Żyjemy w kulturze, która produkuje zasłonę dymną na temat życia, odciąga nas od trudnych tematów. Bezbronność, słabość, strata brzmią jak nazwy chorób – psycholożka Marta Niedźwiecka o tym, co robi z nami ciągłe ciśnienie na sukces.

Marta Niedźwiecka: Trudny temat pan wybrał, ale proszę bardzo. Często zapominamy, że strata to nasze podstawowe doświadczenie, dużo powszechniejsze niż sukces, szczęście czy radość. Ma wiele form. Ta najbardziej oczywista dotyczy ludzi – to utrata kogoś na rzecz śmierci albo kiedy po latach ktoś od nas odchodzi. Bywa, że musimy też pożegnać się z jakimś wyobrażeniem o sobie, np. chorujemy i wiemy już, że nigdy nie będziemy zdrowi. Jest bardzo wiele sytuacji, kiedy musimy coś opłakać, odżałować, przejść proces utraty. Cokolwiek się zmienia w naszym życiu, towarzyszy temu strata.

– Tak. Kiedy dziecko idzie do przedszkola, traci czas z mamą; jak uczy się do klasówki, nie bawi się z rówieśnikami. Potem są nastoletnie miłości, porażki, nielojalność przyjaciół. Strata jest naturalną częścią naszego życia, problem w tym, że nikt nas nie uczył, jak ją obsługiwać.

My ani indywidualnie, ani kolektywnie ze stratami sobie nie radzimy. Historycznie mamy ich bardzo wiele, i to dramatycznych, ale nie potrafimy się z nimi konfrontować: popadamy w martyrologię, zwykle przyjmujemy obronne strategie, nie dopuszczając ich do świadomości, przekłamując lub kreatywnie przeksięgowując: tak naprawdę nie straciliśmy, tylko odnieśliśmy moralne zwycięstwo, więc jesteśmy lepsi. Jako naród nie zbudowaliśmy jeszcze takiej opowieści o nas, w której umiemy sobie radzić ze stratami, nie popadając w rolę wiecznej ofiary.

– To nie jest jedyne ważne pojęcie, którego nie przybliżyli nam rodzice – wychowani przez ludzi, którzy przeżyli wojnę, często straumatyzowanych, ale też na jakimś poziome bezradnych wobec tamtych przeżyć. Byli skupieni na przetrwaniu, zapewnieniu podstaw bytowych, bezpieczeństwa, na tym budowali swój system wartości, w którym nie było miejsca na introspekcję, zadbanie o siebie, czas na żal czy rozpacz. Nie można tego porównać z sytuacją zdrowej, dobrze funkcjonującej osoby, urodzonej na przykład w późnych latach 80. czy 90., wychowanej już w kompletnie innym świecie.

– Teoretycznie tak. Dostęp do wiedzy, usług psychologicznych jest nieporównywalnie większy niż kiedyś. Ale z drugiej strony żyjemy w kulturze, która produkuje zasłonę dymną na temat życia, odciąga nas od trudnych tematów, mami bzdurami, iluzjami o naszej omnipotencji, sile, możliwościach.

– Kiedyś życie było przesiąknięte fatum, nieuniknionością, którą mieliśmy opisaną głównie za pośrednictwem religii. Weźmy choćby przysłowie: człowiek strzela, pan Bóg kule nosi. Istniało przekonanie, że jest jakaś siła wyższa nad nami, możemy się starać, podejmować różne działania, ale ludzkim losem zarządza coś, czego zgłębić nie możemy. W dzisiejszych czasach tej siły już nie ma, widzimy siebie jako równych bogom, mamy moc kształtowania rzeczywistości. Tylko że tak samo podlegamy losowi, jak 300 lat temu, ale staramy się tego nie widzieć, zanegować nasze limity. Moja wydolność fizyczna ma jakieś ograniczenia? Po prostu potrzebuję zoptymalizować treningi. Mój intelekt ma jakieś limity? Muszę po prostu znaleźć właściwe adaptogeny i lifehacki. Seks? Możemy więcej, mocniej, częściej. Wykreśliliśmy ze słownika pojęcie niemocy.

Żyjemy w świecie, w którym jest ciągłe ciśnienie na idealność, sukces, rozwój, efektywność. Bezbronność, słabość, strata – brzmią jak nazwy chorób.

– Człowiek wszystko jest w stanie przerobić na metodę znieczulenia własnej psychiki: od sportu po pracę. To także bycie ciągle zajętym, samodoskonalenie, walka o sukces, o bycie potrzebnym. Równie skuteczne są klasyczne metody: seks, używki, binge watching seriali albo zakupy. Wszystko po to, żeby się nie skonfrontować z bólem, dyskomfortem, które często są związane ze stratami. Wiele osób daje się nabrać na te pozorne lekarstwa na problemy egzystencjalne. Na przykład reklama ci podpowie: „Zobacz, są wspaniałe zabiegi, operacje plastyczne, które możesz sobie zrobić, żeby wyglądać młodo”. I pozornie wyrwać się z nieuniknioności upływu czasu.

– Ale i tak będą musieli się uporać z problemem starzenia, który stanie się jeszcze bardziej nabrzmiały. Trzeba zdać sobie sprawę, że technologia nie zatrzyma upływu czasu. Chodzi tylko o to, żeby rozumieć, że choć wyglądam 20 lat młodziej, mój czas upływa w sposób nieunikniony i warto świadomie się pożegnać z tym, co już się w moim życiu nie wydarzy, pogodzić się z tym, że zostało mi coraz mniej czasu, i pomyśleć, jak chcę go wykorzystać.

– Nie łączyłabym tego z gabinetem. To dotyczy generalnie stanu umysłu współczesnych ludzi. Żyjemy w kulturze, w której dominuje myślenie, że mamy nieograniczony wybór i wszystko zależy tylko od nas. Weźmy na przykład poszukiwania dla siebie partnera/partnerki. Wiele osób wierzy, że tylko w związku będą szczęśliwe, wartościowe, spełnione, zaznają miłości, rodzicielstwa. Jeżeli to się nie wydarzy, ich życie będzie porażką. Najczęściej takie oczekiwania mają kobiety, które mylą bycie w związku z byciem szczęśliwą. Latami próbują kogoś znaleźć, wierzą, że trzeba tylko siedzieć wystarczająco długo na Tinderze i na pewno się uda. I wciąż się zawodzą, nie przyjmują do wiadomości, że może być tak, iż nie znajdą tego kogoś. Po prostu dlatego, że tak się zdarza, a nie dlatego, że coś jest z nimi nie tak. Może warto wtedy powiedzieć: stop, już nie szukam kogoś, kto mnie doceni, pokocha. Rezygnacja z takiej wizji jest bolesna, ale pozwala mierzyć się ze stratą.

– Obrazu osoby, z którą chciałabym być, modelu życia, o którym marzyłam. To trudne, ale potrzebne doświadczenie urealnienia. I może być początkiem nowego życia. Takie osoby zaczynają szukać swoich celów, punktów dojścia.

– W wielu domach są sprzęty, przedmioty, których się nie używa, kurzą się zakopane w szafach, kredensach: serwisy dla specjalnych gości, ubrania na okazje… Chowa się je, żeby się „nie zniszczyły”. Ale co się stanie, gdy jakiś cenny spodek się wyszczerbi, kryształowa szklanka stłucze, marynarka zaplami? Doświadczymy straty, żalu, pretensji. Więc lepiej tego nie używać, niech się kurzy, zjedzą to mole albo wyrośniemy z tego. Wizja straty paraliżuje nas i każe konserwować rzeczy, ale też zastygać w strachu przed czymś, czego i tak nie da się uniknąć: przemijaniem i śmiercią.

– Ta wielozadaniowość promowana przez dzisiejszą kulturę też łączy się z wypieraniem nieuchronności naszych ograniczeń. Uwierzyliśmy, że jako dorosłe osoby nie musimy wybierać obszarów, w których damy radę, bo damy radę zrobić wszystko. Tymczasem dorosłość to sztuka wyboru: np. zależy mi na byciu lepszą matką, chcę więcej czasu spędzić z dzieckiem, w związku z tym przez jakiś czas nie będę biegać maratonów, które wymagają długich treningów. Ale esencją tego problemu jest uznanie, że nasze życie emocjonalne jest powiązane z bólem, cierpieniem, tak samo jak ze szczęściem i z radością. Kultura próbuje różnymi metodami nas przekonać, że możemy ból wyeliminować. A to nieprawda.

– Tu zahaczamy o dojrzałość emocjonalną. Jeżeli mamy w miarę spójny obraz siebie i zdrową samoocenę, to okazjonalne ciosy, jak brak awansu, mniejsze osiągnięcia w ulubionej dziedzinie czy pojawienie się zmarszczek, nas nie demolują. Natomiast jeżeli dla kogoś zdobywanie kolejnych szczebli sukcesu jest metodą na skompensowanie deficytów, to utrata wizerunku, np. dobrego pracownika, supersprawnego kochanka, może być miażdżąca.

– Nie zgadzam się. Doświadczamy dzisiaj tych samych rozwojowych przełomów, co 50 i 100 lat temu: niezależnie od tego, kiedy się urodziliśmy, musimy kiedyś stracić młodość albo nadzieję na posiadanie potomstwa ze względu na wiek.

– Życie przyspieszyło. Kiedyś tak nas nie goniło, nie ciążyło nam tyle zadań, presja kulturowa na sukces była dużo mniejsza, można było zastanowić się dłużej, ludzie mieli dosłownie więcej czasu. Do tego doszły nam globalne problemy, np. strata nadziei na bezpieczną przyszłość klimatyczną czy wojna.

– To dobry punkt wyjścia, żeby zmierzyć się ze stratą, jakiej doświadcza każdy rodzic. Kiedy dziecko ma np. sześć lat, mamy jego bezgraniczne zaufanie, jesteśmy stuprocentowym autorytetem, źródłem zabaw, inspiracji, bliskości, nawet fizycznej… Ale to trwa tylko jakiś czas, kiedy ono będzie mieć 16 lat, już nie spyta pana, co ma jeść na obiad, kogo wybrać sobie na partnera, partnerkę. Wciąż możecie być ze sobą blisko, ale już zupełnie inaczej. A sytuacja będzie wyglądała jeszcze inaczej dziesięć lat później: jako rodzic dorosłego dziecka, które się wyprowadzi, stracę codzienny fizyczny kontakt z nim, ale też coś zyskam.

– Nie bardzo. Jeżeli traktujesz szesnastolatka tak jak sześciolatka, bo nie dotarła do ciebie informacja, że sytuacja się zmieniła, straciłeś znaczną część swoich kompetencji, praw i trzeba zmienić swój modus operandi, to masz kłopot. Kompletnie nierealistycznie oczekujesz i od niego, i od siebie pewnych zachowań. Musisz sobie odpowiedzieć: kim jestem jako ojciec sześcioletnich dzieci, a kim, gdy dzieci mają lat 16, a potem 26. To nie znaczy, że będzie źle, ale zupełnie inaczej.

Można by to rozciągnąć na całą rzeczywistość i namawiam, żeby tak ułożyć swoje życie, budżet emocjonalny, żeby znalazła się w nim tabelka na straty. Pamiętać, że spotkają nas dobre rzeczy i warto po nie sięgać, ale czekają nas też nieuchronne rezygnacje, utraty, przypadki losowe, które powodują, że coś nas ominie, coś stracimy, ktoś odejdzie. I że jak żyjemy, wiedząc, iż za zmianą idzie strata, to jest łatwiej. Zresztą to samo dotyczy życia osobistego i społecznego w systemie globalnego kapitalizmu. Jeszcze kilka lat temu bycie taksówkarzem w dużym mieście oznaczało pracę w stabilnej branży. Taksówkarze byli od zawsze elementem miejskiego życia. Aż przyszedł Uber, którego nikt się nie spodziewał, zaproponował kierowcom warunki pracy, które urągają wszelkim standardom, i cała rzeczywistość się zmieniła. A cofnięcie tego jest chyba niemożliwe. Ta zmiana oznacza dla milionów taksówkarzy stratę: poczucia bezpieczeństwa, praw związanych z zawodem.

– Trzeba przeżyć stratę do końca, dokładnie tak jak każdą inną emocję. Ze stratą jest jak z całym życiem psychicznym: nie warto omijać trudnych rzeczy, lepiej się z nimi mierzyć. Chociażby dopuszczać do siebie te wszystkie trudne emocje – żal, rozpacz, wściekłość. Pozwalać im, żeby one w nas trochę popracowały i właśnie się dopaliły, dogasły. Patrzeć, dlaczego tracenie niektórych rzeczy jest dla nas dużo trudniejsze niż innych. Co takiego dzieje się w nas? Czego nie rozumiemy?

– Jeżeli to, co straciliśmy, przez lata odczuwamy jako głęboki deficyt, a nie zaopiekowaliśmy się tym, będzie się w nas tliło, rosło, może zakończyć się zaburzeniami emocjonalnymi, depresją, wypaleniem, zgorzknieniem. Weźmy taką uniwersalną sytuację jak utracona miłość czy dobry związek. Jeżeli tego nie przeżyjemy, będziemy zakłamywać wewnętrzne odczucie pustki i będziemy to zagłuszać, np. używkami. Możemy też stać się osobą zgorzkniałą i trwale nieszczęśliwą.

Dużo mówię o tym w mojej książce „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy” – te trudne emocje powinny być domykane i nikogo to nie ominie. Nawet jeśli próbujemy się migać.

Marta Niedźwiecka jest psycholożką i sex coachem, współautorką bestsellerowej książki „Slow sex”. Od 2019 r. prowadzi autorski podcast psychologiczny „O zmierzchu”, ostatnio ukazała się jej nowa książka „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy” (W.A.B.)

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version