Mieszkanie komunalne nie jest tu postrzegane jako coś wstydliwego – opowieści z Wiednia, który „The Economist” uznał za najbardziej przyjazne do życia miasto na świecie.

– My, wiedeńczycy, jesteśmy po prostu wyluzowani. Nie jak Niemcy, którzy wszystko traktują strasznie poważnie, a już najbardziej siebie – przekonuje Andrea Heigl, wiedenka z 20-letnim stażem. – Gdybyśmy się umówiły o drugiej na kawę, nie miały żadnych planów na popołudnie i siedziały w miłym miejscu, to szybko zmieniłybyśmy tę kawę na szprycera z białego wina i pozwoliły czasowi miło płynąć na rozmowie. Ludzie się tu nie spieszą.

Guido Gambera, wiedeńczyk od dekady, potwierdza: – Wiedeń jest tak wyluzowany, że niemal nudny. Serio, tempo życia jest tu naprawdę wolne. To jeden z cudów, ale też niebezpieczeństw mieszkania w Wiedniu – wpasowujesz się w ten rytm i trudno ci się potem odnaleźć gdzie indziej.

Adrianna Paszkowska, wiedenka od 2,5 roku: – Raz się pięć minut spóźniłam na umówioną rozmowę telefoniczną. Przeprosiłam, a wtedy kolega z pracy, 50-letni Austriak, powiedział mi: „Uspokój się, nie jesteśmy w Niemczech”.

Centrum Wiednia jest raczej onieśmielające niż wyluzowane. Ciągnące się hektarami kompleksy pałacowe Habsburgów, secesyjne kamienice tak czyste, jakby co noc ktoś je pucował, kawiarnie, w których zaśniedziałe lustra pamiętają czasy Franciszka Józefa, a przynajmniej tak wyglądają, co na jedno wychodzi, wszystko to emanuje atmosferą raczej burżuazyjnej – i bardzo grzecznej – dekadencji niż luzu. Wiedeń zwiedzany przez turystów to miasto, które swój zenit osiągnęło za czasów Belle Epoque, zaakceptowało to, a teraz pieczołowicie konserwuje dawną świetność. I odcina od niej kupony.

– Byliśmy światową potęgą, ale jakieś sto lat temu to imperium skurczyło się właściwie do Wiednia. Zostały nam po nim budynki, taka trochę wioska potiomkinowska, ale jako kraj nie mamy już znaczenia. Wiesz, w Austrii nigdy nie ma się poczucia, że to, co tu robimy, zmienia świat – a dzięki temu życie jest nieco łatwiejsze – uważa Andrea. Do Wiednia przyjechała na studia i już została.

Ale to nie Hofburg, Pawilon Secesji i tort sachera na talerzyku ze złotym brzeżkiem sprawiają, że Wiedeń już trzeci rok z rzędu został uznany za najbardziej przyjazne do życia miasto na świecie w rankingu „The Economist”. Magazyn przyznał Wiedniowi komplet punktów za stabilność, infrastrukturę oraz poziom edukacji i dostęp do ochrony zdrowia. A nieco mniej za kulturę.

Ta ostatnia w Wiedniu ma wciąż trochę cesarsko-królewski sznyt: przyjeżdża się tu raczej do opery albo filharmonii niż na koncert muzyki młodszej niż sto lat. – Nie, to nie stereotyp, że na imprezy jeździ się do Berlina – uśmiecha się 27-letnia Węgierka Zsofia Koos, wiedenka od ośmiu lat. – Ale w Wiedniu podoba mi się to, że każda dzielnica jest inna: w tej jest więcej parków, w tej więcej kawiarni, a w tej modnych barów. I to, że różnorodność nie jest tu tylko pustym hasłem.

Miasto reklamuje się też „krystaliczną wodą” z górskich źródeł, czystym powietrzem, małym ruchem samochodowym, licznymi parkami i innymi terenami zielonymi, które zajmują blisko połowę miasta, a także byciem… austriackim centrum uprawy ogórków. W odległości pół godziny tramwajem od centrum wiedeńczycy mają Nussberg, wzgórze obrośnięte winnicami, więc wino też piją lokalne. Chwalą sobie także Donauinsel, czyli wyspę na Dunaju, zbudowaną jako zabezpieczenie przeciwpowodziowe – przydało się we wrześniu – która zwłaszcza latem jest popularnym miejscem wypoczynku: można tam jeździć na rowerze, kąpać się w rzece czy pływać łódką. Albo sączyć szprycera z widokiem na rzekę w jednym z licznych barów i restauracji. A potem wrócić do domu całodobowym metrem.

– Transport publiczny to dla mnie petarda. Mamy pięć linii metra i średnio co trzy-cztery stacje się przecinają. Kiedy jadę do kogoś, kto mieszka na drugim końcu miasta, ale obok metra, to jest po prostu teleportacja. I z biletem rocznym płacę za to euro dziennie – mówi Adrianna. Ma 33 lata i do Wiednia przyjechała – jak mówi – za pracą. Szukała w krajach niemieckojęzycznych, w miastach, w których już kogoś znała, i najlepiej blisko Alp, bo lubi chodzić po górach. Padło na Wiedeń. – Warszawa mnie zmęczyła. Po dwóch miesiącach w Wiedniu uderzyło mnie, że wyprzedzam ludzi na chodnikach, bo wszędzie biegłam. Wrzuciłam jakieś 75 proc. warszawskiego tempa i jest dobrze.

Andrea: – Wiedeń ma wszystko, co mają wielkie miasta – świetną komunikację miejską, wiele restauracji, kulturę – nie będąc wielkim miastem. Nie jest jak Londyn czy Paryż, gdzie dojazd do pracy zajmuje ci półtorej godziny. I jest cenowo przystępne: mając średni dochód, możesz sobie pozwolić na dobre życie.

I to ten ostatni czynnik jest decydujący dla pozycji Wiednia na czele rankingu najbardziej przyjaznych miast.

Karl-Marx-Hof ciągnie się przez ponad kilometr i cztery przystanki tramwajowe. Wygląda jak modernistyczny zamek: ma monumentalne główne wejścia, ogromne łuki zakończone czerwonymi wieżami, a fasadę zdobią rzeźby przedstawiające alegorie oświecenia, wyzwolenia, kultury fizycznej i dobra dziecka – w duchu socrealistyczne, w formie dużo delikatniejsze. Z jednej strony wychodzi się na linię metra, z drugiej – na obszerny, zielony dziedziniec.

Nazwany na cześć autora „Manifestu komunistycznego” budynek to ikona tzw. Czerwonego Wiednia. Mieści ok. 1300 mieszkań komunalnych i uosabia rewolucyjną – zarówno w 1930 r., kiedy został oddany, jak i często dziś – ideę, że osobom o niskich dochodach też należy się mieszkanie i otoczenie nie tylko funkcjonalne, ale i estetyczne. Zaprojektował go Karl Ehn, uczeń Otto Wagnera, czołowego architekta i urbanisty okresu secesji. Powstał w ramach realizowanego przez rządzących miastem w latach 1919-34 socjaldemokratów Wiedeńskiego Programu Mieszkaniowego.

Wiedeńscy międzywojenni urbaniści postarali się, żeby budynki przeznaczone na mieszkania socjalne nie różniły się jakością od tych, w których mieszkała klasa średnia

Przed I wojną światową Wiedeń był dwumilionowym miastem, którego elity mieszkały w pałacach, klasa średnia wyższa w pięknych, jasnych kamienicach, a robotnicy gnieździli się w skrajnie zatłoczonych czynszówkach bez bieżącej wody i z toaletą na korytarzu. Warunki były tak niehigieniczne, że gruźlicę nazywano wówczas „chorobą wiedeńską”.

Wybrane po wojnie socjaldemokratyczne władze miasta uznały, że ich priorytetem jest poprawa sytuacji mieszkaniowej. I zabrały się do tego, idąc pod prąd tendencjom urbanistycznym, które budownictwo komunalne uznawały za zło konieczne, a realizowały je najtańszym kosztem i w najmniej pożądanych lokalizacjach, co oczywiście szybko zmieniało je w getta.

Wiedeńscy międzywojenni urbaniści postarali się, żeby budynki przeznaczone na mieszkania socjalne były zintegrowane z istniejącą już tkanką miejską i nie różniły się jakością od tych, w których mieszkała klasa średnia. Uznali że robotnikom należy się nie tylko dostęp do „światła, świeżego powietrza i słońca”, ale i infrastruktura umożliwiająca awans społeczny – a jeśli nie im, to ich dzieciom. Kompleksy mieszkaniowe zapewniały więc także przedszkola, szkoły, przychodnie, biblioteki, stołówki czy pralnie. Jako że robotnicy rzadko posiadali samochody, miasto, znów sporo wyprzedzając swoje czasy, zainwestowało w transport publiczny i parki zamiast w estakady i parkingi. Same mieszkania komunalne były dość małe – 40-50 m kw. – ale widne i wyposażone w kanalizację i centralne ogrzewanie, co dla ówczesnej klasy robotniczej było zmieniającą życie rewolucją. A średni czynsz wynosił raptem 4 proc. pensji robotnika.

Do 1934 r., gdy rządy socjaldemokratów zakończył zamach stanu, Wiedeń zbudował 65 tys. mieszkań komunalnych. Sfinansował je podatek od komercyjnego wynajmu oraz od dóbr luksusowych typu szampan, konie czy psy rasowe, a także powojenny kryzys, który zmusił właścicieli gruntów do ich sprzedaży miastu, często za bezcen. „Kiedy już nas nie będzie, te kamienie przemówią za nas” – podsumował burmistrz Karl Seitz podczas otwarcia Karl-Marx-Hof.

Po wojnie socjaldemokracja wróciła do władzy w stolicy i z małymi przerwami sprawuje ją do dziś. Powojenna lewica kontynuowała tradycje Czerwonego Wiednia: mieszkanie – i to przyzwoite, nie byle jakie – jest prawem, nie towarem, a adres nie powinien być wskaźnikiem dochodów.

Andrea: – Mieszkanie komunalne nie jest postrzegane jako coś wstydliwego, raczej jako mądry, choć wymagający nieco wysiłku ruch. A jak już jesteś w systemie, możesz tam zostać, jak długo chcesz. Pojawiają się głosy, że osoby, które zaczęły zarabiać więcej, powinny dostać podwyżkę czynszu. Ale z drugiej strony dzięki temu w komunalnych budynkach masz prawdziwą mieszankę, a w mieście nie ma gett ani dla biednych, ani dla bogatych.

Dziś Wiedeń ma 220 tys. mieszkań komunalnych dla pół miliona lokatorów oraz 200 tys. dotowanych mieszkań. Mieszka w nich prawie 60 proc. wiedeńczyków. Władze co roku inwestują ok. 500 mln euro w budowę i renowację mieszkań oraz na dotacje dla osób o najniższych dochodach. Egalitarny dostęp do lokali w całym kraju finansowany jest z jednego procenta podatku.

Czynsz za mieszkanie komunalne zależy od standardu i lokalizacji, ale można znaleźć 50-metrowe dwupokojowe mieszkanie za ok. 500 euro (2150 zł), a 30-metrową kawalerkę za ok. 300 euro (1290 zł). Bez kaucji i z bezterminową umową.

Co więcej, szeroki dostęp do lokali komunalnych obniża też ceny na rynku komercyjnym. Adrianna: – Za moje mieszkanie na rynku prywatnym płacę 700 euro. Za socjalne pewnie płaciłabym 500. Nie wiem, ile musiałabym zarabiać w Warszawie, żeby sobie na taki standard pozwolić. Poza tym umowę mam podpisaną na pięć lat i przez ten czas mój czynsz może być zwiększony tylko o indeks inflacyjny. W Warszawie właściciel mieszkania zadzwonił do mnie i powiedział, że z dnia na dzień zwiększa opłaty, bo bank podniósł stopy procentowe i mu rata kredytu wzrosła. Dlaczego to ma być mój problem?

Średnia pensja brutto w Wiedniu to prawie 4,5 tys. euro miesięcznie (ponad 19 tys. zł). Dla porównania – średnia cena wynajmowania kawalerki w Warszawie (dane Otodom Analytics z 2024 r.) to 2900 zł, dwupokojowego mieszkania – 3800 zł, a średnie wynagrodzenie – 9 637 zł brutto.

Marka dzisiejszego Wiednia to mieszanka postimperialnej nostalgii – największe tłumy zwiedzających walą do muzeum Sisi i jej prywatnych komnat – i legendy Czerwonego Wiednia. Lata 1938-1945 po wojnie zostały na dekady pieczołowicie wymazane, a Austria oficjalnie została „pierwszą ofiarą Hitlera”; dopiero od niedawna w miejskim muzeum jest wystawa poświęcona temu mniej chwalebnemu okresowi historii Wiednia.

Także na wizerunku egalitarnego mieszkaniowego raju od niedawna pojawiają się rysy. Choć Wiedeń oparł się pokusie prywatyzacji swojego zasobu mieszkaniowego, to od paru lat wyraźnie zmieniają się proporcje między prywatnym a publicznym nowym budownictwem: do niedawna większość stanowiły inwestycje miejskie, dziś komercyjne. A to podnosi ceny wynajmu na rynku prywatnym.

Mieszkania komunalne nie są też dobrem dostępnym od ręki, zwłaszcza dla imigrantów. Adrianna: – Zanim w ogóle zaczniesz się o nie starać, musisz w Wiedniu mieszkać przez dwa lata, ciągle pod jednym adresem. A potem jeszcze czekasz kilka lat na przydział. A jak już go dostaniesz, to lepiej nie bądź na wakacjach, bo musisz się decydować w ciągu 24 godzin, inaczej wypadasz z kolejki.

Guido, 31-letni Włoch, choć od dekady żyje w Wiedniu, wynajmuje mieszkanie prywatnie. – Jeśli jesteś studentem lub młodym pracownikiem, mieszkania zmieniasz bardzo często. Pierwszeństwo mają też osoby starsze, przewlekle chore i te, które mają rodzinę. Dla singla dostanie takiego mieszkania jest prawie niemożliwe.

Andrea: – Ale już córka znajomych, która zaszła w ciążę, poszła z chłopakiem do biura Wiener Wohnen, powiedziała, że mieszkają na 35 metrach, że spodziewają się bliźniaków, i już kilka tygodni później przeprowadzali się do większego mieszkania.

Zmieniły się też oczekiwania mieszkańców. Kiedy w 1930 r. robotnicy wprowadzali się do Karl-Marx-Hof, 40-metrowe mieszkania z łazienką oraz pralnią w budynku były dla nich cywilizacyjnym awansem. Dziś jest to raczej pomnik pięknej idei niż wymarzony adres. – Moi rówieśnicy nie chcą mieszkać w przedwojennych budynkach. Wolą nowe budownictwo, z dużymi oknami, windą, tarasem – wylicza Adrianna.

Sama zapisała się do spółdzielni mieszkaniowej. Od mieszkania komunalnego różni je to, że trzeba wpłacić kaucję rzędu kilkudziesięciu tysięcy euro, nie są to więc już lokale tak dostępne, za to nowoczesne. Adrianna zamierza w Wiedniu zostać, podobnie jak Guido i Zsofia. Andrea też się nigdzie nie wybiera. – Mam tu wszystko i jeszcze Włochy są blisko. Czego chcieć więcej.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version