Na rozprawie sądowej siedzą w szklanej klatce, przegrodzeni policjantami. Wybór tej sali wskazuje, że wszyscy oskarżeni są niebezpieczni, choć tylko herszt gangu Piotr G., pseudonim „Gulczas”, rocznik 1970, ma na sobie czerwony uniform, w jakich chodzą tak zwane enki – więźniowie niebezpieczni. Naprzeciw, koło prokuratora, jest miejsce dla ich ofiar. Powinno być ich kilkanaścioro, ale zaledwie jeden śledzi proces. Upływ ponad 20 lat od tragicznego wydarzenia zrobił swoje. Jedni nie żyją, inni dawno już przestali wierzyć w sprawiedliwość. 

Siedmiu gangsterów powiązanych z „grupą mokotowską” stanęło przed Sądem Okręgowym Warszawa-Praga pod zarzutem rozbojów z użyciem broni palnej, noży, kijów bejsbolowych i innych niebezpiecznych przedmiotów, gdzie na przestrzeni osiemnastu lat ofiarami padali konwojenci pienidzy i właściciele kantorów. Niestety, wszystkie śledztwa były umarzane, choć oskarżeni przez całe dorosłe życie pozostawali w konflikcie z prawem. Kartoteka karna „Gulczasa” zajmuje kilka stron. Od 1991 roku był wielokrotnie skazywany na więzienie i grzywny za rozboje. Najmłodszy w grupie, 42-letni Marcin S., pseudo „Molek”, siedmiokrotnie karany, odsiaduje wyrok 25 lat odosobnienia. Czekają go jeszcze trzy inne procesy, w tym jeden o porwanie. Z zatargów z prawem słyną też pozostali oskarżeni: Mirosław K., pseudo „Korzeń”, Jacek Sz., pseudo „Buszmen”, Tomasz D., pseudo „Daca” oraz Oskar Z. i Paweł Z. Na ławie oskarżonych brakuje tylko Jacka Z., który w tej historii przyjął rolę „sześćdziesiątki”. To on opowiedział śledczym o rozbojach sprzed ponad dwudziestu lat, w których zresztą brał udział. Na podstawie zeznań tego kandydata na świadka koronnego śledczy naszkicowali mapę rozbojów w Warszawie w latach 2000–2017. Opis  wydarzeń jest bardzo dokładny. 

Zobacz wideo
Ewelina, 37 lat. Skazana za zabójstwo cioci. Rozmawia Hanna Dobrowolska

Raz na wozie, raz pod wozem 

– Spotykałem się wtedy z Agnieszką, córką Janusza, pracownika Spółdzielni Mieszkaniowej Grochów – zeznał Jacek Z. – Któregoś dnia w mieszkaniu mojej dziewczyny usłyszałem, jak jej ojciec, rozmawiając z kimś przez telefon, narzekał, że prezes spółdzielni skąpi na ochroniarzy, którzy powinni zabezpieczać przewóz do banku PKO przy ulicy Majdańskiej pieniędzy za czynsze. Z konieczności zajmuje się tym on z księgową. Jacek Z. powiedział o tym „Gulczasowi”. Ten, jako że niejeden rozbój miał na sumieniu, kazał mu przez kilka dni obserwować przewożenie gotówki spółdzielców do banku. Upewnili się co do terminu i trasy transportu pieniędzy. Z biura do samochodu niosła je księgowa, Stanisława, w towarzystwie Janusza. Do zaplanowanego przez „Gulczasa” napadu na spółdzielców doszło 10 lutego 2000 roku. Zamaskowanymi sprawcami byli Paweł Z. i Jacek Sz., pseudo „Buszmen”. Narzędziem zbrodni – półmetrowa, żelazna rurka. Zaatakowany Janusz nie zdążył wyjąć pistoletu; upadł na ziemię i stracił przytomność. Kobieta mimo uderzenia trzymała kurczowo torebkę z pieniędzmi i z tego powodu o mało nie straciła życia. W czasie dzielenia łupu Paweł Z. chwalił się kumplom, że „tak za***ał babę rurą, aż pokazały się białka”. Ukradli 36 tys. złotych, pistolet oraz kolczyki wyrwane z uszu księgowej. 

Osiem dni później, również w Warszawie, na parkingu przy ulicy Korzona grupa „Gulczasa” zaatakowała Jerzego, handlarza walutą ze Stadionu Dziesięciolecia. Mężczyzna, chcąc otworzyć bramę, wysiadł ze swego poloneza i wówczas Piotr G. uderzył go w głowę metalową rurą. Wspólnie z Jackiem Z. wciągnęli nieprzytomnego kierowcę do samochodu i tam ograbili ze wszystkich pieniędzy – było tego około 24 tys. złotych. Kiedy Jerzy dotarł do szpitala, tylko natychmiastowa operacja głowy uratowała mu życie. Jednakże, jak sam zeznał podczas procesu swoich oprawców w 2023 roku, musiał iść na rentę. 

„Gulczas” z Jackiem Z. napadli też na waciciela kantoru. Doszło do tego pod jego domem, w Łomiankach, przy ulicy Wiosennej. Podobnie jak w przypadku Jerzego, gangsterzy najpierw obserwowali zwyczaje ofiary. Zauważyli, że właściciel kantoru jeździ do pracy z teczką, którą wkłada do bagażnika. Piotr G. tym razem zabrał na akcję pistolet. 9 sierpnia 2002 roku  mierzył do ofiary z broni, a w tym czasie Jacek Z. rozbijał kijem bejsbolowym tylną szybę auta i zabrał aktwk. Jakież było ich rozczarowanie, gdy na pobliskim cmentarzu zabrali się za liczenie pieniędzy. W aktówce było 500 złotych… 

Nie udał się rozbój na konwojentach deponujących pieniądze w kasecie wrzutowej Eurobanku przy ulicy Grażyny, choć bardzo starannie przygotowali się do akcji. Wcześniej ukradli dwa samochody, zaopatrzyli się w kamizelki kuloodporne, broń, maski. Przez kilka dni obserwowali teren, a podczas napaści posługiwali się krótkofalówkami. Już mieli zaatakować konwojentów, gdy jeden z przestępców zorientował się, że w pobliżu banku kręcą się policjanci w cywilnych ubraniach. Uciekli zatem, zostawiając samochody z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi. 

Pistolet, nóż i metalowa rura 

Rekompensatą miał być napad na konwojentów odbierających gotówkę ze stacji paliw Orlen. Jacek Z. zauważył, że pracownicy agencji ochrony Patron Service tego samego dnia odbierają gotówkę ze wszystkich stacji paliw Orlen na terenie Warszawy. Ostatni punkt na ich trasie znajdował się przy ulicy Dalekiej, następnie zebrane pieniądze odwozili do banku. „Buszmen” ustalił z Pawłem Z., że napadną na samochód pod koniec trasy, gdy będzie pełen pieniędzy. Przygotowując się do rozboju, zaopatrzyli się w kamizelki kuloodporne z napisem „Policja”. Następnie ukradli granatowego forda o numerach zaczynających się na WUA, gdyż w tym czasie stołeczna policja poruszała się takimi wozami. Samochód miał urządzenia nadające sygnały świetlne i dźwiękowe. Uzbrojeni w pistolety, podjechali wieczorem 23 września 2002 roku pod stację paliw. Wkrótce pojawił się tam samochód konwojentów. Kiedy jeden z nich poszedł do biura, z ukrycia wybiegli czatujący na tę chwilę bandyci. Drugi konwojent chciał uciekać, ale Jacek Z. zagroził mu pistoletem, krzycząc: „Na glebę!”. W tym czasie „Buszmen” metalową rurą usiłował potłuc szyby w samochodzie, aby ukraść przewożone pieniądze. Nie udało się, szkło było kuloodporne. Konwojenci bezpiecznie odjechali. Napastnicy odbili sobie straty w hurtowni Ruchu w Warszawie. Paweł Z., Marcin S. i Jacek Z., uzbrojeni w pistolet, nóż i metalową rurę, kazali sterroryzowanym pracownikom otworzyć sejf. Wzięli stamtąd 54,5 tys. złotych i uciekli skradzionym samochodem. 

Z. złożył też wyjaśnienia o rozboju z 19 sierpnia 2003 roku w Lucynowie Małym pod Wyszkowem. – Prowadziłem wtedy salon gier w Warszawie – poinformował prokuratora. – Zauważyłem, że  regularnie o tej samej porze z pobliskiego kantoru Manhattan wychodzi pewien mężczyzna z foliową torbą. Domyśliłem się, że to właściciel wywozi dzienny utarg w bezpieczne miejsce. Powiedziałem o tym „Buszmenowi” i zdecydowaliśmy, że odbierzemy mu te pieniądze, gdy będzie jechał samochodem. Do rozboju doszło w chwili, gdy właściciel kantoru zatrzymał się przed przejazdem kolejowym w Lucynowie Małym. „Buszmen” zajechał mu drogę, a zamaskowani Marcin S. i Oskar Z. dobiegli do auta i metalową rurą oraz pistoletem rozbili szyby. Kiedy napadnięty zasłaniał twarz przed odłamkami szkła, jeden z napastników przycisnął go do fotela i ukradł leżącą na podłodze reklamówkę z pieniędzmi. W środku było prawie 100 tys. złotych. Po jakimś czasie Jacek Z. dowiedział się, że „Buszmen” nie dostał swojej części łupu i z zemsty poinformował pracownika kantoru, jak nazywają się sprawcy napadu. Policja nie poszła jednak tym tropem; śledztwo zostało umorzone z powodu niewykrycia sprawców. 

Lista rozbojów przedstawiona w prokuraturze przez skruszonego Jacka Z. dotyczyła wydarzeń na przestrzeni 17 lat. Nie różniły się metodą dokonania przestępstwa, zmieniały się tylko nazwiska poszkodowanych. Zawsze zabór pieniędzy poprzedzała kradzież pojazdu, którym uciekali sprawcy. Na przykład latem 2017 roku zasadzili się na samochód marki Audi, stojący na parkingu restauracji Dworek Oleńka w Drobinie. W tym celu kupili od Rosjan urządzenie do przechwytywania sygnału kluczyka samochodowego i przesyłania go na odległość. Ponoć rewelacyjny mechanizm okazał się szmelcem, więc drzwi do stojącego na parkingu audi otworzyli tradycyjną złodziejską metodą i odjechali na oczach właściciela posilającego się w pobliskiej restauracji. 

W końcu przyszedł czas na skok, który miał przynieść miliony. Był rok 2017. Tomasz D., pseudo „Daca”, namówił Jacka Z. i Piotra G., aby napadli na Azjatów handlujących w Polsce. Od kumpla  pracującego w banku dowiedział się, którzy obcokrajowcy obracają milionami i do którego banku je wpłacają. D. twierdził, że aby wyrwać im te pieniądze, wystarczy użyć gazu łzawiącego. Pomysł chwycił. Zdecydowali, że kupią w internecie tani samochód, zarejestrują go na kradziony dowód i użyją w napadzie. Plany skomplikowała rewizja u Jacka Z., podczas której znaleziono kluczyki do tego pojazdu. Bandyci obawiali się, że policja dotrze do samochodu i znajdzie butlę z gazem łzawiącym, którego użyli w innym napadzie. Zniszczyli więc samochód, podpalając go. A na azjatyckich handlarzy napadli kilka tygodni później i zabrali im 3,5 mln złotych. 

Chcę być świadkiem koronnym 

Jak to się stało, że po ponad 20 latach prokuratura odkopała w archiwum akta umorzonych postępowań przygotowawczych w sprawie napadów? Mazowiecki Wydział Zamiejscowy Departamentu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Warszawie nadzorował śledztwo w sprawie rozboju przeciwko Jackowi Z. oraz Krzysztofowi L. Była to kontynuacja postępowania  przygotowawczego Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga w sprawie napadu z grudnia 2016 roku w Warszawie na ulicy Błękitnej. Przewożący wówczas gotówkę stracili 735 tys. złotych. Jeden z pokrzywdzonych konwojentów doznał trzynastu ran postrzałowych. Sprawcy uciekli z miejsca zdarzenia samochodem, który następnie porzucili. Napastnicy próbowali zatrzeć ślady, jednak technikom policyjnym udało się zabezpieczyć w aucie materiał genetyczny. W wyniku dalszych badań ustalono jednego ze sprawców – Jacka Z. Ponadto „Gulczas” zgubił podczas tej akcji pistolet, na którym biegli ujawnili jego odciski palców. W toku śledztwa obszerne wyjaśnienia złożył Jacek Z. W rezultacie podjęto kilkanaście postępowań przygotowawczych. Po ich połączeniu przedstawiono zarzuty siedmiu sprawcom. To jest ten obecnie toczący się proces w Sądzie Okręgowym dla Warszawy-Pragi. Żaden z oskarżonych nie przyznał się do popełnienia przestępstwa. Posadzeni w przezroczystej klatce nie wyglądają na wystraszonych. Sala rozpraw to dla nich – zamkniętych w różnych aresztach – miejsce towarzyskiego spotkania. W oczekiwaniu na wejście sędziego rozmawiają z ożywieniem, raz po raz wybuchają śmiechem. Tylko na Jacka Z., który chroniony statusem „sześćdziesiątki” zeznaje jako świadek, patrzą z nienawiścią. W śledztwie przedstawiali go jako hazardzistę i narkomana. Wyrok w tej sprawie zapadnie najpewniej w ciągu kilku miesięcy. 

Zatrzymanie podejrzanego. policja.waw.pl

Proces za procesem 

Latem 2023 roku w tym samym sądzie zakończył się inny proces. Piotr G. miał najcięższy zarzut – odpowiadał za usiłowanie pozbawienia życia Roberta, który w czerwcu 1998 roku przewoził do  banku w Wołominie utarg ze stacji paliw. Było upalne popołudnie. Mężczyzna jechał fiatem 126p z opuszczonymi szybami, pieniądze z obsługi klientów trzymał pod fotelem. Nagle tuż przed maską „malucha” pojawiło się rozpędzone, jadące pod prąd audi. Kierowca nie miał szans na jakikolwiek manewr, doszło do czołowego zderzenia. Kierowca fiata nie zakleszczył się w zgniecionym pojeździe. Mocno krwawiąc, ze złamanymi palcami i urazem głowy doczołgał się do pobliskiego rowu. Nikt nie spieszył mu z pomocą. Z samochodu, który go najechał, wyskoczyło dwóch mężczyzn; jeden miał broń, drugi był uzbrojony w nóż i młotek. Nie interesowała ich ofiara kolizji. Dobiegli do fiata i nie tracąc czasu na szukanie, wyciągnęli spod siedzenia foliową torbę z utargiem. Było w niej 57 tys. złotych. Ranny właściciel stacji paliw wołał o pomoc. Ale kiedy jakiś samochód zatrzymał się na widok zakrwawionego mężczyzny, napastnicy celowali w jego stronę z kałasznikowa. Na ten widok kierowcy kolejnych przejeżdżających aut naciskali gaz do dechy i szerokim łukiem omijali miejsce kolizji. Robert doczekał się wezwania pogotowia dopiero po odjeździe gangsterów z ukradzionymi pieniędzmi. Prokuratura umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawców. Wznowiono je 25 lat później po obszernych wyjaśnieniach Jacka Z. Kandydat na tzw. małego świadka koronnego potwierdził swoje uczestnictwo w napadzie na jadącego fiatem mężczyznę. „Wyrwa” nie odbyła się spontanicznie; przez kilka tygodni „żołnierze” Piotra G. obserwowali Roberta. Musieli się dowiedzieć, jaki ma rozkład dnia, kiedy odwozi do banku utarg, w którym miejscu samochodu chowa paczkę z pieniędzmi. – Moje zadanie było takie, że siedziałem w krzakach przy drodze. Po staranowaniu samochodu miałem szybko dobiec i zabrać spod fotela pieniądze – wyjaśnił Jacek Z. w czasie śledztwa. 

Jeśli zginie, to trudno 

Podczas procesu toczącego się 25 lat później były właściciel stacji paliw niewiele pamiętał z tragicznego wydarzenia na szosie. Nie miał pojęcia, kto chciał go okraść. Doszedł tylko do wniosku, że musiał być przez pewien czas obserwowany, bo złodzieje od razu trafili do skrytki pod fotelem. Po wypadku długo dochodził do zdrowia, to był większy problem niż utrata pieniędzy. Z czasem rany się zagoiły, pozostała tylko blizna na ramieniu. Ale psychika doznała potężnego urazu. Robert do dziś miewa stany lękowe. Sąd podzielił stanowisko prokuratora, że oskarżony szef gangu, chcąc za wszelką cenę zatrzymać wiozącego pieniądze, godził się z pozbawieniem go życia. – Można było przewidzieć taki finał, biorąc pod uwagę różnicę mas aut, prędkość, z jaką poruszał się autem marki Audi 100, oraz konstrukcję fiata 126p, która dawała iluzoryczne bezpieczeństwo osobom przebywającym wewnątrz tegoż auta w przypadku zderzenia czołowego z innym pojazdem – zauważyła w ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia Małgorzata Wasylczuk.  

Następnym przestępstwem, za które Sąd Okręgowy dla Warszawy-Pragi skazał w ub. roku Piotra G., był napad rabunkowy na hurtownię alkoholi w Radzyminie, do którego doszło 30 kwietnia 1999 roku. Piotr G. wspólnie z dwoma innymi przestępcami ukradli prawie 30 tys. złotych. Do hurtowni wtargnęli zamaskowani, z okrzykiem: „Na ziemię!”. Klienta robiącego tam zakupy Piotr G. przycisnął butem do podłogi. Również w tym przypadku śledztwo organów ścigania nie przyniosło rezultatu i szybko je umorzono. Dopiero wyjaśnienia biorącego udział w napadzie Jacka Z. pomogły namierzyć sprawców. Kolejnej „wyrwy” dokonali 24 maja 2000 na ulicy Srebrnej przed bankiem. Barbara prowadziła kantor na Jelonkach. Do banku przyjechała z bratem Janem, aby pobrać ze skrytki 450 tys. złotych. Kiedy wychodzili, podbiegła do niej grupa uzbrojonych młodych mężczyzn. Wszystko rozegrało się błyskawicznie, na oczach wyglądających przez okno kasjerek i ochroniarzy, których oderwał od biurek przenikliwy krzyk klientki. Sprawcy pozostali nieznani. Dwadzieścia lat później zabiegający o status małego świadka koronnego Jacek ujawnił więcej informacji o tym zdarzeniu. – Po zdobyciu tej niepozornej torby, takiej jak na kartofle, uciekliśmy do mieszkania „Gulczasa”, aby policzyć pieniądze – zeznał. – Piątą część zdobyczy szef przeznaczył dla kogoś z mafii mokotowskiej, kto dał mu cynk. Nazwisko okradzionej kobiety poznałem od mojej ówczesnej przyjaciółki. Kilka dni po napaści […] zwierzyła mi się, że  bandyci napadli na jej teściową, gdy niosła pieniądze z banku na Srebrnej. Nie przyznałem się do tego wtedy. 

Proces napastników zaczął się w październiku 2021 roku. Pokrzywdzona Barbara doskonale pamiętała, jak doszło do napadu. Zeznała: – Pracowaliśmy z bratem w kantorze. Zdeponowane  wieczorem w banku pieniądze były odbierane nazajutrz rano, zawsze o tej samej porze. 24 maja 2000 roku z pakietem banknotów w ortalionowej torbie wyszliśmy z bratem Zbigniewem z banku. Na ulicy Srebrnej biegło w naszą stronę dwóch mężczyzn. Chcieliśmy się cofnąć, ale napastnicy byli już koło nas, jeden z nich uderzył brata pałką bejsbolową, a drugi próbował wyrwać mi torbę. Walczyłam, mocno ugryzłam go w rękę. Ale kiedy jego wspólnik przewrócił mnie skokiem na klatkę piersiową, wypuściłam torbę z rąk. 

Nie mogąc powstrzymać łez, opowiedziała w sądzie o skutkach tego napadu. Nie byli ubezpieczeni. Ukradzione im pieniądze częściowo pochodziły z kredytu, który musieli spłacać. Aby oddać długi, sprzedali wszystko, co było możliwe, zapożyczyli się na lata. To była nie tylko strata dużej kwoty. Jej brat od uderzenia pałką miał pękniętą czaszkę. Latami dochodził do zdrowia. Rabunek prawie pół miliona złotych (na komendzie nie ujawnili waluty zagranicznej) spowodował u jej ojca śmiertelny zawał serca. W rodzinie długo się zastanawiano, kto mógł wiedzieć, że tego feralnego dnia ona będzie z bratem odbierała tak dużą kwotę z depozytu bankowego. Po sugestie pojechali nawet do jasnowidza. Oskarżonych o napad zobaczyła 20 lat później na sali sądowej. Rozpoznała mężczyznę, który ją o uderzył i zabrał pieniądze. 

Jacek Z. z Piotrem G. i jeszcze jednym bandytą brali też udział w grabieży kasy hurtowni w Zielonce. Przed wejściem założyli rękawice, kominiarki, herszt miał pistolet. W hurtowni G. przeładował broń i kazał obecnym położyć się na podłodze. W pewnej chwili wszedł tam właściciel hurtowni, zaczął się ze złodziejami szarpać. G. strzelił mu koło nogi i pobił po głowie rękojeścią kałasznikowa, krew tryskała aż na ściany. – Krzyczeliśmy do „Gulczasa”, żeby przestał. Ale w niego jakby diabeł wstąpił. Na odchodnym strzelił jeszcze w kierunku lady. Po przeliczeniu łupu okazało się, że zrabowaliśmy niecałe 30 tysięcy. Nie pamiętam, ile dostałem po podziale – zapewniał śledczego świadek koronny. 

Zatrzymanie podejrzanego.Zatrzymanie podejrzanego. policja.waw.pl

Dzięki zeznaniom Z. można było też wznowić umorzone 20 lat temu śledztwo w sprawie napadu na kantor w Starej Miłośnie. Aby ukraść pieniądze, czekali w samochodzie przed firmą na konwojenta  przywożącego rano pieniądze z banku. Kiedy podjechał, gangsterzy Piotra G. dobiegli do auta z wycelowaną bronią. Trzymając kierowcę na muszce, przetrząsali bagażnik w poszukiwaniu pieniędzy. Odjechali z 200 tys. złotych. Niezbyt daleko, gdyż kradzione auto stanęło. Nie było czasu na szukanie przyczyny awarii. Podpalili je, a sami z paczką pieniędzy przeszli wpław przez rzekę, gubiąc wszelkie tropy. 

Kolejny łatwy do ograbienia kantor namierzyli w Garwolinie. To był rok 1997. Na pomysł wpadł Jacek Z. – miał w tym mieście krewnych, kiedyś ich odwiedził. W drodze powrotnej do Warszawy kupił na dworcu PKS zapiekankę. Jadł ją przy oknie, mimowolnie obserwując, co się dzieje w pobliskim baraku, gdzie mieścił się punkt wymiany waluty. Zbliżała się godzina zamknięcia lokalu, nie było już klientów. Zobaczył, że ktoś tam pracujący (przypuszczał, że właściciel) postawił na półce torbę i pakował do niej paczki pieniędzy. Potem ten mężczyzna zamknął pomieszczenie na klucz i z wyładowaną torbą udał się do samochodu. Opowiedział o wszystkim Piotrowi G.; uznali, że napad może się udać. Kilka dni później, gdy sytuacja z pakowaniem pieniędzy się powtórzyła, G. postraszył właściciela kantoru odbezpieczoną bronią. Z. porwał torbę z banknotami i uciekł. W mieszkaniu herszta przeliczyli zdobycz – było 250 tys. złotych. 

W zakończonym w 2023 roku procesie Sąd Okręgowy Warszawa-Praga uznał Piotra G. za winnego wszystkich przestępstw i skazał go na 15 lat więzienia. Marcin S. i Oskar Z. zostali skazani na kary po osiem lat pozbawienia wolności. Sąd orzekł dla Piotra G. obowiązek naprawienia szkody i zadośćuczynienia na rzecz pokrzywdzonych w łącznej wysokości prawie 585 tys. złotych. Pozostali dwaj oskarżeni z tego samego powodu mają zapłacić swym ofiarom 470 tys. złotych. I tak „Gulczas” i koledzy sobie żyją. Z roku na rok. Z procesu na proces. Z więzienia do więzienia. W trwającym obecnie procesie nie wyglądają na przygnębionych myślą o czekającym ich wyroku. W końcu i tak mają wiele lat do odsiedzenia. Żaden z nich nie deklaruje zaprzestania napadów po wyjściu na wolność. 

OSKARŻAM – cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version