W Polsce trudniej kupić chleb niż wódkę. A klienci spożywający alkohol, sprawiając społeczne wrażenie, że sięgają po napoje wyskokowe, bo im one po prostu smakują – mówi Robert Rutkowski, terapeuta uzależnień.

Robert Rutkowski: Według mnie samo określenie „wysokofunkcjonujący alkoholicy” jest nowotworem językowym, który przynosi więcej szkód niż korzyści. Kojarzy mi się z jakąś nobliwą grupą – dajmy na to uczestników klubu golfowego czy tenisowego – która spotyka się przy butelce whisky i uchodzi za elitarnych miłośników alkoholu. Możemy sobie wyobrazić, że czuje się lepsza od mniej zamożnych konsumentów trunków. Tak jakby autorzy tego określenia uwzględnili jedynie status materialny i pozycję społeczną osób z problemem alkoholowym, zupełnie zapominając o warunkach rodzinnych i społecznych, w których taka osoba funkcjonuje.

Podążając za tą na narracją, bo przecież alkoholizm jest definiowany jako choroba, należałoby podzielić osoby chore na raka na wysokofunkcjonujące nowotworowo i niskofunkcjonujące, tylko z uwagi na zasobność portfela. Przecież to paranoja! I w dodatku szkodliwa. Doświadczam tego jako terapeuta. Przychodzą do mnie klienci, którzy, rzeczywiście, czują się lepszymi alkoholikami od innych.

Ostatnio przyjąłem w gabinecie prezesa poważnej firmy. On mógłby idealnie spełniać definicję wysokofunkcjonującego alkoholika. Przysłała go żona, która próbowała przemówić mu do rozumu:

„Stary, weź się w końcu ogarnij, bo jesteś w kiepskim momencie swego życia. Pieniędzy mamy dużo, ale co z tego, skoro nasza rodzina coraz gorzej funkcjonuje, a ty jesteś tym dysfunkcyjnym elementem”. Przyszedł więc strasznie nabuzowany, zirytowany i niechętny do współpracy. Usiał przede mną człowiek zniszczony przez alkohol: otyły, z ubytkami w uzębieniu, nieogolony, o wyglądzie dziadygi, choć dopiero z pięćdziesiątką na karku. Ale fakt bycia prezesem zarządzającym kilkusetosobowej firmy czynił go – w jego mniemaniu – właśnie wysoko funkcjonującym.

Wypytywałem, czy dba o siebie, o rodzinę, jakie ma aktywności życiowe. Okazało się, że pacjent nie widzi potrzeby otoczenia opieką własnego życia oraz swoich bliskich, a alkohol jest stawiany ponad dobro rodziny. Moja diagnoza brzmiała następująco: „Proszę mieć świadomość, że będzie pan obciążał swoją skłonnością do substancji zmieniających świadomość własne zdrowie i dobrostan swojej rodziny”. Już więcej nie przyszedł. Skończyło się na jednorazowej sesji. On przecież ciężko pracuje, osiąga sukcesy biznesowe, a ja go nazywam leniem, któremu jedyne co się chcę, to sięgnąć po alkohol dla odstresowania.

Sukces, porażka, śmierć kogoś bliskiego, rozstanie, rozwód, ślub itd. Wszystko to, co jest związane z pikiem kortyzolowym u kogoś niewystarczająco wyposażonego w umiejętności psychospołeczne, czyli z niskim EQ (inteligencja emocjonalna), może spowodować pragnienie chemicznego lub behawioralnego spłaszczenia emocji. Przy włączeniu się atawistycznego mechanizmu przetrwania „walcz – uciekaj”, wybieramy zbyt często guzik z napisem „otępienie”, czyli ucieczkowa alkoholowa w nieobecność.

Etanol jest substancją bardzo silnie neurotoksyczną. Człowiek sączy drinka dla rozluźnienia, dobrego samopoczucia i rzeczywiście czuje się dopieszczony. Bo etanol łaskocze komórki w naszym organizmie, odpowiedzialne za produkcję serotoniny i dopaminy. Ale taki stan trwa maksymalnie pięćdziesiąt minut. Bywa pan na przyjęciach? Proszę zwrócić uwagę, w jakich odstępach czasowych ludzie piją drinki – oczywiście mam na myśli zwykłych konsumentów, którzy nie rozlewają kompulsywnie wódki po kieliszkach i nie zmuszają innych biesiadników do toastów. Piją mniej więcej co godzinę. Po tym czasie alkoholowa euforia siada, więc trzeba wziąć kolejną dawkę etanolu, aby wprawić się w dobry nastrój. Renomowane ośrodki badawcze informują, że jeden drink czy przysłowiowa lampka wina do obiadu skutkuje sześciotygodniowym uszkodzeniem mózgu. Mamy przez ten czas zaburzoną percepcję, większe problemy z koncentracją, okazywaniem uczuć, zapamiętywaniem. Po wypiciu kieliszka alkoholu jesteśmy w pewnym sensie nieobecni przez sześć tygodni! Takie są skutku kulturalnego picia. Opowiadam o tym ludziom, ale oni nie przyjmują tego do wiadomości – psuję im dobry humor, przeszkadzam w alkoholowej degustacji.

To nie ja zdefiniowałem problem alkoholowy. W latach 60. amerykański fizjolog Elvin Morton Jellinek opublikował słynną pracę, która nazwała rzeczy po imieniu, czyli sklasyfikowała alkoholizm jako chorobę. Wedle tej koncepcji naukowej wszelkie używanie alkoholu, powodujące szkody indywidualne, społeczne lub jedne i drugie możemy nazwać alkoholizmem. Na tej definicji bazują wszystkie podręczniki. I teraz ją rozwińmy. Jedno piwo czy jedna lampka wina może aktywować sekwencję uszkodzeń DNA. Czyli – mówiąc prostym językiem – może odpalić sekwencję nowotworową. Nigdy nie wiemy, jaki mamy potencjał genetyczny. To jest loteria. Genetyczna rosyjska ruletka. Ludzie machają na to ręką. Panie, daj pan spokój, przecież wszystko szkodzi – woda, jedzenie, powietrze.

Odpowiem pytaniem na pytanie. Czy musimy oddychać? Wiadomo, musimy. Ale możemy oddychać czystszym powietrzem. Mam w gabinecie filtry HEPA, które likwidują pyły. Nie wychodzę biegać na dwór, kiedy jest smog. Mogę więc jakoś się zabezpieczyć. To samo z wodą. Musimy ją pić, żeby żyć. Warto pić czystą wodę. No więc znowu – kupujemy ją z zaufanego źródła albo inwestujemy w filtry. Bez jedzenia też długo nie pociągniemy, ale żywność jest nafaszerowana chemią. Czytamy zatem etykiety, sprawdzamy jakość produktów, zaopatrujemy się u sprawdzonego dostawcy. Jeść, pić i oddychać trzeba. I teraz wracamy do etanolu. Czy musimy spożywać alkohol?

Właśnie. My go wcale nie potrzebujemy. Wracamy do lenistwa, potrzeby nagrody i łaskotania zmysłów. Do tego celu służy alkohol, marihuana czy kokaina. Jest święta zasada: chcesz mieć zdrowe, normalne życie, spoć się przynajmniej raz dziennie. Wtedy będziesz dużo szczęśliwszym człowiekiem. Ale jeśli chcesz świrować z etanolem, droga wolna, nikt ci tego nie zabroni. Natomiast musisz wiedzieć, że jakość twojego życia będzie spadać. Zresztą, organizm daje wyraźne sygnały. Jednego dnia pijemy, a następnego czujemy się źle. Proszę zwrócić uwagę, że cały czas mówimy o zwykłej konsumpcji alkoholu, a nie o uzależnieniu, czyli o obsesji na punkcie picia.

Wszystkie wymienione czynniki są budulcem naszego jestestwa. Przyglądam się tym wzajemnym zależnościom od 30 lat. Moja praktyka kliniczna potwierdza, że genetyka – jak uczyłem się na swojej specjalizacji kilka dekad temu – odpowiada za około 20-30 proc. przypadków występowania choroby alkoholowej. Pozostałe z wymienionych przyczyn stanowią 60-70 proc.

Społeczeństwo bywa w tej kwestii opresyjne. Jest grupa ludzi, którzy nie lubią alkoholu. Nie piją, bo źle się później czują. Nie mają nawet w domu barku na wypadek, gdyby trzeba było poczęstować czymś gości. Zasadniczo stronią od procentów. Ale idą na imprezę i nie są w stanie odmówić wypicia kilku kieliszków. Piją społecznie. W przeciwnym razie zostaną odtrąceni. Jeden z pacjentów, który już dwa lata żyje w trzeźwości, powiedział mi, że ludzie pijący w jego towarzystwie po prostu go obrażają. Poprosiłem, aby rozwinął tę myśl. „Przypomniałem sobie, dlaczego piłem przez te kilkanaście lat. Po prostu nie mogłem znieść towarzystwa ludzi wokół mnie”.

Jeżeli alkohol urasta do rangi lekarstwa, a w ten sposób należy to określić, mamy do czynienia z niebezpiecznym mechanizmem. To się kończy tragicznie. Musimy pamiętać, że alkohol sprzedawany w sklepach jako artykuł spożywczy służy wielu osobom, nawet nieuzależnionym, jako lek na różne bóle egzystencjalne. Jedne wymagają stałej „kuracji”, inne – tylko weekendowej. Ale konsumenci nie chcą się do tego przyznać. Wolą natomiast dalej pić to „lekarstwo”, sprawiając społeczne wrażenie, że sięgają po napoje wyskokowe, bo im one po prostu smakują.

Wszystkie te kuriozalne opakowania są ofertą dla ludzi chorych, potrzebujących pomocy. Około miliona osób w Polsce jest uzależnionych od alkoholu. Do tego trzeba doliczyć ich bliskich, którzy muszą na co dzień znosić ten dramat. To około 4 mln ludzi, w tym mamy 2 mln dzieci w rodzinach alkoholików. Dane są porażające. Naprawdę żyjemy pod okupacją karteli alkoholowych, w jednej wielkiej alkoholowej sekcie – nie przesadzam. Ale pan wie, na czym polega główny problem? Że brakuje społecznego ruchu oporu. Ludzie nie chcą wyzwolenia, chcą być uciskani – żyć w poczuciu, że alkohol jest artykułem pierwszej potrzeby. Taki podprogowy przekaz idzie od producentów. W Polsce działa 123 345 punktów sprzedaży alkoholu. W Szwecji jest ich 283. W Norwegii – 422. W samym Szczecinie w 2012 roku mieliśmy 632 punkty handlujące trunkami. Cytuję te dane za PARPA (Polska Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych).

Gdyby brać pod uwagę kwestie populacyjne, czyli liczbę mieszkańców, w naszym kraju nie powinno być więcej niż dwa tysiące sklepów z alkoholem. A działa przeszło sześćdziesiąt razy tyle! Trudniej kupić chleb niż wódkę. To, na szczęście, zrobiło się bardzo widoczne. W przestrzeni publicznej coraz więcej mówi się o ograniczaniu sprzedaży napojów wyskokowych, o alkoholowej ciszy nocnej. Debata na ten temat przekłada się na działanie, bo samorządy zaczynają wprowadzać ograniczenia w dostępie do kupna piwa, wina czy wódki.

To już się dzieje. Poza gronem miłośników picia, spożywanie alkoholu staje się obciachem. Bo o czym świadczy? O naszych słabościach, o dysfunkcjach. Moim zdaniem alkohol będą pili ludzie, którzy traktują go jak wygodne alibi dla poznawczej bezczynności i podręcznego niskiej jakości relaksu. Problem zaczyna się w momencie, kiedy stwierdzamy, że potrzebujemy alkoholem poprawić sobie nastrój, a nie szukamy w tym celu zdrowszych aktywności. Wygodnie jest nie zmieniać zwyczajów i nawyków, które są ugruntowane. Ale warto to robić. Warto zmierzyć się ze swoimi niezdrowymi przyzwyczajeniami.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version