Z zewnątrz moje życie wyglądało na idealne: byłem uznawany za dobrego księdza, opiekowałem się grupami parafialnymi, miałem ciekawe kazania. Wyglądałem na takiego, który się odnajduje w Kościele. Ale to była tylko poza, bo wewnątrz bardzo źle się czułem – mówi Marcin Adamiec, były ksiądz i autor książek.

Marcin Adamiec*: – Normalnie i bez emocji. Mruknął, że zdarzają się gorsze rzeczy. Przypomniało mi się, co kiedyś na podobnym spotkaniu usłyszał znajomy ksiądz. Rozmowa była krótka, biskup go zapytał, czy jeździ pijany autem, ma dziecko albo molestował nieletniego. Kiedy padła odpowiedź „nie”, rzucił do duchownego skarżącego się na kryzys wiary: W diecezji mam skandale, odejścia, długi. Nie zawracaj mi głowy takimi pierdołami, nie mam na to czasu.

– Byłem księdzem w diecezji opolskiej z sześcioletnim stażem, do biskupa poszedłem po głębokim załamaniu nerwowym i kilkumiesięcznej terapii, podczas której przestałem wierzyć w Boga. Zresztą depresja i alkoholizm to choroby zawodowe księży. Biskup wręczył mi adres klasztoru pod Rzeszowem, w którym powinienem się stawić i odbyć rekolekcje. To był rodzaj kościelnego, duchowego SOR-u dla księży i sióstr zakonnych.

Ksiądz, z którym rozmawiałem, przekonywał mnie, że wcale nie miałem depresji, ale kryzys powołania, że Bóg wystawia mnie na próbę. Poczułem się, jak na przeglądzie auta – w klasztorze mieli mnie naoliwić, coś dokręcić, wymienić klocki hamulcowe i odesłać z powrotem na służbę w kolejnej parafii. Podjąłem decyzję, że odchodzę.

– Wiedziałem, że bez sutanny jestem trzydziestopięcioletnim mężczyzną, który jak wróci później do domu, to musi się usprawiedliwiać przed proboszczem. Facetem, który nie może publicznie zapalić papierosa ani otwarcie powiedzieć, co myśli. Nigdy wcześniej nie pracowałem na etacie. Przez całe dorosłe życie mieszkałem w seminarium, a potem na plebaniach i kompletnie nie miałem pojęcia, jak wygląda normalne życie. Nie miałem wtedy ani gdzie odejść, ani z kim, ani do czego. Czułem strach, że sobie nie poradzę. Przypomniały mi się słowa znajomego byłego księdza, który powiedział, że do odejścia z kapłaństwa trzeba się dobrze przygotować.

– Z reguły po cichu. Taki człowiek czeka na wakacje, wtedy pakuje się i wyjeżdża. Wszyscy myślą, że jedzie na inną parafię, a on po prostu znika. Nie pojawia się u nowego proboszcza albo znika z listy diecezjalnych kapłanów. Wśród tych, którzy zostali każda taka informacja to rodzaj taniej sensacji: dlaczego, gdzie, po ilu latach…? Czasami miałem ukłucie złości, że ktoś miał odwagę, a ja zostałem. Najbardziej krytyczni i negatywnie nastawieni byli starsi księża, uważali, że to zdrada, wśród młodszych było raczej zdziwienie, czasem zazdrość.

Zresztą tylko mała część wspólnoty parafialnej w ogóle się dowiaduje, że ich kapłan zrezygnował. W każdej diecezjach odchodzi trzech albo czterech młodych księży. Około stu rocznie. Masowe zrzucanie sutann zaczęło się zaraz po śmierci Jana Pawła II.

– Z zewnątrz moje życie wyglądało na idealne: byłem uznawany za dobrego, zaangażowanego księdza, organizowałem wolontariat dla młodzieży, opiekowałem się grupami parafialnymi, miałem ciekawe kazania. Wyglądałem na takiego, który się odnajduje w Kościele. Ale to była tylko poza, bo wewnątrz bardzo źle się czułem, uświadomiłem sobie, że nie mam żadnych przyjaciół, moje więzi rodzinne się rozluźniły, miałem wrażenie, że to, co robię, jest naiwne, a katecheza w szkole to porażka: nie umiem z uczniami rozmawiać, poza tym oni właściwie tego nie chcą i kończy się tym, że puszczam jakieś filmy. Poczułem, że marnuję życie.

– Ksiądz nie może pozwolić sobie na szczere opowiadanie o swoich problemach, bo to nikogo nie interesuje i nikomu nie jest na rękę słuchanie takich historii. Kościół jest mistrzem w ignorowaniu rzeczywistości, np. samotności księży, która jest wielkim problemem.

Kościół ignoruje też fakt, że sztywna hierarchia, na której się opiera, nie pasuje do dzisiejszych czasów. Biskup jest monarchą absolutnym, może z księżmi, swoimi podwładnymi, zrobić praktycznie wszystko: przenieść na inną parafię, zabrać pieniądze, ukarać, wyrzucić na ulicę. Znam przypadki, kiedy policja eksmitowała księdza na wniosek biskupa. Większość kapłanów widzi też, że Kościół przeżywa wielki kryzys. Ale o tym też nie wolno mówić. Wiernych ubywa, a my dalej odprawiamy msze, spowiadamy, zaliczamy dyżury w kancelarii parafialnej, jakby nic się nie działo.

– Najtrudniej mają ci, którym zależy i mają chęć działania, zmiany. Szybko orientują się, że w kościele nie można wykazywać się własną inicjatywą i mieć swego zdania. Jak zostajesz księdzem, stajesz się nie tyle trybikiem, ile kolumną wbetonowaną w ziemię, która ma podpierać dach, czyli kościół. I nikogo nie obchodzi, co myśli kolumna, ona po prostu ma stać tam, gdzie ją postawiono. U młodszych księży pojawiała się często depresja, smutek, starsi uciekają w alkohol. Wielu ratuje się konkubinatami, przelotnymi romansami.

– Moja kuria miała kontrakt z zaprzyjaźnionym psychiatrą w ramach NFZ, do którego byli kierowani księża, którzy mieli problem. Z jednej strony to pomocne, z drugiej upokarzające. To biskup wskazuje, u jakiego lekarza mam się leczyć. Zresztą w kolejce do niego spotykałem też zakonnice.

Uważam, że skala depresji wśród księży jest ukrywana. Co jakiś czas umierają młodzi księża i nikt nie wie dlaczego. W seminarium mieliśmy księdza, który był psychoterapeutą, miał kontakt z wieloma klerykami, którzy „pękali”. On sam był z zamiłowania alpinistą. W któreś wakacje pojechał w Alpy i zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Nikt nie zadawał dodatkowych pytań.

– Trafiają tam najczęściej młodzi, pogubieni chłopcy w okolicach matury. Każdy z nas przychodził z poczuciem, że coś jest nie tak w jego życiu: ktoś chce zwrócić na siebie uwagę bliskiej osoby, inny czuje, że jest homoseksualistą i ucieka przed tym. Są tacy, którzy boją się życia, albo mają epizod depresyjny i nic ich w życiu nie cieszy, uspokajają się modlitwą. Nasi duchowi opiekunowie nazywają to powołaniem. To bardzo prosta i mocna odpowiedź, z którą potem idziemy przez życie. A nasze problemy są wciąż nierozwiązane. I dowiadujemy się, że jeżeli wyzbędziemy się swojej seksualności, podporządkujemy przełożonym, zyskamy poczucie wybrania przez Boga, wyjątkowości i siłą rzeczy będziemy ważniejsi od zwykłych katolików.

– Seminarium to życie w nieustannym strachu: czy uda mi się być w tej garstce, która otrzyma święcenia, żeby broń Boże nikomu nie podpaść. Każdy kleryk musiał tykać jak zegarek, inaczej miał problemy.

Nasi przełożeni odcinają nas od świata: grupy rówieśniczej, przyjaciół, rodziny. Pamiętam rady starszych księży i kleryków, żeby nie mówić rodzinie, co się dzieje w seminarium albo w kościele, bo oni i tak tego nie zrozumieją. W ten sposób to Kościół ma być alternatywną rodziną i rzeczywistością, w której się funkcjonuje. Z czasem człowiek się boi prawdziwego świata, bo go nie zna.

– Stawiano go nam jako antywzór, przestroga i przykład upadku. Ze zgrozą opowiadano, że tam błogosławi się pary homoseksualne, a księża mogą oficjalnie się przyznać do swojej orientacji homoseksualnej. Wielokrotnie słyszałem, że niemiecki ksiądz nie ma nic do powiedzenia w swojej parafii, bo Kościołem rządzą tam świeccy. Rada parafialna określa i zatwierdza budżet, wydatki. To wszystko budziło w moich przełożonych pogardę i strach.

– Absolutnie nie. To był czysty idealizm. W seminarium jest dużo euforii, młodzieńczej radości, to rodzaj szklarni, która nie mało nic wspólnego z tym, jak wygląda życie na plebanii. Po sześciu latach seminarium otrzymałem święcenia, ale nie miałem poczucia, że jestem dojrzałym mężczyzną. Byłem takim chłopcem, może nie w krótkich spodenkach ile w sukience.

— Oczywiście. Najbardziej widać to po wadze. Ja w pierwszym roku po święceniach przytyłem pięć kg. Niektórzy po roku kapłaństwa musieli kupować nowe sutanny, bo w starych się nie mieścili. Wielu posługę zaczynało od wizyty w salonie samochodowym.

– Rzuciłem się w wir pracy, byłem wyposzczony kontaktów, poznałem setki ludzi, z wieloma przechodziłem na „ty”. Byłem zachwycony, że mogę głosić ewangelię, ale po jakimś czasie zauważyłem, że ludzie tak naprawdę nie chcą słuchać o Bogu, nie zaczynają częściej chodzić do kościoła i nic nie zmieniają w swoim życiu. Że właściwie jestem fajnym księdzem, kiedy nie truję o Bogu. To było mocne doświadczenie.

Do tego doszła codzienna biurokracja: pogrzeby, chrzty, śluby. Nie raz zazdrościłem młodym szczęścia, ale też irytowało mnie, że ich kościelny ślub był tylko pretekstem do fajnej imprezy, nie ma nic wspólnego z wiarą. To samo z komuniami, które są horrorem dla każdej parafii. Ludzie chcieli, żeby dziecko uczestniczyło w uroczystości, a Kościół, żeby wykuło kilkadziesiąt formułek. Konflikt gotowy. Nie mówiąc o tym, że dla wielu rodziców żyjących w związkach nieformalnych to bardzo krępująca sytuacja, bo sami nie mogą przystąpić do komunii świętej. Ale któregoś razu rodzice kilku uczniów pobili wszystko: w dniu komunii do grupy dzieci, które się przygotowywały cały rok i siedziały już w kościelnych ławkach, przyprowadzili swoje pociechy.

— To kwestia stażu. Po seminarium, kiedy młodzi kapłani trafiają na pierwsze plebanie, są pełni entuzjazmu. Koło trzydziestki uśmiechy bledną. A wśród czterdziestolatków śmiali się tylko ci, o których się mówiło, że lubią wypić.

Szybko okazało się, życie księdza jest dość podobne do tego w seminarium. Z tą różnicą, że teraz doszła nowa rzecz: motywacja finansowa i społeczna. Wcześniej robiłem, ile mogłem, żeby być księdzem. Gdy nim zostałem, natychmiast zacząłem mieć coraz więcej pieniędzy i cieszyć się uznaniem. Pamiętałem jednak z seminarium, że wystarczy decyzja rektora i wszystko kończy się w mgnieniu oka. Przekonałem się, że ten sam układ panuje w kapłaństwie. Trzeba robić wszystko, co każą, żeby wszystkiego, co się ma, nie stracić. Grać według ich zasad, ewentualnie nie dać się złapać.

Młodzi proboszczowie, którzy dostają pierwszych wikarych, jeszcze starają się mieć z nimi dobre relacje. Ale potem, w miarę jak biskup wymienia im duchownych, traktują ich jak ludzi, którzy przyszli tylko na chwilę. Zresztą przenoszeni księża też nie chcą wchodzić w głębsze relacje. W końcu wszyscy siedzą zamknięci w swoich pokojach. Teoretycznie jesteśmy rodziną, braćmi, ale to tylko teoria. Żyjemy raczej w kulturze plotek o sobie.

— Są różne strategie radzenia sobie z samotnością i dystansem: do wiernych, innych duchownych. Jest wielu księży odludków, sfrustrowanych ludzi, którzy nie chcą się spotykać z innymi ludzi, zamykają się na parafiach, albo jeżdżą gdzieś samochodem bez celu. Wszyscy o tym wiedzą, niektórzy się z tego śmieją i żartują. Ale dopóki nie nastąpi publiczna kompromitacja, proboszcz nie ma powodu interwencji i nikt nie reaguje.

– Oczywiście. To kwestia męskiego środowiska, które tworzą duchowni. Co robią mężczyźni w wolnym czasie, jeżeli nie idą pobiegać, na siłownię, spotkać się z kolegami? Otwierają butelkę. Sam też piłem zdecydowanie za dużo. Większość znanych mi księży, którzy popadli w alkoholizm, mogła czuć się bezpiecznie pod warunkiem ukrywania picia. Gdy ich picie przestawało być tajemnicą, stawali się niewygodni. W wielu diecezjach jedynym sposobem pomagania alkoholikom jest posyłanie ich na przymusową terapię i zmienianie im parafii po jakiejś większej wpadce. To nie działa, ale co z tego. Każda diecezja ma takich „pielgrzymów”.

– Oczywiście i wielu tego doświadcza, wielokrotnie. I nie ma wtedy dobrego wyjścia. Moim zdaniem oschłość i zgryźliwość wielu starszych księży w dużej mierze brała się z tego, że wielokrotnie w swoim życiu odrzucali miłość. Wybierali zimną samotność na plebanii. O ile nieudany romans powoduje głębokie zranienie, to udany romans jest jeszcze większym problemem. I dla księdza i kobiety, jeśli odwzajemnia to uczucie. Części proboszczów żyje ze swoimi kobietami w roli księgowych, kucharek, sprzątaczek. Na tyle jak bardzo ta relacja jest ukryta, nikt się z nią nie obnosi, nie ma reakcji biskupa. Dopiero kiedy ksiądz postanawia stanąć w prawdzie albo wycieka jakieś nagranie, następuje błyskawiczna reakcja kurii.

— To było już w momencie, kiedy podjąłem decyzję o odejściu. Ale jeszcze nie poinformowałem o tym biskupa. Czułem szczęście a z drugiej strony strach, że ktoś mnie zobaczy i będę miał problemy. Bałem się nie kościelnych konsekwencji, ale tego, że one mogą zagłuszyć rodzące się uczucie i zostanę znowu sam. Pamiętam, co czułem, kiedy postanowiłem kupić prezerwatywy. Gigantyczny lęk. Wybrałem supermarket na drugim końcu miasta, opakowanie schowałem pod mnóstwem niepotrzebnych mi rzeczy, skierowałem się do kasy samoobsługowej… Serce mi biło jak szalone.

– 10 miesięcy. Zacząłem od napisania CV i szukania pracy.

– Nie. Że pracuję w szkole i uczę religii. Dopiero jak rekruterzy dopytywali, przyznawałem się, że jestem duchownym. Jedna rekruterka tak się przejęła, że zaczęła mnie niemal nawracać i namawiać, żeby nie rzucał kapłaństwa. Ale u większości była całkowita akceptacja.

Szukałem wsparcia, chciałem porozmawiać. W Polsce ksiądz w podobnej sytuacji nie może liczyć na żadną pomoc. Znalazłem niemiecki telefon zaufania dla duchownych w kryzysie. Ta długa rozmowa, bardzo mi pomogła. Miałem świadomość, że przez lata posługi oddaliłem się od świata zewnętrznego, za chwilę stracę też oparcie w Kościele. Nikt na mnie nie czeka, stanę się rozbitkiem, którego nikt nie chce wziąć na pokład.

– Nie zazdroszczę im, ale też nie mam potrzeby namawiania ich: zróbcie to, co ja. Za to przyznam, że kiedy odprawiają mszę albo mówią kazanie, to widzę, jak się męczą, mają smutne oczy. Może jeszcze rok temu któryś z nich się uśmiechał, organizował spotkania dla młodzieży, a teraz jest już przybity, małomówny. Widzę wypalenie, co mnie utwierdza w tym, że moja decyzja była słuszna. To nie jest tak, że ksiądz spala się wewnętrznie dla Chrystusa, tylko wypala się i czuje się coraz bardziej nieszczęśliwy.

– Długo myślałem, że sam taki jestem. Dzisiaj nie jestem już księdzem.

W pierwszym okresie wymazałem swoje 12 lat w Kościele. Wstydziłem się tego, kiedy miałem o tym powiedzieć, czułem nerwy i lęk. Książkę „Odnaleziony ksiądz” napisałem, żeby połączyć moje życie w jedną całość, odzyskać te 12 lat. Dzisiaj jestem dumny z tego, że byłem księdzem. To część moje historii.

*Marcin Adamiec – wydał dwie książki: „Zniknięty ksiądz. Moja historia” i „Odnaleziony ksiądz” (premiera 24 stycznia, wydawnictwo Agora).

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version