Santa Claus Village to unikatowy park rozrywki. Po prawdziwe subarktyczne atrakcje warto jednak wybrać się kilkaset kilometrów dalej na północ.

Kaantu, Alma, Tara, Ile, Halu i Puro ciągną żwawo dwuosobowe sanie. 26 st. poniżej zera nie robi na nich większego wrażenia, tylko na nielicznych podjazdach ważący blisko ćwierć tony zaprzęg nieco zwalnia. Dopiero po dwugodzinnej eskapadzie przez lasy północnej Laponii stado niepozornych husky w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku pada na śnieg.

– To nic. Przygotowujemy je do zawodów na dystansie 200 km – mówi mi Milan, Słowak z Trencina, który kilka lat temu zakotwiczył w Finlandii, 300 km za kołem podbiegunowym, i razem ze swoimi psami próbuje przetrwać w tym równie pięknym co nieprzyjaznym miejscu.

Samolot startujący przed południem z Helsinek w stronę Rovaniemi przenosi turystów w inny świat. Choć to środek dnia, dwa kwadranse po starcie za oknami robi się ciemnawo. Stolica Laponii skuta lodem od listopada do kwietnia, nie jest najlepszym miejscem na pozbycie się jesiennej depresji. A jednak każdego roku leżące dokładnie pośrodku niczego miejsce odwiedzane jest przez półtora miliona turystów. Głównie Brytyjczyków i Francuzów. Wszystko za sprawą mitu Świętego Mikołaja, który Finowie najpierw sprawnie zaadaptowali do swoich warunków, a następnie zrobili z niego jeden z najlepszych produktów na świecie.

Dla jasności: prawdziwy Święty Mikołaj nigdy w Laponii nie był, z Finlandią ma tyle wspólnego, co Myszka Miki z Disneylandem. Ten prawdziwy święty urodził się mniej więcej 250 lat po Chrystusie na terenie dzisiejszej Grecji. Pochodził z zamożnej rodziny, a odziedziczony po rodzicach okazały majątek rozdał ubogim, choć jego filantropijna działalność wykraczała poza wspieranie potrzebujących groszem, bo ludziom w potrzebie oferował także pomoc organizacyjną. Pobożny Mikołaj zrobił błyskotliwą karierę w Kościele i w młodym wieku został biskupem miasta Mira, leżącego dziś w granicach Turcji. Uchodził za wzorowego chrześcijanina, a za świętego uznał go potem zarówno Kościół prawosławny, jak i katolicki.

To, że Święty Mikołaj, przedstawiany na obrazach początkowo jako biskup – z pastorałem w ręce i czerwonej mitrze na głowie – sprowadzony został do roli dobrotliwego starca z wyraźną nadwagą i białą brodą, to w dużej mierze zasługa popkultury i marketingowych zabiegów wielkich korporacji.

Sam wizerunek brodatego tęgiego staruszka w czerwonym płaszczu z futrzanymi ozdobami spopularyzował w końcówce XIX w. amerykański karykaturzysta Thomas Nast, związany z magazynem „Harper’s Weekly”. Jego ilustracja do popularnego wówczas wiersza „Wizyta św. Mikołaja” opanowała zbiorową wyobraźnię dzieci i dorosłych i to za jego sprawą Mikołaj nie ma już pastorału, a zamiast biskupiej mitry nosi czerwoną czapę obszytą futrem.

Tak aparycja, jak i społeczna funkcja globalnego dostawcy przedświątecznych prezentów doskonale wpasowała się przecież w wykreowaną pod koniec XIX w. komercyjną rolę Bożego Narodzenia. Jego mit to jedno z najbardziej użytecznych narzędzi marketingowych, jakie kiedykolwiek wymyślono. Jak tę uniwersalną, dobrotliwą postać o międzynarodowym zasięgu udało się Finom przejąć, a następnie znacjonalizować?

Jesienią 1927 r. Markus Rautio, znany jako wujek Markus, jeden z najbardziej popularnych w owym czasie fińskich prezenterów radiowych, opowiedział w trakcie audycji opowieść o Korvatunturi. To położone w Laponii wzgórze o charakterystycznym, strzelistym kształcie. Wujek Markus uznał, że owo wzgórze przy sporej dozie wyobraźni i odrobinie dobrej woli może przypominać ucho. I przekonał młodych Finów, że to właśnie na owej górze Święty Mikołaj wysłuchuje próśb dzieci o prezenty. Wymyślona w ten sposób legenda nabrała rozgłosu, a Finowie, już nie tylko młodsi, uznali Korvatunturi za rodzaj domu Świętego Mikołaja, z którego ten, wraz ze świtą elfów i stadem reniferów, kieruje globalną akcją rozwożenia świątecznych suwenirów.

Koncept Wujka Marcusa wystawiła na próbę II wojna światowa. Sprzymierzona z III Rzeszą Finlandia musiała oddać część terytorium sowieckiej Rosji. I akurat wzgórze Kurvantuturi znalazło się po tej operacji na granicy z ZSRR, która miała wyraźnie militarny charakter, więc miejsce przestało licować z ideą św. Mikołaja. Finowie zaczęli rozglądać się za alternatywną lokalizacją bazy Świętego. Wybór padł na Rovaniemi, administracyjną stolicę Laponii.

Tuż po II wojnie miasto, doszczętnie zniszczone przez wycofujące się niemieckie wojska, było prawie niezamieszkane. Wymyślony przez znanego fińskiego architekta Alvara Aalto projekt odbudowy Rovaniemi na planie zbliżonym do głowy renifera udał się tylko dlatego, że lokalny przemysł drzewny stał się jednym z filarów powojennej gospodarki Finlandii. Dziś mało wyszukane zamierzenie architektoniczne Aalto może wydawać się dyskusyjne, bo w miejskiej zabudowie dominują klockowate pawilony, domy i kamienice, ale pół wieku temu w surowym klimacie Laponii kwestie estetyczne miały znaczenie drugorzędne. Rovaniemi stało się gospodarczym centrum Laponii i w kilka dekad z niewielkiej mieściny wyrosło na pokaźne jak na subarktyczne rejony 60-tysięczne miasto.

Dziś przemysł drzewny to już tylko drobne uzupełnienie lapońskiej gospodarki. Spora część mieszkań w domach wybudowanych za czasów Alvara Aalto jest wynajmowana turystom, którzy tłumnie, głównie w okolicy Bożego Narodzenia, odwiedzają położoną sześć kilometrów od miasta wioskę Świętego Mikołaja.

W licznych przewodnikach po Rovaniemi i okolicach nie ma ani jednej wzmianki o wujku Markusie, autorze legendy o lapońskim rodowodzie Świętego Mikołaja. Setkom tysięcy turystów ewidentny dysonans między turecką Mirą i polarną Laponią najwyraźniej zupełnie nie przeszkadza. Santa Claus Village to bowiem doskonale zaprojektowany, niewątpliwie urokliwy zakątek, a i gospodarcza perełka Finlandii, perfekcyjnie eksploatująca wizerunek spopularyzowany przez amerykańską popkulturę, luźno przecież związany z pierwowzorem brodatego dobrodzieja.

Drewniany budynek, w którym – jak utrzymują Finowie – pomieszkuje Święty Mikołaj, to wraz z okolicznymi zabudowaniami sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwo rozrywkowe. Bo choć zarówno wstęp do wioski, jak i audiencja u Świętego Mikołaja są bezpłatne, to za liczne atrakcje towarzyszące Finowie wystawiają turystom rachunki o wyraźnie słonym posmaku.

Najmłodszych bez wątpienia uwiedzie podniosła atmosfera spotkania ze Świętym Mikołajem, krzątające się tu i ówdzie elfy obsługujące pocztę i handlujące suwenirami. Liczne listy słane do Rovaniemi koślawymi literami dowodzą, że Święty Mikołaj nadal ma liczne grono zagorzałych fanów, którym agresywny marketing w okresie przedświątecznym wciąż jeszcze nie obrzydził postaci w czerwonym kubraku.

Zapał starszych gości tłumią jednak ceny niektórych usług. Dwugodzinna wyprawa skuterami śnieżnymi czy podobnej długości wycieczka z psim zaprzęgiem kosztują mniej więcej 150 euro od osoby. Nawet Tantu, miejscowy, który nawet przy kilkunastostopniowym mrozie biega bez kurtki i w rozchełstanej koszuli, za wycieczkę po lesie w wozie gąsienicowym własnej roboty każe sobie płacić jak za zboże.

Pod tym względem Santa Claus Village bywa droższe niż tradycyjne parki rozrywki. Zdecydowana większość turystów lądujących na mikroskopijnym lotnisku w Rovaniemi kończy przygodę z Laponią na samej wiosce. A szkoda, bo po najciekawsze wrażenia, które ten subarktyczny region ma do zaoferowania, trzeba się pofatygować zdecydowanie dalej na północ.

Saariselka to jeden z bardziej znanych kurortów narciarskich w Finlandii. W tym płaskim jak stół kraju, w którym narty są bardziej popularne niż piłka nożna, nawet niewielkie wzniesienia mają spory potencjał turystyczny. Także tu, na górkach niewiele wyższych od Beskidu Niskiego, powstały liczne wyciągi, tory saneczkowe i trasy biegowe. Saariselka w niczym nie przypomina jednak ani polskich, ani tym bardziej alpejskich ośrodków narciarskich. Rozrzucone w promieniu kilkunastu kilometrów drewniane turystyczne chaty to zaprzeczenie idei turystyki masowej. W położone prawie 300 km za kołem podbiegunowym miejsce docierają tylko prawdziwi amatorzy surowego lapońskiego klimatu i trwających 22 godziny na dobę zimowych nocy. A przede wszystkim niezmąconej niczym arktycznej ciszy.

Owszem, tu też można wynająć skutery śnieżne, wybrać się z Milanem z Trencina i jego rozszczekanym stadem na zimowe safari albo nakarmić inwentarz na farmie reniferów. Ale na tej otwartej przestrzeni nie ma tłumów turystów. Skromne centrum miasteczka to stacja benzynowa, sklep i kilka restauracji otwieranych sezonowo. Główną atrakcją malowniczej, ale i wyjątkowo prowincjonalnej mieściny, są fantastyczne widoki. I zima w wydaniu niespotykanym już w innych częściach Europy.

W poprzednim sezonie ostatni śnieg spadł tu w połowie maja. Pierwszy na początku października. Nawet w leżącym przecież na kole podbiegunowym Rovaniemi pojawiły się w tym roku pierwsze od dawna problemy ze śniegiem, za to Saariselka nadal robi wrażenie miejsca, którego zmiany klimatyczne się nie imają. I oby jak najdłużej pozostało takie, jakie jest.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version