Nikt nie wierzył, że Jurek jest ciężko chory. Sama nie zauważyłam, że zaczęła się demencja, że ma depresję – Barbara Stuhr opowiada o odchodzeniu męża, życiu na marginesie rodziny i jego ostatniej roli.

Barbara Stuhr: Trudno przyzwyczaić się do tej pustki. Najgorzej jest rano, kiedy trzeba zebrać się do życia. Potem dzień przynosi różne sprawy, zawsze coś się wydarza, więc jakoś funkcjonuję. Całe życie byłam zadaniowa: robota mnie lubi. Poza tym spotykam się z ludźmi i ten żal gdzieś się ulatnia. Wieczorem powraca. Pustka domu znowu mnie osacza. W łóżku szukam jego dłoni… Myślę, że muszę przeprowadzić jakieś zmiany, stworzyć ten dom na nowo. Już tylko dla siebie.

– Wiem, ale nie mam wyboru. Dużą część rzeczy Jurka – cały jego gabinet, księgozbiór, notatki, rodowe obrazy – oddam do Muzeum Podgórza. Przodkowie Jerzego właśnie na Podgórzu osiedlili się po przybyciu z Dolnej Austrii. Dawniej nie było tu tak pusto, ciągle coś się działo. Ale od czasu udaru Jurka, kropla po kropli, dom robił się coraz bardziej smutny. Właściwie niepostrzeżenie. Nawet nie wiem, kiedy to się stało, bo jego udar zbiegł się z pandemią.

Życie towarzyskie zamarło w całej Polsce. Nie chodziłam nawet na moją ukochaną jogę. Nie chciałam przywlec do domu żadnej choroby. Jurek miał słabe serce, po dwóch zawałach. I byliśmy tylko we dwoje – Jurek i ja. Sklep i telewizor. Nie zwróciłam uwagi, że właśnie wtedy, pomalutku, zaczęła się jazda w dół.

– Po pandemii były wyjazdy do Włoch, miał jakieś propozycje filmowe, z teatru. Ale już nie powróciło żywe życie. Co chwilę pojawiały się nowe wyzwania związane z jego zdrowiem. Miał coraz większe problemy z połykaniem. To było szalenie uciążliwe dla niego i dla mnie. Brał kęs i nigdy nie było wiadomo: połknie czy nie, zakrztusi się czy nie. Z początku lepiej sobie z tym radził, potem wyglądało to tak, jakby walczył o życie, o każdy oddech.

– Wypierał to. Mówił, że to nic takiego, daje sobie radę, jest fantastycznie. Po kolejnym ataku już nie odpuściłam. W szpitalu zrobiono mu poszerzenie przełyku, a przy okazji pobrano wycinek do badania. Po dwóch tygodniach poszliśmy po wynik, nie spodziewając się niczego złego, bo Jurek – poza tym – nie czuł się najgorzej. Siedzieliśmy w poczekalni, jakbyśmy czekali na rutynowe wyniki morfologii. Dość długo to trwało. W końcu lekarz zaprosił nas do gabinetu. Wrócił nowotwór w przełyku, tylko w innym miejscu. Tym razem operacyjny. Szok. Jurek trafił do szpitala w Zakopanem, w ręce znakomitego chirurga, który uratował go za pierwszym razem. Po powrocie do Krakowa przejął nas profesor Wysocki. Zalecał immunoterapię. Wtedy nie potrafiłam na to właściwe zareagować. Dziś widzę, że trzeba było włączyć tę immunoterapię, ale najpierw należało męża dożywić. Jurek tak bał się jeść cokolwiek, że nie jadł prawie nic i strasznie schudł. Słabł z dnia na dzień. Przestał jeździć na rowerze, na spacerze po paru metrach musiał usiąść na ławce, nie potrafił szybko przejść przez ulicę. Nie udało mi się namówić go na żywienie pozajelitowe, żeby go podreperować. Jurek strasznie tego nie chciał. Nie dziwiłam się. Włączono mu to przy pierwszym raku, co o mały włos nie skończyło się śmiercią. Oboje mieliśmy ogromny uraz. Kasia, synowa, mówiła: „Mamo, trzeba ojcu włączyć żywienie pozajelitowe. Minęło 10 lat, wszystko się zmieniło, to jest już bezpieczne”. Gdybym sama byłam bardziej przekonana, może udałoby mi się przekonać Jurka. To był ostatni moment, kiedy można było coś zrobić.

– Nie wiem tego. Może? Opowiadałam o moich rozterkach młodej lekarce, która była z nami do samego końca i z którą oboje z Jurkiem bardzo się zżyliśmy. Pytałam: „A gdyby go dożywić, może miałby więcej sił na to, żeby walczyć”. Bo psychicznie był bardzo waleczny. A ona odpowiedziała: „Niewykluczone, że wtedy rak zacząłby się szybciej rozwijać. Nie ma sensu gdybać”.

– Wolę – odszedł.

– Myślę, że nie. To samo powiedziała nasza pani doktor. Jego odchodzenie było tak dziwne, że miał prawo tego nie dostrzegać. Przed ostatnim przedstawieniem „Geniusza” w Krakowie, w poniedziałek, 10 czerwca, Jurek był w tak marnym stanie fizycznym, że ktoś z ekipy mnie zapytał: „Pani Barbaro, czy pan Jerzy na pewno może wejść na scenę?”. Odpowiedziałam: „Zapytajcie Jurka. Nie podejmę decyzji, żeby zerwać przedstawienie, kiedy publiczność jest na sali”. Sala była pełna. Jurek powiedział im, że zagra. Pamiętam, że wtedy pomyślałam: „Najwyżej coś się stanie, ale nie odbiorę mu tego wyjścia na scenę”. Zagrał, a po spektaklu powiedział, że nie wie jak. Na drugi dzień o 7 rano zawołał mnie do łazienki. Siedział wsparty o wannę, pomogłam mu wstać, ale osunął się na ziemię. Zadzwoniłam po pogotowie. W szpitalu usłyszałam: „Stan męża jest nierokujący”. Słyszałam to już wiele razy w życiu. Niby nie da się do tego przyzwyczaić, ale podświadomie człowiek jest przygotowany na wszystko. Po trzech dniach lekarz oznajmił, że jest coraz lepiej. Jurek został przygotowany do wypisu. Dostałam od nich „wyprawkę”: materac przeciwodleżynowy i wózek, wciąż mam go w domu, nie zdążyłam nikomu oddać.

– Potem, kiedy przyjechałam do szpitala, żeby odebrać Jurka, dowiedziałam się, że ma zapalenie płuc, przewieziono go na pulmonologię, bo się dusił. Tam usłyszałam: „Stan bardzo ciężki, proszę przygotować się na najgorsze. Czy pani sobie życzy terapię podtrzymującą?”. Nie życzyliśmy sobie. Po trzech dniach nastąpiła poprawa. Cudowna pani doktor przygotowała nam cały plan działania na wypadek, gdyby wyszedł do domu. Po śmierci Jurka powiedziała, że nigdy nie miała pacjenta, który umierając, co chwilę rokował nadzieję. Kiedy przyszłam czwartego dnia, przewieźli Jurka na intensywną terapię. Ta sama procedura: „Czy życzy pani sobie terapię podtrzymującą?”. Nie. Po paru dniach wrócił na oddział… Zapytałaś mnie, czy wiedział, że nadchodzi koniec. Ilekroć był w szpitalu, zawsze chętnie przyjmował wizyty księdza, lubił z nimi porozmawiać o Bogu, diable, świecie, życiu. Ale gdy tym razem przyszedł ksiądz, Jurek powiedział mu: „Nie, dziękuję”. Nie był gotowy albo nie chciał być gotowy na głębszą rozmowę [milczenie]. Co chwilę wysiadało mu coś innego. Na koniec nerki. Jeszcze raz wrócił na intensywną terapię. Już wiedziałam. Wszyscy wiedzieli. Poprosiłam lekarzy, żeby miał komfort odchodzenia, nie chciałam, żeby cierpiał. Zadzwoniłam do dzieci. Marianka przyleciała z Niemiec, spóźniła się dwie godziny, Maciek zdążył. Myślę, że Jurek go poznał, choć dostawał bardzo silne środki. Był spokojny, widziałam, że już nie walczy.

Czuł, że przy nim jestem. Zmarł we wtorek, o 8 rano.

– Po pierwszym zawale Jurka lekarze szykowali mnie na wdowę. Potem przyszedł drugi zawał. Przy pierwszym raku diagnoza była druzgocąca – trzy miesiące życia. Trzeba było wziąć się z tym za bary. W każdej sytuacji umiałam się zbierać: teraz to, potem tamto, szukam rozwiązania. Czas choroby uczy człowieka cierpliwości, przeżycia dnia. Wtedy nie myśli się abstrakcyjnie, tylko najbliższymi obowiązkami. Zostaje też w człowieku jakiś rodzaj uporządkowania. Musisz być straszliwie uporządkowany, żeby to samemu przeżyć i jeszcze pomóc drugiej, bliskiej osobie. Ale Jurek odszedł… [milczenie]. Teraz uczę się przeżyć każdy dzień sama.

– To nie były rozmowy. Nie miał siły. Przez to długie, wielomiesięczne chorowanie czuł, że brakuje mu słów i nie potrafi precyzyjnie – jak kiedyś – wyrazić tego, co myśli. Nigdy się do tego nie przyznał. Ale ja to widziałam. Któregoś dnia, kończył wtedy pisać swój dziennik, zadzwoniła pani redaktor z wydawnictwa z prośbą, żeby więcej napisał o tym, jak tworzył „Geniusza”. Też go namawiałam: „Opisz, jak wymyśliłeś tego Stalina, gdzie wyczytałeś, że miał jedną rękę niesprawną, to jest szalenie ciekawe”. Oponował: „Nie. Nikt tego nie będzie czytał”. Napisał kilka zdań, bardzo ładnych oczywiście, ale wiem, że gdyby umiał formułować swoje myśli tak, jak zawsze, napisałby esej na ten temat. Przytaczam tę historię, bo zapytałaś, o czym rozmawialiśmy. Jurek ze mną mało rozmawiał, właśnie dlatego, że przy mnie czuł się spokojnie, bezpiecznie. Nie musiał grać. Tak więc nie prowadziliśmy żadnych zasadniczych rozmów. Nigdy nie pytał: „Czy ja już odchodzę?”. Pytał, co u Maćka, co u Marianny. Co się dzieje w jego ukochanym domu na wsi, czy remont basenu skończony? Kochał ten basen. Mówiłam, że basen czeka na jego przyjazd. Mówił jeszcze: „Jak dobrze, że teatry mają teraz urlop, nie muszę nigdzie się śpieszyć. Nic nie muszę”. Ciągle to powtarzał.

– Wszystkim. Życiem. Kiedy zaczynał mówić o teatrze, to był zdrowy facet. Wspaniale grał zdrowego. Był przecież świetnym aktorem. Potrafił przerobić każdego lekarza, który pytał: „Coś panu dolega?”. „Nie!”. „Jak pan się czuje?”. „Znakomicie!”. Nikt nie wierzył, że Jurek jest ciężko chory. Sama nie zauważyłam, że zaczęła się demencja, że ma depresję…

Spektakl wymyśliła Krysia Janda. Wcześniej dużo rozmawiali o tym, co Jurka interesuje. Los albo Ktoś Inny chciał, że padło na rolę Stanisławskiego w „Geniuszu”. Jurek był wyznawcą jego metody. Dla niego rola Stanisławskiego była podsumowaniem drogi aktorskiej, a przede wszystkim pedagogicznej.

Tylko ja wiem, ile go to kosztowało. Widziałaś spektakl, wiesz, ile tam jest tekstu.

– Musiał wykonać ogromny wysiłek, żeby to zapamiętać. Rano w łóżku powtarzał dwie-trzy godziny. Potem po południu, wieczorem. On, który jeszcze cztery lata temu potrafił jednocześnie oglądać film czy Teatr Telewizji i… uczyć się roli. Kiedy w końcu przyswoił cały tekst, poczuł strach, czy go zapamięta. Nigdy o tym nie mówił, ale ja wiem, że strasznie się bał, że stanie na scenie przy pełnej widowni i będzie miał pustkę w głowie. Z jednej strony ten strach go zżerał. Z drugiej teatr, granie, oklaski sprawiały, że był szczęśliwy. Tam był sobą. Pomagał mu cały zespół. Ci ludzie go kochali, a on czuł się wśród nich jak w rodzinie. Zapewnili mu cudowne warunki, próby odbywały się w takich godzinach, żeby Jurek był w najlepszej formie. Adaś Kasjaniuk przyprowadzał go i odprowadzał, kupował gazety. Jurek kochał prasę papierową. Zawsze czytał „Wyborczą”, „Politykę”, „Newsweek”. I brukowiec. Mówił, że musi mieć jedną „szmatę”. Był też cudowny, niezastąpiony Jacek Braciak. Dziękowałam mu za cierpliwość. Mówiłam: „Wiem, że Jurek już nie jest łatwym partnerem”, a Jacek z uśmiechem mnie zapewniał: „Basia, ale co ty opowiadasz, on jest uroczy”.

– Tak było. W genach miał tę wewnętrzną samotność. Przez 50 lat w jakimś sensie żył na marginesie rodziny, ale musiał ją mieć obok siebie. Gdyby ktoś miał mu zawsze siedzieć na głowie, nie wytrzymałby tego. Po sukcesach filmów Kieślowskiego jego kariera błyskawicznie nabrała rozpędu. Więcej go w domu nie było, niż był. Wyjeżdżał na kilka miesięcy, a jak przyjeżdżał, całymi dniami był zakopany w swoich rzeczach: graniu, reżyserowaniu, uczeniu się nowej roli, spotkaniach… Godzinami siedział w swojej pieczarze, czyli gabinecie. Tam się chował i bardzo tego potrzebował. Wtedy pisał, czytał, często po trzy, cztery książki naraz. Wracał do swojego ukochanego włoskiego kina: Visconti, Fellini. Nie musiał się do mnie odzywać, ale lubił, jak byłam obok. Kiedyś wyjechałam na kilka dni. Zadzwonił po godzinie, że czuje się „samotny jak pies”.

– Cieszę się, że tak myślał. Coś w tym jest. Ja z chłoporobotniczej rodziny, Jurek z wysokiej inteligencji. Ale nauczono nas tych samych wartości, mieliśmy te same punkty odniesienia. Jerzy był niesłychanym indywidualistą. Dzięki niemu zyskałam inne spojrzenie na sztukę, życie, pracę. Przeżyliśmy razem 55 lat i nie pozabijaliśmy się. Mało jest takich par. W miłości dajesz i bierzesz, ale musi być w tym równowaga. Na festiwalach w Wenecji, Berlinie czy Cannes rozwijali przed Jurkiem czerwone dywany, składali hołdy, były owacje na stojąco. W domu wchodził w tryb rodzinny. Mówiłam: „Wynieś śmieci”.

– Tak. Kiedy był w domu, dużą wagę przykładaliśmy do wspólnych obiadów lub kolacji. To było ważne. Ja gotowałam, ale Jurek zawsze potem sprzątał bez gadania. I robił kawę. Od początku naszego małżeństwa podzieliliśmy się rolami. On grał, ja pracowałam i zajmowałam się domem oraz dziećmi. Nie miałam poczucia, że się poświęcam. To było codzienne wydeptywanie swojej ścieżki, szukanie kompromisów. Raz kłótnie, raz uległość, kiedy indziej opór i rewolta.

Jurek miał poczucie misji, wszystkie inne sprawy schodziły na drugi plan. On mnie tym zaraził. Moja mama i moja teściowa nie rozumiały, dlaczego ja gram na skrzypcach, założyłam własny kwartet i jeżdżę po świecie na koncerty. Mówiły: „Wystarczy w domu jeden artysta. Po co dwóch?”. W wieku 50 lat poczułam się na tyle zrealizowana jako muzyk, jako skrzypaczka, że przestałam grać. Nie była to najłatwiejsza decyzja w moim życiu, ale musiałam sobie z tym poradzić. Do głowy mi nie wpadło, żeby mieć do Jurka pretensje, że on ma misję, a ja w wieku 50 lat zakończyłam karierę, żeby zostać kierowniczką systemu zwanego „rodzina Stuhrów”. Ja mu w tej misji na swój sposób służyłam. Czułam, że to jest ważne. Przez 55 lat jeden jedyny raz postawiłam na swoim. Byliśmy razem na wakacjach w Karwi nad morzem i Jurek nagle dostał telefon, że Konrad Swinarski robi film na podstawie „Sędziów” Wyspiańskiego. I proponuje mu rolę. Powiedziałam kategorycznie: „Albo film, albo ja”. Był załamany: „Basia…! Rany boskie! Przecież nie odmawia się Swinarskiemu”. Odmówił, ale widziałam, jak cierpi. Nigdy więcej niczego mu nie zabroniłam. Zrozumiałam, że jak będę tak robiła, on będzie nieszczęśliwy. Życie z nieszczęśliwym człowiekiem jest bez sensu.

– Myślę, że od dwóch lat. Jedno wiązało się z drugim. Tracił stopniowo kontakt z rzeczywistością. Ty pytasz, czy smakuje mu zupa, a on odpowiada, że deszczyk pada. Nie rozumiał wielu mechanizmów. Kiedy potrącił motocyklistę i zalała go fala nienawiści, był przerażony skalą tej napaści. Mówił: „Przecież przeprosiłem, poniosłem karę, zabrali mi prawo jazdy, dlaczego wciąż o tym piszą?”. Nie rozumiał, na czym polega hejt. Nie rozumiał, dlaczego prokuratora, który chciał szybko wydać wyrok, odsunięto od sprawy w ciągu godziny. Czuł się zaszczuty i nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Facet, który wywindował się swoją postawą moralną na piedestał, nagle został z tego piedestału zrzucony w błoto. Mogę się tylko domyślać, jak strasznie się czuł. To wszystko sprawiło, że coraz bardziej zamykał się w sobie, a jego choroba onkologiczna przyśpieszyła. Udał się na emigrację wewnętrzną. Widziałam, jak bardzo cierpi, ale trudno się było do niego przebić.

– On, taki men? Nigdy! Jakakolwiek słabość nie mieściła się w jego kategoriach bycia mężczyzną, mężem. Tylko raz pękł w ciągu naszych wspólnych lat. Dowiedzieliśmy się, że Marianna ma guza ulokowanego przy kręgosłupie, nikt nie chciał jej operować. Leżeliśmy razem przytuleni i płakaliśmy oboje. Nigdy więcej nie widziałam, żeby płakał. Myślę, że gdyby pozwolił sobie być chorym, gdyby choć raz powiedział: „Basia, boli mnie. Basia, źle się czuję”, byłoby mu lżej. Gdyby pozwolił sobie na słabość, łatwiej byłoby mu pomóc. Zorientowałam się, że ma demencję i depresję, bardzo późno, bo cały czas przede mną grał. A on już nawet nie wiedział, że gra. Raz udało mi się niemal siłą zaciągnąć go na rozmowę z profesorem. Po wizycie powiedział: „Nigdy więcej”. Nie lubił psychiatrów, mówił, że maglują człowieka i nic z tego nie wynika. Choroba Jurka był filtrem. Wstydził się, że nie jest na tak wyśrubowanych obrotach jak kiedyś. Ale nie potrafił się z tym zmierzyć, więc to wypierał. Do końca nie wiedziałam, co czuł, o czym myślał…

– Na wsi. Uwielbiał uciekać na wieś. W szpitalu o tym marzył. Mówił: „Jak tylko stąd wyjdę, pojedziemy na wieś, zrobimy sobie makaron, napijemy się winka. Poczytam sobie na leżaku, wykąpię się w basenie”. To była jego wyspa szczęśliwości.

Barbara Stuhr – skrzypaczka, współzałożycielka kwartetu smyczkowego Amar Corde, działa w Stowarzyszeniu Unicorn. Wydała, razem z Beatą Nowicką, książkę „Basia. Szczęśliwą się bywa”. Żona Jerzego Stuhra

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version