Śledził ją, narzucał się, raz nawet gonił aż do drzwi mieszkania. Kilka lat później zamordował ją na oczach 2,5-letniej córeczki i męża.

Chudy, wysoki, w czerwonej kurtce i czapce z pomponem, czeka przed X Liceum Ogólnokształcącym we Wrocławiu, aż ona skończy lekcje. Podchodzi, zagaduje: „Pozwolisz, że krasnoludek dotrzyma towarzystwa królewnie?”. To miało być żartobliwe nawiązanie do jego stroju. Odprowadza ją pod blok. Wiedział, gdzie mieszka. Była zima 1990 r. Nieco ponad sześć lat później zamorduje Agnieszkę na oczach jej 2,5-letniej córeczki i męża. Dopiero co skończyła 24 lata. Była jedną z najbardziej wziętych modelek. Czekał na nią wart 1,5 mln dol. kontrakt reklamowy z marką Estée Lauder.

Jerzy Lisiewski, 30-letni absolwent elektroniki na Uniwersytecie Wrocławskim, spokojny informatyk pracujący w banku, po raz pierwszy zobaczył Agnieszkę Kotlarską – 17-letnią licealistkę i początkującą modelkę – na pokazie sukien ślubnych we wrocławskim salonie Le Mirage. – Po tym pokazie wiedziałem, gdzie chodzi do szkoły. Jakim autobusem jeździ do domu. Ona też zauważyła, że jakiś mężczyzna ją obserwuje, że jest nią zainteresowany. Przyjechaliśmy autobusem, odprowadziłem ją do domu. Rozmawialiśmy o zwykłych rzeczach, kogo znamy, chodziliśmy w końcu do jednej szkoły. Weszła wtedy do swojej klatki i tyle – wspominał Lisiewski w filmie dokumentalnym „Będę cię kochał aż do śmierci”.

Wysoka, zielonooka szatynka o klasycznie pięknej twarzy i idealnej figurze stała się jego obsesją. Jak twierdzi, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Ona nawet nie zapytała go o imię. Tylko szybko uciekła do domu.

Zaczął szukać z nią kontaktu, śledzić, wysyłać listy. To były utrzymane w konwencji bajki opowieści o krasnoludku-kosmicie, które według niego były tylko „słodkimi bzdurami”, a nie dowodem na prześladowanie, bo przecież nawet nie proponował w nich spotkania. Do jednego dołączył rysowany w pastelach jej portret. W książce telefonicznej znalazł numer i zaczął wydzwaniać do mieszkania rodziców Agnieszki, godzinami potrafił wyczekiwać na klatce. Zaczęła się bać tego niechcianego fana. Kiedyś, gdy uciekając przed nim, wjeżdżała windą na ósme piętro swojego bloku, on gonił ją po schodach. Był wysportowany, szybki, biegał maratony, więc miał kondycję. W ostatniej chwili udało jej się wpaść do mieszkania i zatrzasnąć drzwi. Przerażona opowiadała matce, że ten facet chyba chciał ją zabić. Czuła się coraz bardziej zagrożona i prześladowana przez niechcianego wielbiciela.

Jednak według ówczesnego polskiego prawa, nic zakazanego i groźnego się nie działo, bo przecież nie było fizycznej napaści, a tylko w takim przypadku policja mogłaby interweniować. Wtedy jeszcze w naszym kodeksie karnym pojęcie stalkingu nie istniało. To angielskie słowo oznacza skradanie się, tropienie. Jako problem karny funkcjonuje zaledwie od końca lat 80. XX w. Określa się tak wielokrotne, powtarzające się prześladowanie wyrażające się w podejmowaniu różnych czynności, których celem jest niepokojenie lub dręczenie prześladowanej osoby lub jej najbliższych.

W polskim kodeksie karnym art. 190 pojawił się dopiero 11 lat po tym, jak psychofan zadał jej cztery śmiertelne ciosy nożem.

Agnieszka nie była pierwsza. Podczas studiów Jerzy Lisiewski zapałał chorą miłością do koleżanki z uczelni. Śledził ją, podglądał. Dziewczyna była mężatką.

Kiedy Lisiewski znów pojawił się pod domem tamtej dziewczyny, doszło do bójki między nim a jej mężem. Sprawa trafiła na milicję. Po wyjściu z komisariatu przekonywał matkę, że kocha tę kobietę i nie potrafi bez niej żyć. I że ona też jest nim zainteresowana, co było oczywistym urojeniem.

– Idealizował ją. Opowiadał mi, że całą noc przesiedział na schodach jej domu. Dość długo to przeżywał. Nie lubił, gdy ktoś mu się przeciwstawiał. Wtedy stawał się dziki – mówił ojciec Lisiewskiego.

Wówczas rodzice ustępowali. Nie chcieli go drażnić. Pewnie dlatego nie posłuchali sugestii milicjantów i nie poszli z wykazującym ewidentne odchylenia od normy synem do psychiatry.

W 1990 r. Agnieszka wygrała wybory Miss Wrocławia. Jednym z ich organizatorów był jej przyszły mąż: o 12 lat starszy od niej Jarosław Świątek. Tu się spotkali, ale nie zaiskrzyło między nimi tak od razu. Po prostu się poznali. I tyle.

W kolejnym konkursie piękności zdobyła tytuł Miss Dolnego Śląska. Także i tu pojawił się Jarosław. Tym razem spędzali ze sobą dużo czasu. Agencja, która zorganizowała wybory i dla której Świątek pracował, powierzyła mu opiekę nad młodziutką miss. Został kimś w rodzaju jej impresaria. Razem z nią jeździł na spotkania, dbał o jej bezpieczeństwo, załatwiał wszelkie sprawy związane z podróżami, hotele. Potem był sylwester zorganizowany przez prezydenta Wrocławia Bogdana Zdrojewskiego, Agnieszka była ozdobą tej imprezy. Wtedy coś się w ich relacji zmieniło.

Na wybory Miss Polski pojechali już jako para. Świątek jest w nich jurorem, więc namawia pozostałych, żeby nie głosowali na Agnieszkę, bo boi się podejrzeń, że to nie jej uroda, wdzięk i osobowość zapewnią wygraną (a śliczna wrocławianka jest faworytką i, najprawdopodobniej, główną kandydatką do korony), tylko intymna relacja z nim. Ostatecznie wycofuje się z obrad. Agnieszka zwycięża. W prezencie od sponsora dostaje… traktor.

Jej kariera przyspiesza, a gdy wkrótce potem zostaje pierwszą i jak dotąd jedyną Polką, która zwycięża w konkursie Miss International, to już zaczyna się kręcić w szaleńczym tempie: dostaje angaż w słynnej nowojorskiej agencji modelek, kontrakty z największymi światowymi domami mody, jak Ralph Lauren czy Calvin Klein, okładki prestiżowych magazynów, pojawia się na billboardach. Na sesje zdjęciowe lata do egzotycznych krajów, jak Maroko, Wenezuela, Meksyk. Poznaje największe sławy modelingu i hollywoodzkie gwiazdy. Jest na prostej ścieżce na szczyty i zarabia coraz większe pieniądze. Praca wymaga, by przeprowadziła się do Nowego Jorku. Przez pierwsze miesiące jest tam sama. Chodzi na wybiegach, pozuje najlepszym fotografom, ale tęskni za swoim mężczyzną. Gdy on w końcu do niej dołącza, wynajmują wspólne mieszkanie, on – z zawodu prawnik – zostaje jej menedżerem, biorą cichy ślub w słynnym City Hall. Na uroczystości nie ma rodziców Agnieszki. Od początku nie byli zachwyceni tym związkiem.

Agnieszka prywatnie w niczym nie przypomina supermodelki. Gdy schodzi z wybiegów czy planów sesji modowych, staje się zwykłą, ciepłą, nieco nieśmiałą, uroczą dziewczyną, która lubi chodzić w trampkach, gotować i sprzątać, marzy o dzieciach. „Kiedy trzeba było, była gwiazdą, a potem wracała do prywatnego życia […]. Mówiła: zaróbmy pieniądze, póki jest taka okazja, wykorzystajmy ją, a potem założymy rodzinę” – opowiadał Świątek Izie Michalewicz w książce „Ballady morderców”.

Dziecko pojawia się jednak wcześniej. Agnieszka nawet przez chwilę nie rozważa aborcji, choć ludzie z branży sugerują, że ciąża oznacza koniec kariery, że ról modelki i matki nie da się pogodzić, że straci figurę, że na długo wypadnie z rynku i być może już nigdy nań nie wróci. Pracuje do szóstego miesiąca ciąży. Gdy ciąża staje się widoczna, robi przerwę. Chce, by Patrycja przyszła na świat we Wrocławiu. Tak jak ona.

Po narodzinach córki cieszy się tym rodzinnym życiem, o którym od początku marzyła. Macierzyństwo ją pochłania, ale jednak nie zapomina o świecie mody, w którym żyła, a i agenci pamiętają o jej niezwykłej urodzie. Wbrew pesymistycznym prognozom znajomych przerwa jednak nie złamała jej kariery w modelingu. Agnieszka wraca na wybiegi, przez kilka lat krąży między Nowym Jorkiem a Wrocławiem. Zdążyła zapomnieć o dawnym prześladowcy. Na wszelki wypadek jednak zastrzega numer telefonu.

W lipcu 1996 r. ma lecieć do Nowego Jorku, a stamtąd wraz z całą ekipą na sesję do Paryża. Mąż przekonał ją, że to bez sensu. Po co ma dwukrotnie pokonywać Atlantyk, męczyć się w samolotach przez w sumie ponad dobę, potem walczyć z jet lagiem, skoro może z Wrocławia do Paryża dolecieć w parę godzin? Została w domu.

Samolot Boeing 747 należący do Trans World Airlines miał wystartować z lotniska Nowy Jork JFK o godz. 19 czasu lokalnego, ale opóźnił się o ponad godzinę, bo do luku zapakowano bagaże jednej z pasażerek, a ona nie pojawiła się na pokładzie maszyny, więc załoga musiała ją odnaleźć. Ostatecznie samolot wystartował o 20.19, dwie minuty później wybuchły zbiorniki z paliwem (jak stwierdziła komisja badająca przyczyny katastrofy, przegrzane przez klimatyzację działającą na pokładzie przez czas nieplanowanego oczekiwania) i szczątki maszyny spadły do oceanu w pobliżu Long Island. Zginęło 230 osób. Wśród nich cała ekipa, z którą Agnieszka miała lecieć na zdjęcia. Ocalała cudem. I ten cud opisała gazeta „Słowo Polskie”. Artykuł przeczytał Jerzy Lisiewski. I dawna, zdawałoby się zaleczona, obsesja wróciła. Zaczął szukać i w książce telefonicznej znalazł adres. Dlaczego? Przecież telefon miał być zastrzeżony?

W połowie sierpnia zadzwonił.

– Cześć, to ja, Jurek.

– Kto?

– Krasnoludek!

– Mam męża, dziecko i zero ochoty na spotkanie – powiedziała Agnieszka i odłożyła słuchawkę.

Za drugim razem już jej nie podniosła, więc – jak wyjaśnił prokuratorowi – zostawił jej wiadomość na sekretarce: „Nagrałem się na sekretarkę po angielsku (bo tak się zgłosiła): »Jestem Jurek, krasnoludek, zadzwonię później«. Po dwóch tygodniach pojechałem pod jej dom. Nie miało sensu z nią rozmawiać przez telefon, skoro nie chciała. Miałem przy sobie nóż. Kupiłem go bez celu, po prostu był ładny. Chodziłem wokół domu blisko pół godziny, mając nadzieję, że Agnieszka wyjdzie do ogródka. W końcu wyszła do samochodu” – mówił.

O tym telefonie i nagraniu opowiedziała mężowi i przyjacielowi. Podejrzewała, że to jest „ten psychol”, który przed laty ją prześladował.

27 sierpnia był upalny. Temperatura we Wrocławiu sięgała 32 stopni, ludzie zakładali na siebie najbardziej przewiewne z letnich ubrań, a on był w ciężkich, wojskowych butach, spodniach moro i bluzie. Miał jeszcze bejsbolówkę i plecak. Twierdzi, że go poznała, i dlatego szybko wsiadła do samochodu, w którym była już jej córeczka. Świątek wyjął telefon. Rozwścieczony napastnik – nóż. Początkowo skierował go ostrzem do siebie, ale po chwili mąż Agnieszki dostał cios. Ostrze zaledwie o pięć milimetrów minęło tętnicę udową. Leżąc, krzyczał, żeby nie wychodziła z samochodu, że on ma nóż. Ona jednak podbiegła do Lisiewskiego, chwyciła go za rękę, żeby odciągnąć od męża. Uderzył cztery razy. Precyzyjnie w okolice serca. Lekarz, który pojawił się na miejscu jeszcze przed karetką, stwierdził, że takie rany nie mogły być przypadkowe, że ten, kto je zadał, dokładnie wiedział, że mogą być zabójcze, musiał mieć pojęcie o anatomii (jak wykazało śledztwo, Lisiewski istotnie studiował budowę ludzkiego ciała) i wiedział, gdzie uderzyć. Patolog był podobnego zdania. Agnieszki nie udało się uratować.

Zabójca uciekł. Parę ulic dalej podbiegł do stojącej przed domem kobiety, powiedział, że chce skorzystać z telefonu, że „zabił dziewczynę” i musi zadzwonić na policję.

Proces odbył się po roku, gdy zakończyły się już wszystkie konsultacje psychiatryczne. Obrona oczywiście powoływała się na niepoczytalność klienta, więc sąd musiał sprawdzić stan oskarżonego w momencie zbrodni.

Prokurator wnioskował o 10 lat pozbawienia wolności, sąd skazał Jerzego Lisiewskiego na 15.

W 2012 r. wyszedł z więzienia. Dwa lata później tam wrócił. Znów zaatakował nożem. Tym razem Roma, który włamał się do jego mieszkania. Mężczyzna przeżył.

Lisiewski nigdy nie przyznał się do zabójstwa z premedytacją. Twierdził, że to był nieszczęśliwy wypadek. Jednak podczas odbywania kary miał powtarzać współosadzonym, że „jeszcze nie skończył”. Mąż i córka Agnieszki Kotlarskiej z obawy o życie wyjechali z Polski.

Korzystałam z filmu dokumentalnego „Będę cię kochał aż do śmierci” oraz książki Izy Michalewicz „Ballady morderców”, wydawnictwa Kryminalny Wrocław

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version