„Mini–NATO” ze wspólnym bankiem inwestycyjnym udzielającym kredytów na obronność? Połączenie siły marynarki wojennej Szwecji, bogactwa Norwegii, potęgi fińskiej artylerii z potencjałem wojskowym Polski byłoby nie lada wyzwaniem dla Rosji.

Nordic–Baltic–Poland, Kraje Nordyckie, Bałtyckie i Polska, czyli w skrócie NBP – tak miałby nazywać się sojusz, o którego powołaniu mówią na łamach najbardziej poczytnego duńskiego dziennika „Berlingske” prof. Uniwersytetu w Kopenhadze Mikkel Vedby Rasmussen zajmujący się m.in. obronnością i analizami ryzyka oraz ekonomiści Lars Christensen i Thomas Gress. Uważam, że to jedna z najciekawszych propozycji regionalnego zacieśnienia współpracy wojskowej i ekonomicznej przez grupę państw Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Idea NATO kilku prędkości nie jest czymś zupełnie nowym. Ponad 20 lat temu Amerykanów wsparła w Iraku „koalicja chętnych”. Podobnie było w Afganistanie. O NATO w NATO zaczęto rozmawiać w europejskich kuluarach od zaprzysiężenia Donalda Trumpa. Dyskusje te toczone głównie na poziomie ekspertów nabrały tempa, kiedy sekretarz obrony USA Pete Hegseth powiedział wprost, że sojusznicy z Europy muszą liczyć przede wszystkim na siebie, bo dla Amerykanów ważniejszy jest basen Pacyfiku. Część europejskich sojuszników zdała sobie sprawę, że trzeba jak najszybciej szukać alternatywy. Dyskusja o europejskiej armii niemal na pewno ugrzęźnie na poziomie politycznym, ale mniejsze, regionalne pakty wojskowe niebędące konkurencją dla NATO, są rozwiązaniem dużo prostszym.

NBP tworzyć miałyby państwa basenu Morza Bałtyckiego – Dania, Szwecja, Finlandia, Norwegia, Litwa, Łotwa, Estonia i Polska. Kraje te łączy nie tylko członkostwo w NATO i UE (Norwegia jako część Europejskiego Obszaru Gospodarczego jest ekonomicznie zintegrowana z Unią), położenie geograficzne czy zagrożenie ze strony Rosji, ale i traumatyczne doświadczenia historyczne z sąsiadem ze Wschodu/Południa. Szwecja i Polska toczyły wojny z Rosją m.in. w XVIII i XIX w. (dla Szwedów wojna z carską Rosją w połowie XIX w. była ostatnią w historii kraju). Finlandia przegrała tzw. wojnę kontynuacyjną ze Związkiem Sowieckim, w wyniku czego musiała oddać Karelię i poddać się wymuszonej przez Sowietów polityce neutralności – finlandyzacji. Kraje Bałtyckie zostały zaanektowane przez Stalina i straciły na ponad pół wieku niepodległość.

W interesie wszystkich członków NBP leży odstraszanie Rosji, której neoimperialne plany zagrażają dziś już nie tylko krajom wchodzącym kiedyś w skład ZSRR. Norwegia z niepokojem przygląda się rosyjskim prowokacjom w Arktyce. Jeden z poważnie rozważanych w Oslo scenariuszy w Oslo zakłada, że konflikt w tej części świata może zacząć się na norweskim Svalbardzie. „Po zimnej wojnie zadaniem NATO było zapewnienie bezpieczeństwa Europie Wschodniej i to się udało. Sojusz stał się jednak tak dużą organizacją, że istnieje ogromna różnica między interesami na przykład Portugalii i Polski” – twierdzi Mikkel Vedby Rasmussen. Trudno się z nim nie zgodzić – percepcja zagrożeń w naszej części Europy jest zupełnie inna. Jeden z polskich emerytowanych generałów powiedział mi niedawno, że dla Hiszpanów czy Portugalczyków, czy nawet Włochów większym zagrożeniem niż Rosja są migranci z Afryki. – Iskandery nie dolecą do Hiszpanii – mówił mój rozmówca.

Pomysłodawcy NBP uważają, że bałtycki sojusz byłby w stanie nie tylko stawić militarnie czoła Rosji, ale doprowadzić jej gospodarkę do upadku. PKB tworzących go państw byłoby bowiem 1,4 razy większe niż Rosji. Przynajmniej w teorii bałtyckie mini-NATO mogłoby narzucić Putinowi wyścig zbrojeń, który zmusiłby Kreml do zarżnięcia i tak wydrenowanej wojną w Ukrainie gospodarki. „W takich warunkach Rosjanie, aby nadążyć w wyścigu zbrojeń, będą musieli przeznaczać na ten cel coraz większą część PKB. W dłuższym okresie nie będą w stanie tego robić” – tłumaczy na łamach dziennika „Berlingske” Lars Christensen.

Najciekawszym elementem propozycji jest oparcie sojuszu wojskowego na silnych podstawach finansowych. Według duńskich ekspertów ekonomicznym trzonem NBP mogłaby być wspólna instytucja finansowa, wzorowana na Nordyckim Banku Inwestycyjnym. Mogłaby ona m.in. emitować obligacje, co jak przekonuje Christensen „oznaczałoby, że Polska i kraje bałtyckie mogłyby pożyczać pieniądze na zbrojenia po skandynawskich stopach procentowych”.

Jeśli chodzi o potencjał wojskowy, każdy z krajów-członków wniósłby w posagu coś wartościowego, oczywiście w miarę swoich możliwości. Atutem Polski jest niewątpliwie trzecia do wielkości w NATO i pierwsza w UE armia, która owszem pozostaje w fazie transformacji, ale wyposażona jest w nowoczesny sprzęt i stanowi sporą siłę. Finlandia ma jedną z najbitniejszych armii w Europie, z ogromnym zapleczem świetnie wyszkolonej rezerwy. Niedługo przed wejściem Finlandii do NATO rozmawiałem o tym z Matti Pesu, analitykiem Fińskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (FIIA). – Finlandia ma jedną z najsilniejszych artylerii w Europie, w tym precyzyjne rakiety ziemia-ziemia i powietrze-ziemia o zasięgu od 150 do 370 km. Do końca lat 30. XXI w. do służby wprowadzi 64 nowych myśliwców wielozadaniowych F–35 [kontrakt wart 9,4 mld dolarów sfinalizowano w lutym 2022– red.]. Fińskie F–35 zostaną przystosowane do lądowania na drogach i autostradach i nie będą miały stałych lotnisk. Chodzi o to, aby w razie wojny Rosjanie nie mogli łatwo zniszczyć tych maszyn.

Zarówno Finlandia, jak i Szwecja hołdują strategii obrony totalnej. Zakłada ona, że w razie agresji w obronę suwerenności angażuje się całe państwo i społeczeństwo. Siły zbrojne są tylko jednym z elementów oporu, a każdy – od piekarza poprzez dziennikarza po pastora – doskonale wie, co robić w razie wojny. Odsetek ludzi gotowych do obrony własnej ojczyzny wynosi w Finlandii ok. 80 proc. i jest jednym z najwyższych w Europie. Co roku kilka tysięcy fińskich żołnierzy zawodowych szkoli ok. 20 tys. poborowych, bo służba wojskowa jest obowiązkowa. W razie mobilizacji w krótkim czasie pod bronią może stanąć 280–320 tys. ludzi, a przeszkolonych do walki rezerwistów jest w sumie 900 tys.

Szwedzi wnieśliby m.in. dobrze wyposażoną marynarkę wojenną. Svenska Marinen uchodzi za jedną z najpotężniejszych na Bałtyku. Dysponuje m.in. pięcioma korwetami Visby (zamówiono też 4 większe i bardziej nowoczesne korwety) i pięcioma okrętami podwodnymi. Szwecja posiada mobilne oddziały „piechoty morskiej”. Chodzi o tzw. Bataliony Amfibijne (Amfibiebataljonen), czyli wyposażone w nowoczesne kutry jednostki przygotowane do działań na wybrzeżu. Mogą one m.in. dokonać desantu w trudnych, arktycznych warunkach a w przyszłości dostaną do dyspozycji lepiej uzbrojone kutry.

Mocną stroną Szwecji jest świetny wywiad wojskowy i lotnictwo dysponujące około stu samolotami wielozadaniowymi własnej konstrukcji i produkcji – JAS 39 Gripen. Szwedzkie siły zbrojne rosną w siłę od aneksji Krymu przez Rosję w 2014 r. Alarmowym dzwonkiem była gorzka wypowiedź najważniejszego z wojskowych. W 2013 r. ówczesny głównodowodzący generał Sverker Göranson powiedział w wywiadzie, że biorąc pod uwagę obecny stan armii, Szwecja jest w stanie bronić się nie dłużej niż tydzień. Szwedzi się opamiętali. W 2017 r. przywrócono zlikwidowaną w 2010 r. powszechną służbę wojskową itd. Dziś nie powołuje się do wojska wszystkich 18-latków. Poborowi muszą wypełnić specjalną ankietę. Spośród nich wybiera się i poddaje testom kilkanaście tysięcy mężczyzn i kobiet, i dopiero kilka tysięcy najlepszych przechodzi przeszkolenie. Obecnie chętnych do armii jest więcej niż miejsc.

O potencjale obronnym Szwecji rozmawiałem rok temu ze znanym szwedzkim publicystą z Maciejem Zarembą-Bielawskim. Autor wielu książek o Szwecji zwrócił uwagę na bardzo często pomijaną rzecz – potęgę szwedzkiego przemysłu zbrojeniowego: „Mówi się, że wojnę przegrywa ten, kto na dłuższą metę nie jest w stanie wyprodukować wystarczającej ilości broni i amunicji – słowem kraj, który nie ma dobrego przemysłu zbrojeniowego. Ludzi można zmobilizować w stosunkowo krótkim czasie, ale nie da się szybko zbudować fabryki czołgów czy myśliwców. Szwecja jest jednym z większych producentów broni, szczególnie technologicznie zaawansowanej, jak pociski rakietowe i samoloty bojowe. W Europie producentów myśliwców można policzyć na palcach jednej ręki. Mam spore zaufanie do szwedzkiej armii – jest profesjonalna, dobrze uzbrojona, zaś wydatki na obronność wkrótce przekroczą 2 proc. PKB wymagane przez NATO”.

Pomysłodawcy NBP zwracają uwagę na fakt, że największą słabością NBP jest to, że żaden z krajów nie ma własnej broni atomowej. Może być problemem w sytuacji, kiedy Amerykanie złożą swój parasol atomowy nad europejską częścią NATO, zaś Rosja nieustanni straszy sąsiadów użyciem broni atomowej. Rozwiązaniem mogłoby być skorzystanie z ponowionej wczoraj przez prezydenta Emmanuela Macrona oferty włączenia się w dyskusję o ewentualnym „francuskim parasolu atomowym”. – Jestem gotów na dyskusje o naszych w pełni niezależnych zdolnościach nuklearnych, jeśli miałyby one umożliwić zbudowanie większej europejskiej potęgi – zadeklarował prezydent Francji.

Mniej prawdopodobnym z powodów politycznych rozwiązaniem wydaje się rozpoczęcie wspólnego programu atomowego – słowem zbudowanie własnych głowic atomowych. Zarówno Szwecja, jak i Finlandia mają elektrownie atomowe, zaś rząd w Sztokholmie stawia na ich rozbudowę (kraj ma obecnie sześć reaktorów, które dostarczają około jednej trzeciej mocy). Szwecja była jednym z pionierów w rozwoju energii jądrowej i nie tylko do celów pokojowych. Od 1945 r. władze neutralnego wówczas kraju zleciły uruchomienie tajnego programu budowy bomby atomowej. Posiadanie takiej broni miało odstraszać Związek Sowiecki, a były to czasy Zimnej Wojny, kiedy obawiano się najgorszego. Pierwszy szwedzki reaktor uruchomiono w 1951 r. w jaskini pod Królewskim Instytutem Technologii w Sztokholmie. Z odtajnionych dokumentów wynika, że program był bardzo zaawansowany. W 1965 r. od posiadania bomby atomowej dzieliło Szwecję pół roku, ale naciski Amerykanów spowodowały, że rząd w Sztokholmie w 1972 r. całkowicie wstrzymał wojskowy program atomowy. Cztery lata wcześniej Szwecja podpisała międzynarodowy układ o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, który sporządzony został w Moskwie, Waszyngtonie i Londynie.

Niezależnie od tego czy NBP znajdzie się pod parasolem atomowym w razie wycofania się wojsk amerykańskich z Europy, w interesie Polski jest zacieśnianie współpracy regionalnej. Tym bardziej że proponowany przez duńskich ekspertów sojusz to nordycka, a więc pragmatyczna odpowiedź na geopolityczne zmiany, w wyniku których przyszłość NATO pozostaje pod znakiem zapytania. Polski rząd powinien poważnie rozważyć tę ofertę. Nie trzeba zaczynać od zera. Styczniowy szczyt ośmiu nadbałtyckich krajów NATO w tym Polski w Helsinkach pokazał, że jest spora przestrzeń do współpracy. Co więcej, Donald Tusk ma świetne relacje zarówno z premierem Szwecji Ulfem Kristerssonem, jak i szefem fińskiego rządu Petrim Orpo. Mette Frederiksen wywodzi się wprawdzie z innej rodziny politycznej, ale jej gabinet podobnie jak polski rząd jest bardzo mocno zaangażowany w pomoc dla Ukrainy.

Jeśli miałbym cokolwiek doradzić rządzącym, to warto by rozszerzyć NBP o Czechy, które wprawdzie nie leżą nad Bałtykiem, ale mają dobrze rozwinięty potencjał zbrojeniowy. Czesi produkują m.in. to, czego brakuje w Polsce – amunicję artyleryjską. Czeska STV Group ogłosiła niedawno, że potroi produkcję amunicji kalibru 155 mm. Czesi stoją za tzw. inicjatywą amunicyjną – międzynarodowym program wspólnych zakupów amunicji dla broniącej się przed Rosją Ukrainy. W listopadzie ubr. minister obrony Czech Jana Czernochova spotkała się w Warszawie z szefem MON Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem. Tematem rozmów było zacieśnianie współpracy w przemyśle zbrojeniowym i wspólna produkcja amunicji. – Jesteśmy zdeterminowani, mamy wspólne stanowisko i będziemy do tego dążyć, żeby zacieśnić współpracę przemysłu obronnego polskiego i czeskiego. Będziemy rozmawiali o tym z naszymi spółkami. Uważamy, że wspólne inicjatywy powinny być realizowane, w tym dotyczące produkcji amunicji – mówił po rozmowach Kosiniak-Kamysz.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version