Billy Wilder jest znany jako mistrz komedii, jednak jego największe arcydzieło powstało wiele lat przed „Pół żartem, pół serio” i „Sabriną”. Takie były kulisy powstania „Bulwaru Zachodzącego Słońca”.

W 1996 r. do liczącej 9 tys. mieszkańców Suchej Beskidzkiej w Małopolsce przyjechał Dean E. Murphy, korespondent „Los Angeles Timesa”, jednego z największych amerykańskich dzienników. Wypytywał o Billy’ego Wildera. „Nigdy o nim nie słyszałam” – powiedziała Janina Gąsiorowska, lat 67, której dom nieopodal stacji kolejowej należał kiedyś do rodziny Wilderów. „Nie oglądamy filmów” – dodał jej mąż Jan, lat 77. „Odbieramy tylko jeden kanał”.

Powodem wizyty reportera były 90 urodziny Wildera, które zbiegły się z setną rocznicą nadania Suchej Beskidzkiej praw miejskich. Ratusz postanowił z tej okazji zmienić nazwę odchodzącej od dworca ulicy Szkolnej na ulicę Billy’ego Wildera. W jedynym kinie w mieście zorganizowano przegląd filmów reżysera. W 1906 r., gdy w domu przy dzisiejszej ulicy Mickiewicza, przyszedł na świat Samuel „Billy” Wilder, Sucha należała do imperium Austro-Węgier. Jego rodzice prowadzili restaurację. Później przenieśli się do Nowego Targu, następnie do Krakowa, po czym do Wiednia. Młodość Billy spędził w Berlinie – ówcześnie europejskiej stolicy wolnej myśli, wolnej sztuki i wolnej miłości. Pracował jako dziennikarz, krytyk teatralny, fordanser.

Pod koniec lat 20. sprzedał pierwszy scenariusz. Po dojściu Hitlera do władzy uciekł do Ameryki – tak jak Ernst Lubitsch, Fred Zinnemann, Robert Siodmak, William Wyler – niemieccy Żydzi, wybitni filmowcy, którzy współtworzyli złotą erę Hollywood. W Los Angeles Wilder zamieszkał w Chateau Marmont, hoteliku przy Sunset Boulevard wynajmującym pokoje na długi pobyt artystom „w drodze na szczyt albo na dno”. Znał tylko trzysta słów po angielsku, ale szybko się uczył. Zaczął pisać ze starszym o kilkanaście lat Charlesem Brackettem, prawnikiem po Harvardzie. Wspólnie stworzyli „Ninoczkę”, przebój Ernsta Lubitscha z 1939 r.

Wkrótce Wilder sam reżyserował swoje scenariusze. Większość jego rodziny, w tym matka, ojczym i babcia, zginęła w obozach Zagłady. Wilder, zdeklarowany mizantrop, dobrze się czuł w konwencji czarnego kryminału, w którym nie ma dobrych ani złych bohaterów, są tylko samotni, zakleszczeni w parszywej intrydze. „Podwójne ubezpieczenie” (1944) i „Stracony weekend” (1945) zdobyły łącznie czternaście nominacji do Oscarów i cztery statuetki. Wyznaczyły standardy filmu noir, najważniejszego obok westernu gatunku tamtych lat, do którego należą takie dzieła jak „Wielki sen” (1946) Howarda Hawksa, „Asfaltowa dżungla” (1950) Johna Hustona czy „Nieznajomi z pociągu” (1951) Alfreda Hitchcocka. Hitchcock, być może największy artysta pośród hollywoodzkich rzemieślników i najlepszy rzemieślnik pośród artystów, mawiał: „Dwa najważniejsze słowa w kinie to: Billy Wilder”.

Wilder miał inny autorytet: „Publiczność nigdy się nie myli. Jej poszczególni członkowie mogą być kretynami, ale tysiąc kretynów siedzących razem w ciemności daje genialnego krytyka”. Pod koniec lat 40. Wilder z Brackettem napisali „Bulwar Zachodzącego Słońca”, scenariusz noir zainspirowany autentyczną historią aktorki niemej ery Mabel Normand uwikłanej w niewyjaśnione zabójstwo kochanka, reżysera Williama Desmonda. Film otwiera ujęcie trupa dryfującego twarzą w dół w basenie wytwornej rezydencji przy Sunset Boulevard w Hollywood. Od początku wiadomo, że będzie ciekawie, bo trup spoza kadru zaczyna opowiadać, co doprowadziło go do tej niefortunnej sytuacji. Nazywa się Joe Gillis, był scenarzystą, pracował dla niejakiej Normy Desmond, podstarzałej gwiazdy filmowej z czasów niemego kina, marzącej o powrocie na szczyt. Do roli Desmond Wilder próbował zwerbować Mary Pickford, Polę Negri, Gretę Garbo – najjaśniejsze gwiazdy wczesnego Hollywood. Żadna nie chciała zagrać dawnej piękności, której uroda przeminęła, a branża porzuciła ją jak zużytą lalkę, doprowadzając do obłędu.

Zgodziła się 52-letnia Gloria Swanson. Przed erą dźwiękową też cieszyła się sukcesem, a teraz próbowała reanimować karierę w raczkującym medium telewizji. Wilder otoczył ją starymi znajomymi. Reżyser Cecil B. DeMille zagrał samego siebie. Swanson za młodu występowała w jego filmach, między innymi w głośnym „Kobieta i mężczyzna” (1919). Scena, w której Norma Desmond przychodzi do wytwórni Paramount na rozmowę z DeMille’em, rozgrywa się na prawdziwym planie filmu „Samson i Dalila” (1949), który DeMille wówczas kręcił.

Swanson grywała też u Ericha von Stroheima. Wilder dał mu rolę wiernego służącego Normy, a kiedyś jej męża, Maxa Von Mayerlinga. W scenie partyjki brydża samych siebie grają zapomniani wtedy aktorzy Anna Q. Nilsson, H.B. Warner i sam wielki Buster Keaton, który uchodził zresztą za najlepszego brydżystę w Hollywood. U Wildera Keaton, który doszedł na szczyt jako mistrz niemego aktorstwa, wreszcie przemawia: „Pass”. Spoza kadru nieżywy Gillis komentuje: „Może i pamiętacie ich z dawnych lat, teraz służą Normie jako figury woskowe”

Gloria Swanson stworzyła jedną z najbardziej elektryzujących postaci w historii amerykańskiego kina. W finałowej scenie Norma Desmond ślubuje dozgonną miłość do kina: „To jest moje życie. Na zawsze. Nic innego się nie liczy. Tylko, my, kamery i ci cudowni ludzie, tam, po drugiej stronie, w ciemności”. Przekonana, że jest na planie filmowym, ustawia twarz do zbliżenia. Ale to fikcja. Film, w którym gra, nie istnieje.

Latem 1950 r. najmożniejsi bossowie Hollywood przyjechali do studia Paramount na uroczysty pokaz przedpremierowy. Choć w następnych latach Wilder nakręci wielkie przeboje – „Słomianego wdowca” (1955), „Pół żartem, pół serio” (1959) i „Garsonierę” (1960) – to właśnie „Bulwar Zachodzącego Słońca” zyska z czasem rangę arcydzieła. Wilder o dwie dekady wyprzedził kontrkulturową rewolucję, o 70 lat ruch Me Too. Jednak wtedy, w 1950 r., jego film nie spodobał się ludziom z branży. Nic dziwnego – jest opowieścią o Hollywood jako krainie kłamstwa, rozpaczy i szaleństwa. Po pokazie Louis B. Mayer, żywa legenda MGM, który nie wiedział jeszcze, że nad wielkie wytwórnie nadciąga huragan kontrkultury, przemierzając foyer w towarzystwie innych prezesów, ekskomunikował Wildera na całe gardło:

– Jak śmiał tak nas zhańbić?! Nas, którzy go wykarmiliśmy, stworzyliśmy go! Powinno się go oblać smołą, wytarzać w pierzu i wygnać z miasta! Usłyszawszy te słowa, Wilder podszedł do Mayera i się ukłonił: – To ja jestem Wilder. Pierdol się pan. Pod koniec życia napisał: „Hollywood jest jak przeprawa desperatów przez góry. Silniejsi spychają słabszych do przepaści, a gdy skończy się prowiant, ludzie zjadają ludzi. Tylko nieliczni dotrą na drugą stronę”.

Billy Wilder pokazał ostatni film – „Najlepszego kumpla” – w 1981 r. Później planował jeszcze ekranizację powieści „Lista Schindlera” Thomasa Keneally’ego – przed śmiercią chciał złożyć hołd rodzinie, którą pochłonęła Zagłada. Ubiegł go Steven Spielberg. W 1996 r. do Wildera zadzwonił Dean E. Murphy z „Los Angeles Timesa”, żeby popytać o dzieciństwo w Polsce. 90-letni reżyser niewiele pamiętał: „Wyjechałem stamtąd, gdy miałem sześć lat. To było dawno temu, Polska nie była wtedy Polską”. Do władz Suchej Beskidzkiej wysłał list, w którym napisał, że nadanie ulicy jego imienia traktuje jako jeden z największych życiowych sukcesów. Ubolewał, że z powodu choroby nie dotrze na uroczystości. „Gdy wyzdrowieję, przespaceruję się po ulicy Billy Wildera” – zapewniał, lecz nie zdążył odwiedzić rodzinnego miasta.

Fragment książki „Na bulwarach czyhają potwory. Filmowa historia Ameryki” Macieja Jarkowca wydanej przez Wydawnictwo AGORA. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version