, gdy Stany po wojnie z Hiszpanią przejęły kontrolę nad Filipinami. Trump wydaje się jastrzębiem w sprawie Chin, ale wysyła też sygnały, że jest gotowy do tego, by zawrzeć z nimi porozumienie, idące dalej niż ustąpić byliby gotowi demokraci.

Jakie nie byłyby strategiczne globalne plany Trumpa, to taktyka szaleńca łatwo może się wymknąć spod kontroli i przynieść Stanom poważne szkody. Grożąc partnerom cłami Trump, może w końcu wywołać wojnę handlową, która wepchnie w recesję także amerykańską gospodarkę. Groźby wobec najbliższych sojuszników jak Kanada czy Dania mogą popsuć ich relacje ze Stanami na długie lata.

Ameryka zachowująca się na arenie międzynarodowej w sposób nieprzewidywalny, nieustannie nadużywająca swojej siły, grożąca nawet swoim sojusznikom, przestanie być postrzegana jako kraj przewodzący rodzinie demokratycznych państw, jako strażnik porządku opartego na regułach, a zacznie jako źródło problemu, jako aktor destabilizujący porządek międzynarodowy.

Jak niedawno na łamach „Foreign Affairs” pisała politolożka Yun Sun, Chiny uważnie obserwują drugą kadencję Trumpa, licząc, że chaotyczna polityka Trumpa podważy wiarygodność Stanów jako globalnego hegemona, ułatwiając Chinom realizację ich kluczowego, strategicznego celu: zastąpienia Stanów w roli przodującego mocarstwa na świecie. Nie można dziś wykluczyć, że właśnie to okaże się ostatecznie paradoksalnym dziedzictwem drugiej kadencji Trumpa.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version