Blondynka z grzywką, kobieta z gitarą, kowbojka w obcisłych legginsach. No i sylwestrowa diwa, która wita z nami nowy rok. Właśnie kończy 80 lat, ale kariery kończyć nie zamierza. Niezniszczalna, trudnopalna, jedyna taka Maryla Rodowicz.

  • Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”

Jak zazwyczaj obraża się kobietę? Mówi się jej, że jest stara, brzydka i histeryzuje. Konsekwencją powinno być oczywiście schowanie się do mysiej norki i płakanie. A przede wszystkim zniknięcie i milczenie. Tymczasem, kiedy przekroczy się strach przed byciem zwyzywaną, to zaczyna się prawdziwa wolność. No bo co gorszego możemy jeszcze usłyszeć? Jeśli przekroczymy Rubikon żenady i śmieszności, pozostaje nieskrępowana radość.

Będzie to więc opowieść o świadomej siebie wariatce, która wszystko to, co „zakazane” dla kobiety, czyni atutem.

W polskiej kulturze popularnej Maryla się nie starzeje, bo nigdy nie była jednosezonowa. Za to zawsze nadmiarowa, zawsze bardziej: głośna, kolorowa, żywiołowa niż otaczająca ją rzeczywistość. Co ciekawe, nasza kultura nie za bardzo radzi sobie z takimi kobietami, które zamiast grzecznie chichotać w kącie, pchają się na scenę i wszędzie ich pełno. A Marylę nosiło od zawsze: przede wszystkim sport, ciągle w ruchu. Biegała przez płotki, w sztafecie, studiowała żeglarstwo i gimnastykę leczniczą, nadal gra w tenisa. Podrygiwała, przemieszczała się i podróżowała. Nie dogonisz, nie przyszpilisz. Jeździła szybkimi samochodami, które nadal lubi. Miała w sobie te iskierki, które każą nieustannie zmieniać miejsce. „A na co, a po co tak gna?” — żeby było ciekawie, żeby coś się działo. Usiądziesz w miejscu, to zaśniesz, nie będzie cię. Znikniesz. Dalejże tańczyć, „szalona wiruje chusta, szalone wirują usta”, życie daje nam przecież tyle możliwości, z których trzeba skorzystać. Kiedy? Natychmiast. Jutra może nie być.

Łapała więc kilka srok za ogon. Kultura fizyczna, ale i śpiewanie. Pokonywanie kolejnych ograniczeń. Czasem trudno było pogodzić nadmiar aktywności. Na przykład w 1962 r. mimo zakwalifikowania do finału Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie nie wzięła w nim udziału, ponieważ w tym czasie odbywały się lekkoatletyczne mistrzostwa, w których uczestniczyła. Co wybrać: bieganie czy śpiewanie? — ciekawe, czy zawahała się chociaż przez chwilę. I jak wyglądałaby nasza scena muzyczna, gdyby nie jej kontuzja w 1966 r. i ograniczenie kariery sportowej.

Ale nic nie było w stanie jej zatrzymać. Krążyła po Polsce. Urodzona w Zielonej Górze, przeprowadziła się do Włocławka, potem Bydgoszczy, Warszawy. Koncertowała na całym świecie, śpiewała po polsku, angielsku, czesku, niemiecku i rosyjsku. Grała również w filmach, serialach, użyczała głosu w dubbingu, była bohaterką czterech książek autobiograficznych, licznych programów telewizyjnych, filmów dokumentalnych. Występowała w reklamach, w jury programów rozrywkowych, angażowała się w działalność charytatywną, kibicowała polskiej drużynie piłki nożnej, a w ogóle to zaśpiewała ponad 2 tys. piosenek. Można dostać zadyszki przy samym wymienianiu jej aktywności, a przecież między twórczością było też bujne życie prywatne, które zostało przedstawione w dokumencie „Maryla. Tak kochałam” (2021). Osiem dekad sprintu, który trudno ogarnąć. To już nie jest bieżnia, to wirowanie derwiszy, aż do utraty przytomności.

W czasach, gdy PRL chciał stabilizacji, ona zakładała pióra. Gdy po transformacji show-biznes polubił ironię, ona śpiewała o balu, który trwa, póki życie trwa. Jej legenda to nie tylko piosenki. To także wizerunek: ruch, kolor, kostium. Rodowicz to zjawisko popkultury, które ukształtowało polską wyobraźnię estradową. „Coś wam powiem na temat kostiumów estradowych — wyjaśniała w jednym z wywiadów. — Najłatwiej jest włożyć piękną sukienkę i hop na scenę, zero ryzyka. Piosenkarka nie naraża się na krytykę, wszyscy są happy. Ja wybieram inną drogę, bo mnie to fascynuje. Instalacje, futurystyczne wizje — a to rzymski wojownik z pióropuszem na głowie, a to smok z płonącym ogonem i tak dalej. Interesuje mnie plastyka widowiska, show, a nie samo podejście do mikrofonu”. A kto ryzykuje, ten wystawia się na komentarze, ale to przecież właśnie zainteresowanie i szok napędzają show-biznes. Te zasady szczególnie widoczne są teraz, kiedy portale plotkarskie i media społecznościowe mielą i analizują niemal każdy ruch znanych osób, poddając pod publiczny osąd życiowe decyzje, przebieg kariery i wygląd. Ale w przypadku Maryli Rodowicz zamiłowanie do bycia rozpoznawalną stanowi temat przewodni całej kariery.

W PRL estradowa scena była kontrolowana, ale potrzebowała barw. Rodowicz z gitarą, z pazurem sportowca i uśmiechem hippiski wniosła na scenę powiew wolności, choćby stylizowanej. Jej długie włosy, dzwony, ludowe motywy i frędzle mówiły: świat może być inny, radośniejszy, kobiecy. Joni Mitchell na skalę naszych możliwości. Ale protest songi dotyczyły bardziej wolności osobistej niż sytuacji politycznej. Do tej nie odnosiła się właściwie nigdy, co uczyniło ją impregnowaną na zmiany systemowe i partyjne.

Agnieszka Osiecka, z którą stworzyła swoje najważniejsze piosenki („Małgośka”, „Niech żyje bal”, „Damą być” i wiele innych), rozumiała tę energię. Maryla była nie tylko wykonawczynią, ale i bohaterką: dziewczyną, która idzie przez życie z gitarą, przez miłość i stratę, przez bal i samotność. Ich współpraca była jak połączenie żaru z poezją. Osiecka pisała z melancholią, Maryla śpiewała z ogniem. Obie zespolone ze sobą przyjaźnią, którą przerwała śmierć poetki. „A my tak łatwopalni — śpiewała Maryla w żałobie — biegniemy w ogień, by mocniej żyć”. Brzmi jak autobiografia. Wyciskać życie do ostatniej kropli, nie zwalniać w peletonie i dobiec do mety, chociaż „tak śmiesznie marni” staramy wymyślać się na nowo. Bo Maryla gubi tropy. Trudno ją zakwalifikować, spuentować. Wymyka się znaczeniom, jakby nie chciała poddawać się jednej tylko interpretacji.

Na 34. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu na koncercie poświęconym Osieckiej, „Zielono mi”, zaśpiewała piosenkę o wariatce ubrana w złoty garnitur. Wydobyła z tego tekstu wszystko to, co powinna, a jej wykonanie przeszło do klasyki (jak i cały koncert). Ale nie można zapominać, że wszystko to balansowało na cienkiej linii kiczu i brawury. Styl Rodowicz nie jest dla amatorów, tu trzeba wyczucia sapera, aby podbić finezję, a nie zadeptać jej butami na wysokim obcasie. O ile w „Kolorowych jarmarkach” można stać w nadmiarowym anturażu, to w koncercie poświęconym zmarłej przyjaciółce wystąpić bez żałobnej czerni, za to w fikuśnie spiętych włosach? To odwaga, ale i pewność, że tak właśnie powinno się zaprezentować ten utwór. Wariatka opłakuje, ale z pasją i charyzmą.

Oczywiście od lat czytamy, że „stara artystka” nie powinna (czytaj: nie wypada jej) występować w niepoważnych strojach. Niektórzy uważają, że „w tym wieku” nie powinno pokazywać się na scenie. I chociaż wiele z wcieleń Maryli jest co najmniej dyskusyjnych (biedronka w Opolu!), to są świadectwem przepychu charakterystycznego dla estrady.

Maryla od początku wiedziała, że scena to teatr, a kostium w połączeniu ze świetnymi tekstami (Osiecka, to oczywiste, ale i Wojciech Młynarski, Katarzyna Nosowska czy Jacek Cygan) pisze kolejne historie. Nie była modową ofiarą trendów, lecz ich inicjatorką: suknie z piór, kapelusze, etniczne wzory, skórzane kurtki, sportowe buty do balowych kreacji, dziesiątki wpadek i kontrowersji (kto pamięta sztuczny biust w „brazylijskiej kreacji” sprzed dziesięciu lat?), ale też inspirowania. Nikt tak pięknie nie jest parodiowany (albo inaczej: hołubiony) przez polskie drag queen lub w programie „Twoja twarz brzmi znajomo” jak właśnie Maryla. A do tego trzeba być wyrazistą, nawet jeśli prowokuje to do licznych i niewybrednych komentarzy. Bo wariatka denerwuje, „taką to by na stos” za te wszystkie brewerie. Tylko że to świadoma gra z wykorzystywaniem mody i wizerunku do budowania swojego mitu: w PRL (świecie reglamentowanym) prowokowała kolorem jako hipiska, a później polska wersja Diany Ross. W latach 90., po burzach transformacji, by utrzymać energię i odwagę, kiedy show-biznes zaczął gonić za nowoczesnością. A w XXI w., by grać z własną legendą, czasem z przymrużeniem oka. Świadczą o tym również współprace z młodszymi artystkami (Mata, Ralph Kaminski), aby trzymać rękę na pulsie i nie dać się odstawić do kąta jako „estradowa babcia”. A ona przecież „jeszcze tańczy, choć drzwi są otwarte” i dla niej bal trwać będzie nieustannie.

Wybitna amerykańska eseistka Susan Sontag w 1964 r. napisała esej „Notatki o kampie”. Kamp to miłość do przesady, teatralności, styl, który triumfuje nad treścią. Ale to również strategia tożsamości: powtarzanie i stylizacja gestów, które tworząja” sceniczne i życiowe. Po jakimś czasie oba te obszary mieszają się ze sobą, tworząc oddzielną historię. Maryla od początku kariery wykorzystuje te strategie: jej nadmiar nie jest przypadkowy, to świadomie konstruowany język wolności. W szarej estetyce błyszczała jak obraz z innego świata: kolorowa, roztańczona, przerysowana. Ale to nie była ucieczka od rzeczywistości, lecz jej przekroczenie poprzez styl.

Rodowicz od lat gra z własnym wizerunkiem, czyniąc z niego rodzaj autoperformance’u. Jej kostiumy — od ludowych spódnic po lateksowe kombinezony — nie są dodatkiem, lecz aktem tożsamościowym. W każdej kolejnej stylizacji powtarza gest teatralnego „stawania się” kobietą, artystką, bohaterką. A ostatnio choćby i autoironiczną ikoną memów i żartów o corocznym rozmrażaniu Maryli przed sylwestrowym koncertem, na którym występuje od lat. To właśnie w tej świadomości tkwi jej siła. Ona nie udaje naturalności, przeciwnie: celebruje stylizację jako prawdę o sobie. To właśnie pogodzenie się ze śmiesznością czy efektem kiczu daje jej siłę. Jej przesada, teatralność i samoświadomość rozbrajają mechanizmy powagi. W tym sensie kamp nie jest tu tylko estetyką, ale i postawą emancypacyjną. Wariatka nagle staje przed nami serio. I nie wiemy już, czy śmiać się z niej, z siebie, czy ze świata. Jej występy i publiczne wcielenia to nieustanny bal maskowy, karnawał kobiecości, w którym maska nie ukrywa, lecz odsłania, że każda tożsamość jest grą. A jak wiemy, w karnawale wszystko jest na opak: biedak staje się krezusem, a panicz występuje w łachach. Ktoś dotychczas wyśmiewany zaczyna być słuchany niczym mędrzec.

W czasach, gdy kultura premiuje minimalizm i dyscyplinę, Maryla Rodowicz pozostaje uosobieniem estetyki nadmiaru, kolorowej i sensualnej. Takiej ze swojskiego bazaru, a nie wysublimowanego butiku. Jej kampowa postawa nie jest jedynie stylizacją, lecz formą artystycznego oporu: wobec powagi, linearnej historii, ale i wobec jednoznacznych ról płciowych. Jej scena to nie miejsce realizmu, lecz przestrzeń stylu, w której — jak pisała Sontag — „powaga i przesada spotykają się w tańcu”. I wszystko to lśni, jest pełne życia i energii. Zaprasza do korowodu, do bujania się przy „Małgośce” czy „Kolorowych jarmarkach” bez cienia żenady. W kulturze, która wciąż uczy nas dystansu i chłodnego oceniania, Maryla od dawna wie to, co kamp rozumie najlepiej: że autentyczność nie polega na prostocie, ale na odwadze bycia sztucznym, przesadnym. Przyjąć z godnością rolę estradowej wariatki, aby nie tylko dumnie pełnić tę funkcję, ale podkręcać atmosferę i dodawać do pieca. „Dudni dom, dana, dana, jak zabawa, to zabawa”. Tylko ta zabawa potrafi nas również autentycznie wzruszyć, ponieważ nie stoi za nią wykoncypowana emocja, ale taka od serca, która łapie za gardło i nie pozwala puścić. Wariatka wzrusza kolejną dekadę i nie zamierza przestać. Bardzo dobrze, potrzebujemy jej niczym słońca.

Śródtytuły pochodzą z piosenki „Wariatka tańczy” z tekstem Agnieszki Osieckiej

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version