Kiedy Donald Tusk wyszedł na sejmową mównicę, rozszyfrować nazwę Partia Zjednoczonej Prawicy jako „płatni zdrajcy, pachołki Rosji”, wiadomo było, że kampania wyborcza zaczęła się na dobre. Co nie znaczy, że premier traktuje sprawę rosyjskich wpływów wyłącznie instrumentalnie.
Odłóżmy na razie na bok merytoryczną treść zarzutów Tuska. Miał rację, bo pewne zdarzenia i dziwne osoby kręcące się wokół polityków PiS mogą tłumaczyć sugestię premiera? A może posunął się o krok za daleko? To, jak głęboko rosyjskie i białoruskie służby zinfiltrowały państwo, może w końcu zostać wyjaśnione – albo przez specjalną komisję, albo przez służby. Prawdziwy sens wypowiedzi Tuska tkwi gdzie indziej – w emocjach, które ona wywołuje.
Problem polega na tym, że znowu mamy kampanię wyborczą. Kampania żywi się emocjami, a te ostatnio opadły. Dawno nie było takiego trójskoku wyborczego, kiedy w ciągu zaledwie ośmiu miesięcy wybieraliśmy trzy różne ekipy do trzech różnych instytucji. A licząc dokładnie to do siedmiu, bo Sejm, Senat, sejmiki, powiaty, gminy, włodarze miast i teraz Parlament Europejski. Można się pogubić i zmęczyć, a człowieka zmęczonego nie jest łatwo zarazić emocjami. Muszą naprawdę być potężne, żeby zechciał wstać z kanapy i podjąć działania. Dlatego cała historia z byłym sędzią Tomaszem Szmydtem spadła rządzącej koalicji prosto z politycznego nieba. I nie ma co się oburzać, bo każda partia wykorzystałaby ją w kampanii. A tu jeszcze pomogli przeciwnicy, którzy ochoczo wmaszerowali w środek narzuconej przez premiera narracji.
PiS wyjątkowo ułatwiło premierowi sprawę, bo zaledwie dzień po wystąpieniu Donalda Tuska w Sejmie przez Warszawę przeszedł marsz z udziałem polityków PiS, którego uczestnicy nieśli między innymi hasła „rolnicy chcą wyjścia z Unii”, a na latarni powiesili kukłę przedstawiającą premiera. Naprawdę nie trzeba być geniuszem, żeby ukuć hasło „Z nami do Brukseli, z nimi do Moskwy”, albo prościej „, albo z Tuskiem, albo z Ruskiem”.
Tusk tym razem musi wygrać bez żadnych „ale”
„Rzeczpospolita” zleciła sondaż, w którym zapytano, czy Donald Tusk miał rację, mówiąc o Zjednoczonej Prawicy „płatni zdrajcy…”. Prawie 30 proc. ankietowanych odpowiedziało, że tak, oczywiście. Z kolei 60, że jednak przesadził. Niecałe 10 nie ma zdania. Te 30 proc. to jest prawie dokładnie elektorat Koalicji Obywatelskiej. Co to oznacza? Ano tyle, że premier na pewno nie stracił wyborców po swoim wystąpieniu, bo trudno zakładać, że podobało się tylko jego najbardziej zagorzałym wielbicielom. Chociaż nie przeprowadzono badania poszczególnych elektoratów, to należy założyć, że przynajmniej jakaś część wyborców lewicy i Polski 2050 uznała, że Tusk „zaorał” PiS. A to może być realny zysk w wyborach. Wygra je ten, komu uda się obudzić jak najwięcej swoich wyborców. Dlatego potrzebne są emocje.
Program? Dajmy spokój, jaki program. W wyborach europejskich już w ogóle nie chodzi o programy, tylko o przekonanie wyborców, że umie się z Unią grać na jej zasadach i w dodatku ją ograć.
W tej rozgrywce premier poniósł akurat jedną dość spektakularną porażkę, której jednak PiS chyba nie umie wykorzystać. Pakt Migracyjny przy sprzeciwie Polski został przyjęty. To jest poważny kłopot dla wizerunku Donalda Tuska jako głównego rozgrywającego w Brukseli. Premier zapowiedział co prawda, że Polska będzie beneficjentem paktu, ale sama deklaracja może wyborcom nie wystarczyć.
Tusk natomiast musi te wybory po prostu wygrać. Tym razem naprawdę i bez kruczków narracyjnych. Pojawiły się sondaże, które pokazują drobną przewagę KO nad PiS-em. Po pierwsze jednak sondaże są nieliczne, trudno więc wyciągać z nich dalej idące wnioski. A po drugie, przewagę dają KO naprawdę niewielką. Kłopotem jest także zawarta przez Grzegorza Schetynę pięć lat temu Koalicja Europejska. W sumie udało jej się zdobyć 23 mandaty, ale trzy były PSL-u a pięć Lewicy. KO dostała ich tylko 15. Teraz po prostu musi mieć ich przynajmniej 20 a najlepiej co najmniej 22. W tym ma pomóc „ruska” narracja w kampanii.
Czy Tusk traktuje sprawę instrumentalnie?
Czy można jednak uznać, że Tusk potraktował sprawę białoruskiego szpiega wyłącznie wyborczo? W moim przekonaniu nie. Sprawa jest bardzo poważna i wymaga wyjaśnień. Przede wszystkim wyjaśnień od służb. Dlatego powstanie komisja do spraw zbadania rosyjskich wpływów. Znowu. I teraz PiS nie ma dobrego wyjścia. Oczywiście Marek Suski może śmieszkować na sejmowym korytarzu, że jeśli szefem komisji zostanie Sławomir Cenckiewicz, którego PiS wyznaczyło do kierowania komisją antytuskową w poprzedniej kadencji, to oni oczywiście poprą. Ale jak PiS chce wyjaśnić wyborcom, że teraz to już się badać wpływów rosyjskich służb w polskim aparacie władzy nie chce? Żadne wyjaśnienie nie jest wystarczająco dobre. Zwłaszcza że premier od razu mówi, że nie będzie żadnego show, a raport będzie po wyborach. Oczywiście nie takie fikołki PiS swoim wyborcom tłumaczyło, ale jednak przed wyborami to zawsze jest mało komfortowe.
Zdaniem niektórych komentatorów absurdalne jest oskarżanie PiS-u o prorosyjskość, bo to partia fundamentalnie antyrosyjską. Czy są jednak podstawy do szukania rosyjskich szpiegów, czy agentów wpływu przyklejonych do poprzedniej władzy? Zawsze. I to nie jest żart. Należy zakładać, że niektórzy z nich są ulokowani w co najmniej nieoczywistych miejscach jak Tomasz L., który kiedyś pracował w komisji weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza, a potem w urzędzie stanu cywilnego w stolicy. Jesteśmy krajem w specyficznej sytuacji politycznej i historycznej i należy zawsze zakładać, że – cytując klasyka – „Rosja już tu jest”. Czy trzeba zadać pytanie, skąd fascynacja byłego premiera europejskimi politykami, których związki z Kremlem były oczywiste? Zapewne. A może – jakby to obrazoburczo nie brzmiało – należy sięgnąć dalej i zapytać, czy pochwała Putina, jaką głosił ojciec byłego premiera była jedynie akademicką dyskusją, czy może w otoczeniu Kornela Morawieckiego były osoby mające podejrzane powiązania z Kremlem?
Bo nawet jeśli Donald Tusk przesadził narracyjnie, oskarżając politycznych przeciwników o agenturalność, to te serie dziwnych zdarzeń wokół znaczących polityków PiS wymagają wyjaśnienia. Kto wie, czy od lat w ich otoczeniu nie działają agenci wpływu, kierując działania w stronę, która najbardziej odpowiada Moskwie.
Tusk pytał o spotkania Jarosława Kaczyńskiego sprzed 30 lat. To odległa przeszłość, ale gdzieś kiedyś te zdarzenia musiały mieć początek. Przecież tylko ktoś głęboko naiwny może przypuszczać, że w 1989 r. wszyscy rosyjscy agenci spakowali walizki i wynieśli się z Polski. Zmienili metody działania, zmienili tożsamości, zwerbowali nowych współpracowników i zapewne dalej urzędowali nad Wisłą. Jak wskazują ostatnie wypadki, potrafili także wykorzystać wejście Polski do Unii i strefy Schengen, które obywatelom Polski daje znacznie większe możliwości swobodnego przemieszczania się niż obywatelom Federacji Rosyjskiej. Chodzi o groźby skierowane wobec Maksima Mirowowa, byłego współpracownika Aleksieja Nawalnego i atak na jego żonę. Zaatakował ją Polak, w Argentynie. Inni Polacy pobili Leonida Włodkowa, również byłego współpracownika Nawalnego, na Litwie. Sami na to nie wpadli. Kto i jak ich zwerbował to jedna z rzeczy, które wymagają wyjaśnienia, musimy – my obywatele, my państwo – wiedzieć, w jaki sposób rosyjskie macki przenikają do naszych instytucji. Musimy nauczyć się błyskawicznie rozpoznawać rosyjską propagandę w sieci i rozbrajać zastawiane przez nią pułapki. Zapowiadana przez Donalda Tuska komisja zapewne nie odpowie na te wszystkie pytania, ale może pokaże kierunki działania, które z czasem pomogą nam rozpoznać zagrożenia i załatać dziury w systemie.
Rosyjskie służby specjalne będą próbowały zmienić wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego i wpłynąć na wyborców w całej Europie. To banał, ale musimy mieć świadomość, że rozbita i skłócona Europa jest na rękę Rosji. Zwłaszcza w sytuacji przedłużającej się wojny w Ukrainie. Jeśli do zwrócenia na to uwagi posłużą czysto polityczne hasła o wyborze między Moskwą a Brukselą, to niech tak będzie.