Niektórzy będą zachwyceni, inni rozczarowani. Do tych drugich zaliczą się z pewnością miłośnicy historii starożytnego Rzymu. Chyba że będą oglądać „Gladiatora II” tak jak jego pierwszą część – bardziej sercem niż rozumem.

24 lata. Tyle dzieli premiery pierwszej i drugiej części „Gladiatora”. W historii przez taki szmat czasu imperia potrafiły wzrosnąć, umocnić się i upaść. I tyle czasu reżyser takich klasyków kina jak „Obcy”, „Łowca Androidów”, „Thelma i Louise” czy „Helikopter w ogniu” potrzebował, by wrócić do jednego z największych sukcesów w karierze. Pierwszy „Gladiator” uchodzi za jedną z filmowych produkcji wszech czasów. W drugim podejściu do rzymskiego hitu Scott nie próbuje poprawiać jedynki go albo rozprawić się z jej legendą. Zresztą gdyby to zrobił, naraziłby się na gniew fanów, którzy niemal ćwierć wieku temu wychodzili z kin ze łzami w oczach, z obrazem Maximusa idącego przez łany zbóż i rozbrzmiewającym w głowie znakomitym utworem „Now We Are Free” Hansa Zimmera i Lisy Gerrard.

Muzyka w pierwszym „Gladiatorze” stanowi równie istotną warstwę narracji co fabuła. Zimmer we współpracy ze Scottem udowodnił, jak wspaniale rozkwita jego geniusz, gdy krzyżuje się z talentem wybitnego reżysera. Na zorganizowanej w Muzeum Historii Polski polskiej premierze „Gladiatora II” przypomniał o tym kwartet smyczkowy, który zaprezentował utwory Zimmera na scenie ozdobionej tysiącem świec. To mistyczne niemal przeżycie przypomniało widzom, za co kochają pierwszą część tej historii i podkreśliło jednocześnie największy brak jej kolejnej części. Muzyka, za którą odpowiada tu Harry Gregson-Williams – brytyjski kompozytor i twórca m.in. świetnej ścieżki dźwiękowej do „Marsjanina” – nie buduje nowego „Gladiatora”. Ona go co najwyżej uzupełnia i na pewno nie pozostaje w głowach widzów opuszczających salę kinową.

Być może też z tego powodu, że Scott skupia się tym razem na innych narzędziach narracyjnych. Na pewno zdawał sobie sprawę, że dopisywanie dalszego ciągu do zamkniętej historii może być postrzegane jak odcinanie kuponów od własnych osiągnięć. Dlatego odcina je z gracją, puszczając przy tym porozumiewawczo oko do widzów. I co najważniejsze, nie próbuje ścigać się sam ze sobą. Rozpoczynająca „Gladiatora II” scena bitwy wojsk rzymskich z obrońcami numidyjskiego miasta nie może równać się z rzezią Germanów z pierwszej części, rozniesionych w zimowym błocie przez legiony prowadzone do boju przez generała Maximusa. Podbijający Numidię generał Marek Akacjusz (przymknijmy oko na fakt, że Rzymianie nie znali takich stopni wojskowych), chociaż dwoi się i troi, chociaż sam uruchamia machiny oblężnicze, choć zapalczywie siecze wrogów mieczem i wskazuje łucznikom, kogo mają razić strzałami, też nie jest w stanie dorównać charyzmie swojego poprzednika.

Scott osadza obie historie na tym samym gruncie, wtłacza w zbieżne ramy konfliktu, a nawet obdarza odtwórców najważniejszych ról podobnym wyglądem i perypetiami, to jednak opowiada je w różny sposób. „Gladiator” z 2001 r. kojarzy się z wszechobecnym brudem, wciskającym się w każdy zakamarek filmu pyłem, słonym smakiem potu i fetorem wielkiego miasta, a przede wszystkim z naturalistycznie przedstawionym cierpieniem głównego bohatera, z którym łatwo się identyfikować. „Gladiator II” to nic innego jak zgrabnie skrojona przygodowa opowieść, współczesna wariacja filmowa na dobrze znany temat. Do tego przedstawiona w sposób, do jakiego przyzwyczaiły widzów kolorowe produkcje o superbohaterach w pelerynach. Mamy tu więc wszystko, co lubi współczesne kino – począwszy od przepychu efektów specjalnych przez przemiany bohaterów, po element starej dobrej greckiej tragedii, kiedy na arenie Koloseum stają naprzeciw siebie dwaj najwięksi przeciwnicy, którzy tak naprawdę powinni walczyć ramię w ramię.

Niektóre wizualne zabiegi, w których trudno nie dostrzec wydatnego udziału sztucznej inteligencji, mogą razić. Są i takie, które wywołują uśmiech zażenowania, jak atakujące gladiatorów przerośnięte bezwłose pawiany, rekiny żarłacze lub tryskająca na całą szerokość panoramicznego ekranu krew. Przy tak starannej dbałości o kolory i szczegóły uważny widz może zadać sobie jeszcze jedno pytanie: czy to przez nieuwagę scenarzysty, czy może przez przesadny ukłon w stronę amerykańskiego widza pojawiające się na ścianach napisy raz są po łacinie, a innym razem po angielsku? Gdyby w „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza na rzymskich murach pojawiły się polskie inskrypcje, cały świat zaśmiewałby się z nas do rozpuku. Tymczasem Ridleyowi Scottowi uchodzi to na sucho.

Jednocześnie, między wypełnionymi przesadą scenami, Scott przywołuje dobrze znane ujęcia, dosłownie żywcem przeniesione z pierwszej części. Tak więc na ekranie pojawia się Russell Crowe jako wspomnienie Maximusa, a Lucjusz Werus, którego gra Paul Mescal, przywdziewa w finale jego zbroję, a nawet zaczyna się w niego przeistaczać. Odtwarza na przykład charakterystyczny gest sięgania dłonią po pył areny przed walką. Lucylla z kolei, czyli Connie Nielsen w tej roli, to ta sama postać, najbardziej wyrazisty łącznik między pierwszą a drugą częścią. Nie da się również nie zauważyć podobieństwa cesarza Karakalli do Kommodusa, którego w pierwszej części grał Joaquin Phoenix, choć Joseph Quinn przekonywał w wywiadach, że przygotowując się do filmu, nie wzorował się na Phoenixie.

Z drugiej strony, abstrahując od swobody, z jaką Ridley Scott traktuje w swoich filmach dzieje cesarzy Rzymu, aż szkoda, że nie rozwinął wątku zabójstwa cesarza Gety, którego tutaj gra Fred Hechinger. Wypada przypomnieć, że kiedy Karakalla w 212 r. podstępem zgładził brata i rozpętał czystkę jego zwolenników. Skończyło się to śmiercią tysięcy ludzi. Jakże byłby to wdzięczny wątek do pokazania na ekranie. Jednocześnie na uwagę zasługuje interesujący sposób przedstawienia następcy Karakalli, Macrinusa, którego gra Denzel Washington i który w opowieści Scotta jest handlarzem niewolników, właścicielem gladiatorów i sprytnym politykiem, podczas gdy historia zapamiętała go przede wszystkim jako cesarskiego urzędnika, który zajął cesarski tron po śmierci Karakalli.

Co warto podkreślić, to fakt, że Scott pod płaszczykiem starożytności ukrywa całkiem jasny, współczesny polityczny przekaz. Można mieć wątpliwości, czy niebezpiecznie igrający z władzą absolutną mniej lub bardziej historyczne postaci, jak Geta, Karakalla czy Macrinus przywodzą na myśl któregoś z przywódców mniej lub bardziej światowego formatu, to jednak nawoływania do obrony demokracji, którą w „Gladiatorze II” reprezentuje senat, to dobrze znany hollywoodzki patos. Lucjuszowi wykrzykującemu do armii ciągnącej na splugawiony tyranią Rzym, że „kiedyś w Rzymie honor coś znaczył”, brakowało tylko powiewającej za plecami amerykańskiej flagi.

Oczywiście nie zmienia to faktu, że druga część „Gladiatora” to idealna propozycja na weekendową rozrywkę z kubełkiem popcornu pod pachą. I nie trzeba pamiętać o zabraniu do kina chusteczek. Tym razem wzruszeń nie będzie.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version