Bankierzy i Komisja Nadzoru Finansowego chcą wykończyć polską firmę – twierdzi zarząd Cinkciarza. Spółka działała na szkodę klientów – odparowuje prokuratura. W tle słabe polskie państwo i tysiące poszkodowanych, którzy szukają pomocy.

Milion klientów i 35 mld zł obrotu w 2022 r. – najpopularniejszy polski kantor internetowy miał się czym pochwalić. Pieniędzy wystarczało nie tylko na błyskawiczny rozwój czy rozszerzanie usług, ale i na robiony z globalnym rozmachem marketing – sponsorowanie koszykarzy Chicago Bulls, reklamy w hollywoodzkim „Johnie Wicku” czy logo firmy na kolekcjonerskich kartach gry „Assasin’s Creed”. Klienci? Od tych najdrobniejszych, chcących przewalutować kilkaset euro z myślą o wakacjach, po duże firmy wymieniające setki tysięcy euro. Plany Cinkciarz miał wielkie – licencja bankowa i detronizacja zagranicznych fintechów pokroju Revoluta.

Dziś przyszłość zielonogórskiej spółki Marcina Pióry stoi pod znakiem zapytania. Tysiące klientów Cinkciarza od późnego lata nie może odzyskać swoich pieniędzy, do siedziby firmy wparowało Centralne Biuro Śledcze, a z końcem roku prokuratura z Poznania zablokowała ponad 300 kont firmy. – Będziemy walczyć za wszelką cenę – zapewnia „Newsweeka” zarząd Cinkciarza. Czy na tę walkę wystarczy pieniędzy?

Wraz z końcem lata 2024 r. na stronie Cinkciarz.pl w zakładce „Ważne komunikaty” coraz częściej zaczęły pojawiać się te o opóźnieniach w przelewach. Choć zwykle pieniądze trafiały na konta klientów po kilkunastu godzinach, teraz zdarzało się czekać po kilka dni. Użytkownicy platformy zaczęli alarmować media, ale na tym etapie Cinkciarz tłumaczył się jeszcze problemami technicznymi i uspokajał, że powinno udać się je rozwiązać do października. „Nasze pozostałe usługi działają bez zarzutu” – informowano, bo w 2024 r. Cinkciarz był już czymś o wiele większym niż internetowy kantor: oferował chociażby karty wielowalutowe, przekazy pieniężne oraz pożyczki.

2 października nastąpiło jednak trzęsienie ziemi. Urzędnicy Komisji Nadzoru Finansowego podjęli decyzję o cofnięciu Conotoxii – spółce zależnej Cinkciarza świadczącej usługi płatnicze – licencji. To prawdziwy cios, bo kantor mógł działać dalej, ale bez licencji firmy Marcina Pióry nie mógł zawierać nowych umów na prowadzenie rachunków, musiał zaprzestać przyjmowania wpłat, a do 31 grudnia został zobowiązany do rozwiązania wszystkich umów z klientami (zaspokajając wcześniej wszystkie ich roszczenia). Cinkciarz został – twierdzi jego zarząd – sparaliżowany.

Powód? Według KNF firma „nie zapewniała ostrożnego i stabilnego zarządzania działalnością w zakresie usług płatniczych” – nie wywiązywała się z obowiązków związanych z ochroną pieniędzy klientów. Czy zbyt długo przetrzymywała je na rachunkach – tego nie wiadomo. Zarząd Cinkciarza przekonuje, że nie chodziło o naruszenie przepisów, ale raczej o radykalną zmianę podejścia urzędników, którzy przez lata nie zgłaszali zastrzeżeń do sposobu, w jaki przechowywane są pieniądze klientów. Wprowadzenie zaleceń KNF wymusiło natomiast zmiany technologiczne, które wywróciły do góry nogami całą działalność firmy. „Dobitnie pokazuje to, że interesem komisji nie było dbanie o klientów, tylko chęć zniszczenia firmy” – twierdzą członkowie zarządu w korespondencji z „Newsweekiem”.

„Młody wilczek” polskiego biznesu – tak mówił o sobie prezes Marcin Pióro, kiedy dekadę temu w zielonogórskiej siedzibie spółki odwiedził go dziennikarz „Newsweeka”. Człowiek, który w 2010 r. założył Cinkciarza, przez wszystkie te lata dbał o anonimowość – próżno szukać go na zdjęciach, z rzadka udzielał wywiadów, nie pokazywał twarzy (do dziś na swoich kontach społecznościowych zamiast fotografii ma logo firmy). Kiedy w 2015 r. w Chicago firma podpisywała siedmioletni kontrakt na sponsorowanie legendarnych Byków z NBA, za ocean wysłał w roli emisariuszy dwóch byłych prezydentów – Bronisława Komorowskiego i Lecha Wałęsę.

Marcin Pióro – z wykształcenia informatyk – po wejściu Polski do UE zaliczył emigracyjny epizod w Londynie, ale biznes wrócił robić nad Wisłą. Marzyła mu się ogólnopolska sieć 300 kantorów, ale skończył na kilku – zrozumiał, że przyszłością będzie świadczenie tego typu usług online. W rozwoju pomogła mu sytuacja na rynku kredytów hipotecznych. Wraz z wprowadzeniem ustawy antyspreadowej, umożliwiającej spłatę kredytów samodzielnie zdobytymi walutami, klienci zaczęli szukać franków czy dolarów poza swoimi bankami. A tam był już Cinkciarz, który mógł je oferować w konkurencyjnej cenie.

W 2015 r. pod marką Conotoxia Cinkciarz wszedł na globalny rynek (dziś świadczy usługi w 30 krajach). Przez lata rozwinął też ofertę – doszły do niej transakcje na rynku forex, międzynarodowe przekazy pieniężne, bramka płatnicza, pożyczki oraz karty wielowalutowe. W firmie zatrudniano około 300 osób. Z czasem zmienili się też główni klienci kantoru. Osoby zmagające się z kredytami walutowymi zastąpili mali i średni przedsiębiorcy – za mali, by sami mogli negocjować dobre kursy z bankami. Rozwijające się e-kantory – poza Cinkciarzem np. Walutomat – oferowały im walutę po dobrej, stabilnej cenie, zapewniały bezpieczeństwo transakcji, nie wymagały ruszania się z domu.

To bankom – przekonują twórcy firmy – nie w smak miał być sukces Cinkciarza. I to właśnie one chcą jego upadku – sugerują. Już w październiku zarząd Cinkciarza poinformował, że prezes jednego z największych banków w Polsce miał aktywnie lobbować za odebraniem Conotoxii licencji na świadczenie usług płatniczych. Kantor stworzył nawet specjalną platformę, na której miały się zgłaszać osoby mające wiedzę na ten temat.

O jakiego prezesa ma chodzić i czy ktokolwiek zgłosił się z dodatkowymi informacjami? Na te pytania „Newsweeka” zarząd nie odpowiada. „Na bieżąco wchodzimy w posiadanie kolejnych informacji, a dane prezesa ujawnimy, jak uzyskamy dowód” – czytamy, co równie dobrze może oznaczać „wieczne nigdy”.

Ale za słowami poszły też czyny. Jeszcze jesienią prawnicy Cinkciarza złożyli pozwy przeciwko kilku działającym w Polsce bankom – między innymi BPS, BOŚ oraz Millennium – oskarżając je o utrudnianie prowadzenia działalności kantorowej. Spółka podała w oświadczeniu, że banki te uniemożliwiały jej zawieranie transakcji wymiany walut i odmówiły dostępu do ich platform walutowych. „Od początku działalności polskiej firmy Cinkciarz.pl (2010 r.) banki systematycznie i celowo blokowały środki finansowe naszej spółki. Odmowa finansowania kapitału obrotowego i inwestycyjnego tylko potwierdza, że ich działania były wymierzone w stabilność naszej firmy” – przekonują dziś przedstawiciele Cinkciarza.

O ironio, to w jednym z banków Cinkciarz miał szukać ratunku, choć fakt, że w nietypowym, bo narodowym. Jak donosił portal Money.pl, pod koniec września prezes Marcin Pióro miał szukać u prezesa NBP Adama Glapińskiego pożyczki na rozwój spółki. Kwota miała być niebagatelna: od 100 do 500 mln zł na kredyt obrotowy plus od 100 do 300 mln zł na inwestycje. Bezskutecznie. Co ciekawe, informacje o wizytach w NBP zbiegły się z doniesieniami, jakoby na rachunku kantoru miało brakować 150 mln zł. Zarząd Cinkciarza straszył za nie sądem „Gazetę Wyborczą”.

Żale do KNF oraz banków nie przekonywały jednak klientów, którzy chcieli po prostu odzyskać swoje pieniądze. Ciągle nie wiadomo, ilu dokładnie ich jest i na jaką kwotę zalega im Cinkciarz (na te pytania „Newsweeka” spółka też nie odpowiedziała). Wiadomo za to, że największa facebookowa grupa „Oszukani przez Cinkciarza” liczy już ponad 8 tys. członków.

Wśród nich jest Aleksander Rzepecki, który jesienią w kantorze zlecił transakcję na 15 tys. dol. i do dziś nie odzyskał nawet części swoich pieniędzy. – Zero kontaktu. Pracownicy Cinkciarza nie odpowiadali na e-maile, nie dało się do nich dodzwonić. W końcu, po kilku tygodniach, odpisali, że przepraszają, pracują nad rozwiązaniem problemów technicznych. W grudniu napisałem do nich na LinkedIn i nawet odpisali z przeprosinami. Ale dziś widzę, że ich profil na LI został skasowany – opowiada w rozmowie z „Newsweekiem”.

Jeszcze wczesną jesienią część klientów Cinkciarza zaczęła szukać profesjonalnej pomocy. – Od czasu pierwszych informacji o opóźnieniach mamy sygnały od ludzi chcących odzyskać swoje pieniądze. Przekrój jest pełen – od klienta indywidualnego, który w Cinkciarzu próbował przewalutować 600 euro, po firmę ciągle oczekującą na przelew za 100 tys. zł – mówi „Newsweekowi” mecenas Damian Nartowski z kancelarii prawnej WN Legal Wątrobiński Nartowski, która przez lata obsługiwała również klientów frankowych. Jak dodaje, jesienią często skutkowało jeszcze wysyłanie do Cinkciarza pism przedprocesowych, osoby, które się na to zdecydowały, często odzyskiwały pieniądze, po dłuższym czasie oczekiwania, ale jednak te środki wracały.

Dziś – kiedy konta Cinkciarza zostały zablokowane przez prokuraturę – szanse odzyskania środków wyłącznie po wezwaniu do zapłaty są iluzoryczne, a może ich nie ma. Co dalej? To zależy od rozwoju sytuacji. Jeżeli ta będzie eskalować, a firma ogłosi upadłość, pozostanie próba odzyskania pieniędzy w ramach lub obok prowadzonego postępowania upadłościowego. Ustawa o usługach płatniczych w art. 80 w pewnym zakresie chroni klientów Cinkciarza, bowiem wyłącza spod zajęcia w postępowaniu egzekucyjnym oraz z masy upadłości pewną część środków zgromadzoną na określonych rachunkach płatniczych. Pytanie, ile tych środków będzie.

Na razie poszkodowani radzą sobie, jak mogą. Część dalej próbuje dochodzić roszczeń indywidualnie, część rozważa pozew zbiorowy, inni piszą do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz do rzecznika finansowego. Jeden ze zdesperowanych klientów, Dawid Marciniak, wysłał prośbę o interwencję do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. W Cinkciarzu stracił pół miliona złotych – pieniądze miały iść na budowę domu. KPRM odesłał go do KNF oraz RF. Przy okazji okazało się, że wśród poszkodowanych są też celebryci. Pieniędzy od Cinkciarza nie odzyskali aktorka Anna Dereszowska, prowadzący „Familiadę” Karol Strasburger czy aktor Maciej Zakościelny.

„Zapewniamy, że wszystkie transakcje wymiany walut zostaną zrealizowane. Bardzo przepraszamy wszystkich klientów, w tym Panią Annę, Pana Karola i Pana Macieja, za opóźnienia. Nieustannie pracujemy nad tym, aby przywrócić pełną funkcjonalność” – informowali w odpowiedzi PR-owcy spółki. Od szeregowych pracowników Cinkciarza wiadomo jednak, że to robienie dobrej miny do złej gry.

W firmie aż się gotowało. Telefon się urywał, a na połączenie z infolinią trzeba było czekać kilka dobrych godzin. „E-maili na skrzynce jest 400-500 nieprzeczytanych i wpadają co chwilę, końca nie widać” – relacjonował jeden z pracowników Customer Care Cinkciarza. Sytuacja była tak gorąca, że na drzwiach zielonogórskiego oddziału firmy trzeba było wywiesić kartkę: „Szanowni Państwo. W związku z agresywną postawą niektórych klientów wobec pracowników Spółek z Holdingu (groźby karalne), biuro będzie nieczynne do odwołania z przyczyn bezpieczeństwa”.

Nie bez podstaw część poszkodowanych przez Cinkciarza uważa, że znowu zawiodło ich państwo. Choć jeszcze w 2018 r. w podobnych okolicznościach – choć przy innej skali – z hukiem upadał krakowski kantor internetowy Fritz Exchange, działalność podobnych firm nadal nie została uregulowana. W efekcie klienci – w odróżnieniu od klientów banków – nie mogą liczyć chociażby na zabezpieczenia podobne do tych, jakie daje Bankowy Fundusz Gwarancyjny (dzięki składkom płaconym przez banki BFG gwarantuje ochronę depozytów do równowartości 100 tys. euro).

Tyle że to nie koniec kłopotów spółki, a w efekcie również jej klientów. W ślad za decyzją Komisji Nadzoru Finansowego z początku października w sprawie Cinkciarza ruszyło też śledztwo nadzorowane przez Prokuraturę Regionalną w Poznaniu (mowa o 800 poszkodowanych). Na jej zlecenie 28 października do zielonogórskiej siedziby holdingu weszli funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego. Zarząd Cinkciarza zapewniał wtedy, że to „rutynowa działalność” przy tego typu postępowaniach, ale na forum klientów zawrzało. Tym bardziej że kilka tygodni wcześniej do mediów wyciekła wiadomość o tym, że prezes Pióro przepisuje nieruchomości na członków swojej rodziny. „W ostatnim czasie zaczęły pojawiać się publiczne groźby pod naszym adresem, a także ujawniono dane adresowe moich prywatnych nieruchomości” – tłumaczył się z tego ruchu w mediach.

Oficjalnie zarząd Cinkciarza nie składa broni – poinformował, że zamierza przekształcić firmę w spółkę akcyjną oraz postarać się o licencję bankową. Ale końcówka grudnia to już wojna wszystkich ze wszystkimi. Pod koniec roku prokuratura zablokowała 328 kont związanych z Cinkciarzem. Zaledwie dwa dni później spółka złożyła do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego wniosek o pilne zawieszenie decyzji KNF o odebraniu Conotoxii licencji. W sylwestra Cinkciarz zaapelował o surowe kary i konfiskatę majątku nieuczciwych urzędników, a już w tym roku szefostwo firmy oskarżyło służby o… kradzież. Podczas przeszukań przepaść bez wieści miała gotówka (1,2 mln zł, 855 tys. dol. i 260 tys. euro) oraz pendrive’y, na których Marcin Pióro miał trzymać 492 bitcoiny (warte dziś około 193 mln zł).

Prokuratura i CBŚP stanowczo zaprzeczyły i wyprowadziły cios. Na chwilę przed oddaniem tego tekstu do druku śledczy poinformowali, że sumy zabezpieczone na kontach Cinkciarza nie wystarczą do pokrycia ewentualnych roszczeń poszkodowanych. A to oznacza, że ludzie, którzy często wpłacali na konta firmy oszczędności życia, będą być może musieli odejść od Cinkciarza z kwitkiem.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version