Na początku czujemy się zadowoleni z życia, z wiekiem to poczucie spada i osiąga dno właśnie po czterdziestce, kiedy ludzie konfrontują się z tym, czego nie zrealizowali, i porównują swoje życie z idealną jego wersją, o jakiej kiedyś marzyli. A potem satysfakcja z życia ponownie rośnie – mówi filozofka Katarzyna Sobczuk.

Katarzyna Sobczuk, autorka książki „Mała empiria”: Wolę mówić o „wczesnej starości”. Są wielkie dyskusje, czy kryzys wieku średniego w ogóle istnieje, bo może to naturalny stan w życiu człowieka? Jestem ostrożna w nazywaniu różnych stanów objawami starzenia się. Chciałam tylko opisać to proste spostrzeżenie: jako dzieci myślimy o 30-latkach „starzy”. Jako 30-latkowie myślimy o 50-latkach „starzy”. Co się dzieje, kiedy sami dobijamy do takiego wieku?

– Zwykle mówi się właśnie o kryzysie wieku średniego. Pojęcie to wymyślił w 1965 r. kanadyjski psychoanalityk Elliott Jacques po zdiagnozowaniu pacjentów, którzy popadli w depresję z powodu uświadomienia sobie swego przemijania. A potem były całe lata badań, z których wynikało, że człowiek jest najnieszczęśliwszy w wieku 46 lat. Uznano, że krzywa szczęścia ma kształt litery U. Na początku czujemy się zadowoleni z życia, z wiekiem to poczucie spada i osiąga dno właśnie po czterdziestce, kiedy ludzie konfrontują się z tym, czego nie zrealizowali, i porównują swoje życie z idealną jego wersją, o jakiej kiedyś marzyli. A potem satysfakcja z życia ponownie rośnie.

– Ponieważ przestajemy być tak wobec siebie surowi, godzimy się ze swoim życiem.

Jednak najbardziej lubię pogląd, że kryzys wieku średniego jest wymysłem, bo wszyscy w tym wieku mają problemy z dziećmi, rodzicami, pracą, kredytem, pewien ciężar po prostu należy do tego czasu. Może więc ten kryzys nie istnieje? Jest pewna przyjemność w identyfikowaniu czegoś jako kryzys, bo kryzys z natury przemija.

W książce „Kryzys wieku średniego” najstarszy przykład pochodzi z czasów XII dynastii egipskiej, z 2000 r. p.n.e., gdy zmęczony życiem mężczyzna rozmawia ze swoją duszą. Więc jeśli ktoś lubi uczucia wspólnotowe, to może je rozciągnąć na tego nieszczęśliwego Egipcjanina.

– Moja książka to zapis migawek, tego, co się ludziom przydarza między młodością a starością. Jednak można ją też potraktować jak grę, w której określamy nasz stosunek do życzeń imieninowych albo do wspomnień, umieszczamy siebie na różnych osiach lub przypominamy sobie matki naszych koleżanek z dzieciństwa. Można też sprawdzać swoją spontaniczność, gotowość do nocowanki u znajomych albo kupienia i wyremontowania „starego domu na sprzedaż”.

– Zdarza się, że chęć remontu to sygnał początku starości, ale może też być wyrazem potrzeby linii demarkacyjnej między jakimiś etapami życia. Można z tym brudnym blatem żyć jeszcze 20 lat, ale ludzie w okolicach czterdziestki często robią remont, bo mają wielką potrzebę symbolicznego zaczynania od początku. Coś kupię, zrobię, wyjadę, moje życie się zmieni! Jest w tym pewna nadzieja i optymizm, sprawdzenie, czy mam jeszcze siłę, moc. Oczywiście motywacje do zmian mogą być racjonalne, czasami remont znaczy remont.

– Różne są powody kryzysu przyjaźni. Pojawiają się jakieś tajemnice, plany życiowe się nie spełniają i nie chcemy mieć świadków naszych porażek.

– A co jest złego w ciepłym obiedzie i kluczach na szyi? Niepokoi mnie atmosfera rozliczania się dzisiejszych 30-40-latków z rodzicami. Czasem te ahistoryczne oczekiwania i wymagania są absurdalne. Zakładam, że każdy rodzic, poza wyjątkami, daje z siebie maksimum zgodne z duchem swoich czasów i możliwości. Myślę czasami o tych wszystkich naprawdę starych, odrzuconych rodzicach, którzy według dzisiejszych terapeutów okazali się toksyczni albo nadopiekuńczy. Nasze dzieci nas też ocenią i może się okazać, że wszyscy byliśmy złymi rodzicami. Czytałam w jakimś wywiadzie z Zofią Milską-Wrzosińską, że atakowani i odrzucani są zwykle „dość dobrzy” rodzice, których miłości możemy być i tak pewni, więc możemy sobie pozwolić na pretensje i zerwanie kontaktów, bo powrót będzie zawsze możliwy. Podobno ludzie nie zrywają kontaktów z rodzicami potworami, często wtedy właśnie pielęgnują resztkę lub pozór uczucia, bo jak je stracą, stracą na zawsze.

Jak mówił Bertrand Russell, w wychowaniu najważniejsze są: uczucie, rozsądek i dobry nastrój. Rozsądek to zapewnienie w miarę dobrej szkoły, nie musi być najlepsza. Dobry nastrój jest najtrudniejszy, bo dotyczy teraźniejszości. Trudno myśleć: w przyszłości będę miała dobry nastrój, teraz nie mogę, może kiedyś.

– Pokolenie dzisiejszych 40-latków naprawdę masowo poszło na terapię, gdzie dostało jakąś interpretację swojego losu. Mają do niej zaufanie, co jest oczywiste, po to poszli i zapłacili. Płaci się też za rady, jak „budować relację z partnerem lub z dzieckiem”. Ja niestety nie wiem, jak to się robi. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to budowanie alternatywnych, silnych języków komunikacji z dzieckiem, języka literatury lub sztuki, żeby było odporne na zaklęcia i wiedziało, że wszystko, co się mówi, jest tylko sposobem mówienia, jednym z wielu. Żeby po wyjściu z psychoterapii mogło powiedzieć o terapeucie: „Bułhakow to jego maks”. I jeśli na przykład znamy tego terapeutę, widzimy, jak to jest przenikliwe i śmieszne, wtedy wiemy, że z dzieckiem jest wszystko dobrze.

Zrobiłam kiedyś pracę o parze amerykańskich trenerów rozwoju personalnego. Lynne Rosen i John Littig prowadzili radiowy program o szczęściu, w którym zachęcali do przekraczania granic komfortu, szukania najlepszej wersji siebie i tak dalej. W 2013 r. popełnili samobójstwo.

Ta sytuacja wydaje mi się znamienna. Jeżeli naszym bezpośrednim celem jest szczęśliwe życie i zabiegamy o nie za pomocą tych wszystkich porad, wyjazdów medytacyjnych, relaksacyjnych, trenerów personalnych, to nie doprowadzi nas to do celu. Na tym polega paradoks hedonizmu. Trzeba wyraźnie przypomnieć ten paradoks – nie osiąga się szczęścia, jeżeli jest ono celem samym w sobie. Jest to głęboka, fascynująca pułapka.

– Świetnie rozumiem, że konieczność kontaktu z coraz młodszymi ludźmi, którzy występują jako życiowi doradcy, wywołuje dyskomfort. Ale nie zawsze myślę w tych kategoriach, wolę myśleć, że łączy nas coś innego niż wiek, na przykład skłonność do abstrakcyjnej konwersacji albo sposoby grabienia liści. W mojej książce opisuję swoją nieszczęsną wizytę u fryzjera, który porównał mnie do swojej mamy. Historia jest prawdziwa, służy mi do powiedzenia o swojej wewnętrznej bezczasowości. Czy to jest prawda? Nie wiem, roboczo tak uważam.

– Zamiast zadawać egzystencjalne pytania i konfrontować się z bezsensem życia, można się skupić na żywej miłości do kota, psa. Niedawno był Dzień Kota, w którym wszyscy bezkarnie wrzucali na Instagram zdjęcia swoich kotów, i to był w jakimś sensie piękny i lekki wieczór, jakby przestały się liczyć zasięgi i inne głupoty. Z drugiej strony najbardziej agresywna dyskusja, jaką w życiu czytałam w mediach społecznościowych, dotyczyła kotów wychodzących i kotów domowych. „Więzicie swoje koty!” – krzyczeli właściciele kotów wychodzących. „Mordercy!” – odpowiadali właściciele domowych. Bardzo zabawne, jednak czymś płacimy za tę ochronną funkcję kota.

W pewnym wieku duże wrażenie robi też na nas witalizm przyrody, człowiek robi się skłonny do wzruszeń. I oczywiście pojawia się motyw wysyłania zdjęć znajomym. Czekam na ten moment, żeby się tej potrzebie przyjrzeć: „Zobacz, jakie piękne dalie”.

– Najciekawsze jest, czy pan to potem sadzi, czy tkwią w słoikach na parapecie do wiosny. Zmienia pan wodę? Pytam, bo sama mam takie sadzonki z oślizgłymi korzonkami, które czekają na właściwy moment, bez wzajemności.

To jest bardzo ciekawe, jak trwały jest nasz entuzjazm, w różnych dziedzinach. Jak się rozpala i gaśnie. Wiadomo, że przygotowanie do zabawy w dzieciństwie bywało ciekawsze od zabawy albo jak przyjemnie jest sobie kupić kredki, zeszyt lub okrągły blejtram. Gdybym miała wskazać najbardziej marzycielskie miejsca, byłyby to działy papiernicze w TKMaxxach, gdzie nigdy nie wiadomo, czym się nakarmi chwilowy entuzjazm. Działy papiernicze to małe laboratoria do obserwacji tych planów, czasem spotykam tam podobne do mnie osoby pogrążone w transie. Występują najczęściej koło zeszytów.

– Tak, jesteśmy panami, powinniśmy się tak czuć. Rządzę tobą, rodzicu i dziecko. Mogę cię zabrać do lekarza albo do kina, mogę dać pieniądze lub nie. Nikt się jednak nie czuje panem, tylko sługą. Sługą, który ma władzę. Bardzo dziwna figura.

Człowiek jest wtedy u szczytu sił, a jednocześnie czuje jakąś straszną bezradność związaną z nieuchronnością: dojrzewania i oddalania dzieci, odchodzenia rodziców. Trzeba maskować rozpacz, słabość, panować nad swoim życiem. Każdy na własną rękę znajduje na to lekarstwo.

– Przyjemne jest wtedy to, że coraz mniej się boisz, choćby szefa w pracy. Już wiesz, że nie zrobisz kariery, o której marzyłeś, albo może już ją zrobiłeś. Świat figur, które nam groziły i miały nad nami władzę, dezaktualizuje się, traci moc. Można czerpać satysfakcję również z tego, że przestają nam imponować ludzie, sytuacje, które wydawały się niezwykle ważne, były obiektem naszych marzeń. Wtedy też za wszelką cenę wracamy po imprezie do własnego domu. Słowem – święty spokój.

– To trudny moment w życiu rodzica: przemiana pokoju dorosłego dziecka w składzik, pokój ćwiczeń, gabinet (czasem jakiś urojony gabinet po nic). Czasem też pokój bywa niezmieniony. Bardzo mnie ciekawi ten moment i te decyzje. Jest to też bardzo filmowy motyw, gdy bohater odwiedza swój pokój dzieciństwa. Kojarzy mi się to z pewnym szczególnym uczuciem z mojego starego domu, gdy otwieram szufladę i chcę sobie wziąć srebrzysty nożyk do papieru w kształcie warszawskiej syrenki. Wyciągam rękę dosyć wzruszona, a jednocześnie nie chcę już mieć z tym wszystkim nic wspólnego!

Powiedziałam o urojonym gabinecie, ponieważ kocham oglądać amerykańskie lub angielskie programy w rodzaju „Kupujemy dom na wsi” lub „Kupujemy dom nad morzem”, gdzie starsza para szuka nowego domu, na przykład w Dorset lub na Florydzie, żeby zacząć nowe życie. Zwykle ma tam być sypialnia z łazienką dla wnuków, jak przyjadą na wakacje, oraz gabinet dla męża. Czy tylko w mojej głowie ten gabinet jest jak ciasteczka z wyschniętym dżemem z mojej książki, a wnuki tam nigdy nie wytrzymają dłużej niż trzy dni? W każdym razie w tych programach są całe wszechświaty planów i różne rodzaje marzycielstwa, „mąż kocha wędkować”, „tu będziemy przyjmować przyjaciół”. Ale może oczywiście tak będzie naprawdę, a ja sobie kiedyś świsnę ten srebrzysty nożyk bez żadnej ambiwalencji i podejrzliwości.

– Kiedy zaczynasz rozumieć, co to znaczy mieć ciśnienie na poziomie 160/90. Jak jest z ciałem, każdy wie. Czytam teraz książkę „Starość” Simone de Beauvoir, której nie czytałam wcześniej z lęku przed wpływem, i są tam zestawione idealistyczne obrazy starości z realiami. „Spojrzenie umysłu staje się przenikliwe dopiero wtedy, gdy spojrzenie oczu zaczyna zachodzić mgłą” – Platon. „Dusza przeżywa swą wiosnę i raduje się, że nie ma zbyt wiele do czynienia z ciałem” – Seneka. I tak dalej, Tołstoj, Joubert. To są, jak mówi Simone de Beauvoir, spirytualistyczne brednie, inną prawdę widzimy.

– Jest taki moment, w którym wiadomo, że już się nigdy nigdzie nie pojedzie. Nieubłagana odmowa podróży jest bardzo przygnębiająca. Ostatnio moi przyjaciele postanowili pojechać do Tajlandii, żeby – jak powiedzieli – zrobić sobie test starości jako gotowości lub braku gotowości do podróży. Ja w tym samym celu pojechałam do Stalowej Woli. Gdybym jednak miała popadać w przyjemny smutek związany ze słowem „nigdy”, pomyślałabym, że nigdy nie pojadę do Moskwy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version