Praca, kasa, kariera, ściana – tak w wielu przypadkach wygląda droga awansu społecznego. Kto przeżył zderzenie z ambicjami, ten wstał, otrzepał się i biegnie dalej. Bo ludzką naturą jest aspirować.

Gdy zniknęła żelazna kurtyna i kapitalizm już nie musiał się skradać na palcach, bo nastała wolność gospodarcza, ojciec Artura poczuł, że to jest właśnie ten moment. Teraz albo nigdy. Takich jak on, którzy postanowili się w końcu wybić, było na początku lat 90. dużo więcej. – Cały bazar – śmieje się Artur. – Inicjatywa prywatna szybko nabrała wolnorynkowych manier i jeden kapitalista wyrastał przy drugim, niemal na każdym rogu. Na naszym bazarze widać to było jak na dłoni. Ktoś sprzedawał biustonosze, ktoś inny obok drogie perfumy, a my modne wówczas piłki kauczukowe, które skakały po całym targowisku, kiedy ludzie podchodzili do naszego stoiska i sprawdzali, jak to działa.

Stoisko to za dużo powiedziane. Artur z ojcem i matką nie mieli nawet łózka polowego, o popularnych „szczękach” (blaszany stragan z zamykaną wiatą) nawet nie wspominając. Handlowali na odwróconym do góry dnem kartonowym pudełku. W sam raz, aby wyłożyć towar. Ludzie przyglądali się wynalazkowi z kauczuku, robili wielkie oczy i sięgali do kieszeni po zwitki pieniędzy.

– Płacili po 2 tys. zł za sztukę, czyli dzisiejsze 20 gr. Ojciec na tych kulkach się dorobił. Później handlował innym towarem. Ciotka prowadziła duży sklep z zabawkami, a on brał od niej artykuły w komis i rozwoził po targowiskach w cały mieście nowiutkim małym fiatem, który ledwo co zjechał z taśmy w Polmozbycie – w głosie 41-letniego Artura słychać nutę tęsknoty za tamtymi czasami.

Rodzina szybko się dorobiła. Najpierw samochodu, później magnetowidu VHS, w końcu pierwszego komputera Atari, no i „talerza za oknem”. Bo ci, którym reformy Balcerowicza nie przeszkadzały się bogacić, montowali anteny satelitarne do odbioru więcej niż dwóch programów w peerelowskiej telewizji. – Taki ostentacyjny luksus, aby pokazać innym, że nam też się powodzi i etap awansu społecznego mamy za sobą – dopowiada Artur.

Wiele kapitalistycznych fortun nie przetrwało jednak próby czasu. Słońce zaświeciło na krótko, a za chwilę napłynęły chmury i nadeszło gradobicie. Pogoda nie rozpieszczała bogaczy. Ojciec Artura padł ofiarą gwałtownego awansu. Pobawił się kupionymi zabawkami, ale szybko mu obrzydły. Nie bardzo wiedział, do czego dalej aspirować, więc zaczął staczać się po równi pochyłej, którą wcześniej wbiegał po precjoza kapitalizmu.

– Zaczął zaglądać do butelki, zmieniał pracę, zapijał, nie przychodził, popadł w długi, bo z czegoś trzeba było finansować libacje. Komornicy wydzwaniali i straszyli, że nas zlicytują. Ojciec zamykał się w sobie. I stracił wszystko, czego się dorobił. Mama od niego odeszła, a on wylądował na ulicy. Czasami przechodziłem obok, ale odwracał głowę, żeby nie spojrzeć mi w oczy. Byliśmy szczęśliwą, dobrze sytuowaną rodziną. Załatwił nas kapitalizm i obietnica szybkiego awansu, który wykoleił całą naszą rodzinę – podsumowuje Artur.

W książce Magdy Szcześniak „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce” zjawisko awansu brzmi jak emancypacyjny przymus. Społeczeństwo miało dążyć do lepszego życia, stać się bezklasowe i zhomogenizowane. Władze ogłosiły powszechną mobilizację – awansować musiał każdy. Nie miało to nic wspólnego z amerykańską historią „od pucybuta do milionera”, gdzie awans jest wynikiem samowystarczalnego wysiłku jednostki – pisze Szcześniak.

38-letnia Marta nie bardzo wie, do czego miałaby aspirować. Awans społeczny? Brzmi jak anachronizm i peerelowska bajka o równości mas pracujących. Coś z gatunku spełnionego marzenia jej dziadków, którzy sprowadzili się lata temu do Warszawy i zdobyli pracę w mieście. A Marta z mężem Adamem nie są „słoikami”. Kształcili się w stolicy, tu znaleźli pracę, tu się poznali, i tu przyszły na świat ich obie córki. Ani Marta, ani Adam, nie musieli nigdzie podbiegać.

– Oboje jesteśmy po studiach. Ale co z tego? Dziś wyższe wykształcenie nie jest wyznacznikiem statusu, czy komuś wiedzie się lepiej. Praca? W takim mieście jak Warszawa poziom życia, zarobków i wydatków jest bardzo wyrównany. Wszyscy mamy podobne problemy: stoimy w tak samo długich kolejkach do lekarzy, a każdy, kto posyła dziecko do szkoły publicznej, ma świadomość, że edukacja nie rozwija skrzydeł, tylko produkuje ludzi przeciętnych. Dzisiejsza szkoła nie gwarantuje awansu – twierdzi Marta.

Właśnie z powodu dewastowanej przez PiS edukacji Marta z rodziną zdecydowali o emigracji do Anglii, do Portchester. Trudno ucieczkę nazywać awansem, bo wyprowadzka była de facto ewakuacją z „czarnkowej szkoły”. Chociaż to nie jedyny powód wyjazdu. Był i drugi, nie mniej ważny – mąż dostał propozycję pracy. Na papierze oferta wygląda jak przeskok do lepszego życia, jednak słyszę, że to awans nie społeczny, nie zawodowy, tylko dyskusyjny.

– Adam jest inżynierem budownictwa, dostał kontrakt, więc przylecieliśmy. Pracuje w zawodzie. Akurat na inżynierów panuje w Anglii spore zapotrzebowanie. Ale jego dodatkowych uprawnień tutaj nie honorują. Według brytyjskiej klasyfikacji jest gościem z licencjatem. Ja wykonuję pracę zdalną, taką samą jak w Polsce, jednak zaczynam rozglądać się za nowym zajęciem. Na jednej rozmowie kwalifikacyjnej usłyszałam, że jestem „undergraduate” [status studentki – przyp. red.], choć mam za sobą w Polsce sześcioletnie studia weterynaryjne. Imigranci nie dostają pracy dla „białych kołnierzyków”. Zatrudniają się w opiece nad starszymi, w fabrykach, jako kierowcy autobusów. Żaden awans – mówi Marta.

– Nie jestem osobą, która na co dzień do czegokolwiek dąży – zaczyna naszą rozmowę 31-letnia Karolina, współwłaścicielka agencji PR-owej. – Chcę mieć spokojne życie z dala od wysiłku związanego z ambicjami. Kiedyś myślałam, że trzeba dążyć do zadowalającego poziomu materialnego, ale rzeczywistość zweryfikowała moje myślenie.

To „kiedyś” było przed pandemią. Karolina pracowała wówczas w dużej korporacji. A tam – wiadomo – wyścig szczurów i łowcy stanowisk. Z jednej strony nie chciała się ściągać, z drugiej – perspektywa awansu była pokusą, marzeniem. COVID przetasował priorytety. Praca straciła uprzywilejowaną pozycję. Pierwszeństwo przypadło rodzinie i przyjaciołom. A Karolina poszła na swoje, rezygnując z kariery w korporacji, która miała ją zawodowo wywindować. – Wypięłam się z bezsensownego systemu. Założyłam własną agencję, szukam ciekawych zleceń i pracuję na swoich warunkach – bez coachów, bez szkoleń, bez ciśnienia. I nie szarżuję. Biorę na siebie tyle, ile jestem w stanie udźwignąć – przyznaje Karolina.

Agencja rozwija się powoli, ma renomę na rynku i to wystarczy. – Nie ma się co ściągać – powtarza jak mantrę właścicielka firmy. Jej wspólnik ma małą córkę, nie zostaje po godzinach, często urywa się z pracy. Karolina się nie złości, tylko przejmuje stery. – Okręt musi dopłynąć do portu, ale nie musi być tam przed wszystkimi – wyłuszcza mi filozofię firmy, która jest także jej filozofią życiową.

Ekspertów trend stawiania na siebie, a nie na karierę, nie dziwi. – W przeszłości dbanie o siebie częściej kojarzyło się z ucieczką od problemów, konsumpcjonizmem, pobłażaniem sobie czy podróżowaniem. Aktualnie częściej dbamy o siebie, próbując żyć wolniej, uważniej i zdrowiej. Doświadczenia związane z pandemią dodatkowo to przyspieszyły i sprawiły, że życie emocjonalne i zdrowie psychiczne jest przez ludzi coraz częściej stawiane na równi z troską o zdrowie fizyczne i karierę – wyjaśnia Mateusz Banaszkiewicz, psycholog zdrowia z Uniwersytetu SWPS.

Awans społeczny kojarzy się Karolinie totalnie niestandardowo – z ułożeniem życia tak, aby pozbyć się ambicji o awansie w pracy, a ambicje przełożyć na poukładanie życia prywatnego. – Jeśli szukałeś karierowiczki, to nie ten adres – uśmiecha się przepraszająco Karolina.

Jak dzisiaj na poczucie społecznych aspiracji oddziałuje rynek pracy? Czy etat w korporacji daje pracownikowi silnego „kopa” i przesuwa go o kilka pięter wyżej na drabinie społecznej? Czy dobrze płatne stanowisko i możliwość zdobycia jeszcze lepszej posady, jest postrzegane w kategorii awansu społecznego, czy jedynie zawodowego? Czy można się społecznie wyemancypować poprzez rynek?

– Niewątpliwie praca wpływa na awans społeczny, na co wskazują badania. Według OECD to zmiany związane z rynkiem mają większy wpływ na nasz ewentualny „marsz w górę” niż sytuacje rodzinne, jak rozwody czy narodziny dzieci. W Polsce samo zatrudnienie może wiązać się z ważnym krokiem w górę drabiny społecznej. Oczywiście, takie wyemancypowanie przez pracę jest zapewne o wiele bardziej odczuwalne w przypadku osób w relatywnie gorszej sytuacji: młodych, kobiet, mniejszości czy imigrantów. Tu znalezienie lepszej pracy jest niezwykle ważne dla zyskania awansu – mówi Mateusz Michnik, młodszy analityk ekonomiczny FOR.

Przypadek 36-letniej Anny to klasyka gatunku, jeśli chodzi o wdrapywanie się na życiowy olimp. Urodzona na wsi, wyswatana z dużym miastem. – Rodzice nie byli zamożni, a mieli nas dwoje. Brat został więc na roli i do dziś uprawia gospodarstwo. Ja przeprowadziłam się do Poznania, gdzie chodziłam do liceum z internatem, później dostałam się tam na studia, a po zakończeniu nauki szybko znalazłam pracę w dużej firmie farmaceutycznej i sprowadziłam się do Warszawy. Pewnie to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby rodzice nie zainwestowali w moją edukację – przypuszcza Anna.

Na początku była stażystką, ale szybko pokonywała kolejne szczeble w pracowniczej hierarchii. Awans gonił awans. Została młodszą specjalistką, później starszą, a od czterech lat jest kierowniczką i „zarządza zasobami ludzkimi”. Każde kolejne stanowisko to wyższa płaca. Anna najpierw wynajmowała mieszkanie, ale szybko kupiła kawalerkę na kredyt, a gdy poznała obecnego męża, zadecydowali o przeprowadzce.

– Z dwóch pensji łatwiej było oszczędzić. Pomieszkaliśmy cztery lata, po czym spłaciliśmy kawalerkę i kupiliśmy trzypokojowe mieszkanie. Za moment przyszedł na świat nasz syn. Kredyt hipoteczny na 30 lat spłaciliśmy w pięć, podczas gdy wielu naszych znajomych boryka się ze spłatą i rosnącymi ratami. W tym roku obchodzę czterdziestkę i jak robię bilans swojego życia, to nie mam prawa narzekać. Wyrwałam się ze wsi, skończyłam studia, znalazłam stabilną pracę, nieźle zarabiam, założyłam rodzinę, mamy swoje gniazdko, spłaciliśmy kredyt – wylicza Anna.

Czy czuje się spełniona? – Zawodowo – tak. Rodzinnie – też. Na brak pieniędzy nie narzekam. Przeszłam wieloetapowy awans. Czuję się jak po ukończeniu maratonu, ale był to bieg przez płotki – podsumowuje.

28-letniemu Andrzejowi się poszczęściło. Od urodzenia mieszkał w Krakowie, więc nie musiał – tak jak Anna – walczyć o swoje i migrować za lepszym życiem; wszystko miał na miejscu. Wychuchany jedynak. Rodzice zapisali go na lekcje tenisa. Uczył się jeździć konno i grać na pianinie. Kursy angielskiego? Tylko w elitarnej szkole językowej. Szóstkowy uczeń nie mógł zawieść oczekiwań rodziny, więc kiedy nie dostał się na wymarzone studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, bliscy załamywali ręce, co teraz będzie z Andrzejem.

– Poszedłem na prywatną uczelnię, za którą trzeba było płacić, a że rodzinę było stać, to płaciła. Wybrałem filozofię. Ale studiowanie mnie nudziło. Nie miałem pomysłu, co będę później robił w życiu. Ciotka pocieszała mnie, żebym się nie przejmował, bo ona ma dobry plan: jak zrobię dyplom, to przeprowadzę się do Warszawy i pomogę jej w prowadzeniu kancelarii prawnej – opowiada Andrzej.

Ale scenariusz na życie pisany za plecami młodego studenta nie doczekał się realizacji. Andrzej poznał dziewczynę – przyjechała pod Wawel z podkrakowskich Krzeszowic. Rodzina nie akceptowała tego związku. – Mówili, że to mezalians. Ona ze wsi, a my – z wyższych sfer. Nie pasuje do nas. Słuchałem, słuchałem, aż w końcu wyszedłem z imprezy rodzinnej i trzasnąłem drzwiami – wzdycha mężczyzna.

Wyprowadził się do dziewczyny, wkrótce się pobrali. Andrzej pozrywał kontakty z bliskimi. Nie żałuje – jest szczęśliwy. – Ciągle wszyscy mnie we wszystkim wyręczali. Przez lata traciłem kontrolę nad swoim życiem. Odzyskałem ją dzięki żonie, która pozwoliła mi stać się odpowiedzialnym facetem. Urodziła się nam córka i to był wielki test. Zrobiłem prawo jazdy, dokończyłem przerwane studia, znalazłem ciekawą pracę i już nie potrzebowałem rodzinnej kroplówki. Właśnie szukamy nowego mieszkania dla naszej trójki – Andrzej tryska optymizmem.

Był wysoko, mógł zajść wyżej. Gdyby przyjął pracę u ciotki w kancelarii, dobrze by zarabiał i opływał w luksusy. Ale w życiu nie o to chodzi, żeby spełniać cudze oczekiwania, tylko własne. – To byłby sztuczny awans, bezwartościowy na dłuższą metę. Dla moich bliskich liczą się pieniądze, kariera i pozycja zawodowa. „W życiu trzeba mierzyć wysoko, a nie zniżać się do czyjegoś poziomu” – powtarzała mi matka. Oni zadzierają nosa, ja się nisko kłaniam swojemu szczęściu – konkluduje Andrzej.

To rzeczywistość ucieka, my tylko próbujemy ją złapać – tłumaczą się wszyscy, którzy ruszają w pogoń za życiem. Gonimy za awansem, chcemy być lepsi, nie przepuścić okazji. Aż nagle wyrasta ściana i dochodzi do zderzenia.

Taką kolizję zaliczyła Natalia Sosin-Krosnowska, socjolożka, dziennikarka i autorka książek o tym, jak przystanąć i przestać się ścigać. Wiosną tego roku wydała poradnik „Poczuj się dobrze. 52 sposoby na poprawę jakości życia”. Pomysł na książkę powstał pod wpływem dodawania otuchy znajomym w pandemii, których Natalia ratowała darmowymi poradami. Sama najgorsze miała za sobą. Jej pociąg do sukcesu wykoleił się dwa lata przed Covidem.

– Siadło mi zdrowie – przyznaje Natalia. – Sądziłam, że pociągnę wszystkie wagoniki: etat w gazecie, program w telewizji, pisanie książki, ciążę i narodziny dziecka. Ale nie da się walczyć na wszystkich frontach. Wróciłam z dalekiej podróży i postanowiłam przemeblować swoje życie.

Od zawsze potrzebowała wyzwań. Zaczęło się w szkole, choć w domu nie było presji na oceny. Jak Natalia przynosiła czwórki, to rodzice nie pytali o piątki – sama się dopingowała do perfekcji. Później, gdy została dziennikarką, zaczęła podróżować po świecie i pisała reportaże. Jeździła skuterem po mafijnych dzielnicach Neapolu, by za chwilę znaleźć się w wąskim gronie 20 osób zaproszonych na spotkanie podczas pierwszej wizyty prezydenta USA Baracka Obamy w Polsce.

– To dzięki temu, że byłam stypendystką programu IVLP amerykańskiego Departamentu Stanu – tłumaczy Sosin-Krosnowska. – Praca zapewniała dostęp do ludzi i miejsc, niedostępnych dla „zwykłych śmiertelników”. Ego mnie nakręcało. Chciałam więcej i więcej. Bycie najmądrzejszą z całej klasy to przyjemne uczucie. Człowiek w pewnym momencie powinien odpuścić, jednak tego nie robi: popija kawę red bullem, zapala papierosa i pędzi dalej. Gra idzie o najwyższą stawkę, kosztem zdrowia i rodziny. Dopóki nie wyrośnie ściana.

Każdy ma taką ścianę, na jaką zasługuje. Koleżanka Natalii tak się zapędziła w pogoni za ambicjami, że nie miała, kiedy wydawać zarobionych pieniędzy. W końcu przyznawane premie przeznaczała na bezpłatne urlopy. Pracuje się więcej, żeby mieć mniej. Czego? Radości z życia. A powinno być na odwrót.

– Uratowały mnie narodziny dziecka. Wyhamowałam z ambicjami. Przestałam być najważniejsza w klasie. Płynę z nurtem i jest mi dobrze. Wynieśliśmy się z mężem z Warszawy do mojego domu rodzinnego w Beskidach. Mąż rzucił posadę dyrektora kreatywnego w dużej firmie i został grafikiem. Czyli widzisz, żaden awans, raczej degradacja – żartuje Natalia.

Już nie biegnie, nie aspiruje, uciszyła ambicje. Mieszka z rodziną pod lasem, uprawia ogród ekologiczny i słucha przyrody. – Natura nigdzie się nie spieszy, ale zawsze zdąży na czas. W przyrodzie szybko następują tylko katastrofy. A proste zmiany to powolny proces. Tylko że większość ludzi nie ma czasu na procesy. Wszystko musi być już, w tej chwili, natychmiast – mówi Sosin-Krosnowska.

Pewnie mało kto miałby czas wypróbować jej 52 sposoby na poprawę jakości życia. Co tydzień rewolucja dla własnego dobra? Bez żadnych społecznych korzyści w postaci prestiżu, uznania czy awansu? Proszę o jedną złotą myśl, która powstrzyma mnie od boksowania się o profity i splendory, bo też nie mam czasu testować aż pół setki porad. – Chciej wszystkiego, co już masz – odpowiada socjolożka po przejściach.

Co tam większa kasa i lepsza kariera, grunt to awans mentalny.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version