Polskie filmy są dziś w dużym stopniu produkowane przez ludzi średnio utalentowanych – krytyk Tomasz Raczek o tym, dlaczego już nie chcemy oglądać rodzimych produkcji.

Tomasz Raczek: To jest dobrze powiedziane, że ludzie mają dosyć polskiego kina. Bo mówimy o widzach, którzy nie tak dawno przeżywali przypływ miłości do niego. Przez lata polskie filmy miały w kinach największą frekwencję. Przypomnę tylko „Kler” Smarzowskiego. To były absolutne rekordy.

– No właśnie! Żaden amerykański film się do tego nawet nie zbliżył. Jednak pandemia ucięła to jak nożem. To się zbiegło z pojawieniem się efektów działania PiS w PISF, czyli Polskim ­Instytucie Sztuki Filmowej. Po mojej wypowiedzi o tym, że polskie kino stało się słabe, w czym „zasługa” ­pisowskiej polityki, odezwał się były dyrektor PISF Radosław Śmigulski, ­twierdząc, że to, co napisałem, jest żenujące, że bredzę.

– Ze strony polemicznej tylko informacja, ile było nominacji oscarowych dla Polski w czasie kadencji Śmigulskiego. Tak, były nominacje, ale Śmigulski nie miał wpływu na to, jakie były: „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego, „IO” Jerzego Skolimowskiego czy „Boże Ciało” Jana Komasy. W tej branży wszystko działa z dużym opóźnieniem. Od momentu rozpoczęcia prac nad scenariuszem do premiery filmu mijają lata.

Po pandemii kiniarze zaczęli się zastanawiać, czy ludzie wrócą do kin, skoro przestawili się na oglądanie w streamingu. I okazało się, że wrócili. Ale nie wszyscy i nie na wszystko. Przede wszystkim nie wrócili na polskie filmy. Wróciły rodziny z dziećmi, czyli publiczność filmów familijnych. W tej chwili 2/3 repertuaru multipleksów stanowią filmy familijne i animacje dla dzieci. Blockbustery, czyli wielkie produkcje, których zaletą jest rozmach, ale jeszcze bardziej marketing, także przyciągają widzów. Wydatki na reklamę hollywoodzkiej produkcji stanowią połowę całego budżetu na film. To musi przynieść efekt. Filmy, które nie mają takiego wsparcia, stają się bezradne na rynku. A publiczność, idąc na film familijny albo blockbustera, mówi: „Na polski film nie ma już co iść, może obejrzymy go w streamingu”. Ale w streamingu mamy od ręki tysiące filmów z całego świata, no i tu lepiej wypadają seriale. Kiedyś istniała jeszcze ważna motywacja do chodzenia na polskie filmy: lubiliśmy oglądać swoich aktorów. To byli „nasi ludzie”.

– Dla młodszych pokoleń prawie nie istnieje ten rodzaj identyfikacji. Po pandemii polski film już się nie podniósł. Mam przyjaciół wśród kiniarzy, zarówno z kin studyjnych, jak i multipleksów. I wszyscy powtarzają: skończyło się zainteresowanie polskimi filmami.

– Czytam właśnie książkę dwóch amerykańskich autorów, publicysty Grega Lukianoffa i psychologa Jonathana Haidta, „Rozpieszczony umysł”. Ona dobrze pokazuje problemy młodego pokolenia, które żyje w poczuciu zranienia, niesprawiedliwości, braku empatii innych wobec nich. Moim zdaniem „rozpieszczenie umysłu” w branży filmowej bierze się m.in. z biurokratyzacji życia artystycznego. W Polsce rozprzestrzenił się swego rodzaju nowotwór przemysłu filmowego, czyli straszna biurokracja procesu powstawania filmu. Jak porównamy sposób tworzenia filmów w dawnych Zespołach Filmowych…

– To zobaczymy, że to były zespoły twórcze. Decydowali wybitni reżyserzy i kierownicy literaccy. Teraz procedura powstawania filmu jest podporządkowana tabeli Excela. Jak otworzymy Excela, to mamy tam mnóstwo rubryk do wypełnienia. I żeby na końcu to się zapisało i zostało zaakceptowane, to wszystkie trzeba wypełnić. A tabelę żywcem przeniesiono z amerykańskiego przemysłu filmowego.

– Całkowicie inna. I ta skala powoduje, że rubryczki, a wraz z nimi święte amerykańskie podręczniki produkcji filmu, nie mają u nas sensu. Mamy np. rubrykę „script doctor”. To ktoś, kto wyszukuje błędy w scenariuszu i go poprawia. Proszę mi pokazać w Polsce osoby, które dzięki swojemu dorobkowi, znajomości rzeczy w istocie są „doctorami”, a nie tylko takich udają. No, ale skoro kogoś trzeba wpisać, to wpiszmy Piotrka, zdolny facet, niech będzie „script doctorem”. I ten Piotrek staje się psujem, bo nie ma kwalifikacji. Ale musi poprawiać scenariusz, bo taką ma rolę. I chętnie to robi: tu trzeba więcej śmiechu, a tu ma być smutno, ta postać jest niezrozumiała dla młodych, to trzeba zmienić. To tak, jakby zamiast prawdziwego lekarza przyszedł znachor. Byłem świadkiem pracy nad wieloma scenariuszami i widziałem, jak kolejni ludzie je demolowali. Każdy dorzucał swoje pięć groszy, scenariusz coraz bardziej odchodził od pierwotnego pomysłu, ale wcale nie stawał się lepszy. Stawał się ciałem pełnym chorobliwych narośli, wyglądającym czasem wręcz karykaturalnie. W procesie powstawania filmów zastępujemy indywidualności armią średniaków, bo średniacy najlepiej się mieszczą w przegródkach ­Excela. A indywidualności są wypluwane przez biurokrację, bo jej przeszkadzają.

Doskonale to widać podczas festiwali w Gdyni. Festiwal odbywa się w salach kinowych, ale także na spotkaniach i różnych eventach. Moje przerażenie budzi na tych imprezach liczba ludzi, którzy w swoim przekonaniu tworzą środowisko filmowe. Nie mówię o scenografach, kostiumografkach, montażystach, osobach niezbędnych w filmie, ale o masie ludzi nie wiadomo od czego.

– O właśnie! To rzesza ludzi, którzy chcą odcisnąć swoje piętno na filmie, ale większość z nich jest bardzo przeciętna. Chcą być w peletonie, bo tylko w peletonie potrafią jechać. Żaden nie zdecyduje się na ucieczkę z peletonu, bo skręcą nie w tę stronę i zgubią drogę. Polskie filmy w dużym stopniu są dziś produkowane przez ludzi średnio utalentowanych.

– I tu wracamy do rozdzielania pieniędzy na filmy i roli PISF. Instytut jest centralą, w której zamontowano siatkę ocen proponowanych scenariuszy filmowych. Ale wszystko zaczyna się dużo wcześniej, od tzw. pitchingu. To swoisty filmowy targ niewolników – trzeba w ciągu dwóch minut zareklamować swój pomysł na film i albo jakiś inwestor, producent to wyłowi i kupi, albo nie. Widziałem kiedyś, jak wygląda pitching, i uciekłem z krzykiem. Muszę przy tym zaznaczyć: nigdy nie napisałem scenariusza ani nie chciałem napisać, więc nie jestem odrzuconym, który ma w sobie złość, że mu nie wyszło.

Po pitchingu pisze się treatment, czyli streszczenie scenariusza, później scenariusz. A po drodze wszędzie są różni „pomocnicy”, którzy podpowiadają, że jeśli wstawi się coś do scenariusza, np. wątek ukraiński albo feministyczny, albo patriotyczny, to uda się na to zdobyć grant od jakiejś instytucji. I wstawiają tam elementy, które nie mają wpływu na opowiadaną historię, ale stanowią podkładkę pod zdobycie dofinansowania. W ten sposób utalentowani twórcy wchodzą w niszczący ich talenty system i zostają sformatowani, a potem wypluci jako ludzie wykastrowani z osobowości.

Kiedy widzę młodych filmowców, których uczy się, jak pisać scenariusze, jak organizować produkcję, to widzę, że uczy się ich, jak robić filmowe hamburgery. I wbija się im do głów, że to hamburgery i kebab są prawdziwym jedzeniem, a nie steki Chateaubriand. Ludzie kochają hamburgery i kebab, róbcie więc to, co kochają ludzie!

PISF wymyślono jako system inwestowania w film pieniędzy państwowych i jak film się uda, to można je odzyskać, nawet z naddatkiem, i przeznaczyć na kolejne produkcje. W ten sposób prawie dokładnie skopiowano system francuski. Gdy powstał PISF, pod rządami Agnieszki Odorowicz zaczął świetnie funkcjonować. Ale gdy się zmieniła władza, zażądano od niego wypełniania roli politycznej, a nie tylko ekonomicznej i artystycznej. Z połączenia biurokracji z polityką narodziły się te wszystkie patriotyczne produkcje, bez rozróżniania, czy są dobre, czy niedobre, byleby były słuszne.

– Bo widzowie się zorientowali, że te produkcje są fatalne. W PRL było coś takiego jak „Teatr Telewizji dla szkół”. W południe w ramach lekcji szło się do świetlicy i oglądało w telewizji adaptacje lektur, takie teatralne bryki, głównie zrobione tanio i byle jak. Robili to najczęściej słabi reżyserzy i z artystycznego punktu widzenia było to żadne. Gdy oglądałem patriotyczne filmy z ery rządów PiS, to przed oczami miałem właśnie ów „Teatr Telewizji dla szkół”.

– To tylko świadczy o jego zupełnej ­ignorancji. PiS się jednak skończyło, a w PISF nic się nie zmieniło. Do tej kroplówki – bo PISF jest kroplówką dla polskiego kina – wciąż sączy się coś niedobrego. Mają miejsce afery, jak nagłe i mętnie uzasadnione zwolnienie dopiero co wybranej w konkursie nowej szefowej PISF Karoliny Rozwód. Pani minister Wróblewska jest specjalistką od historii sztuki, ale nie zna się na filmie. Nie ogarnia chyba tego, jak poruszać się w środowisku filmowych biurokratów.

– Biurokracja dużo łatwiej poddaje się ingerencji politycznej niż twórca, który jest silną osobowością. Tak jak kiedyś nie można było powiedzieć Wajdzie, jaki ma zrobić film, tak dziś nie wyobrażamy sobie, żeby wykonać telefon do Wojtka Smarzowskiego, mówiąc mu, co ma nakręcić. Ale urzędnicy filmowi zawsze podniosą słuchawkę.

– Oportunistów mamy pod dostatkiem nie tylko w tej dziedzinie. A ilu mamy takich twórców jak Smarzowski? Prócz niego jeszcze Agnieszka Holland, ­która i tak zawsze zrobi film, który sobie zaplanuje. Choćby w Czechach, jeśli w Polsce nie dadzą jej pieniędzy. No i Paweł Pawlikowski, który nie zrobi filmu pod czyjeś zamówienie w nadziei otrzymania dodatkowej kasy. Jest niezależny od polskiego systemu, bo zawsze znajdzie finansowanie, jak nie tu, to gdzieś na świecie.

– Nawet już nie Hollywood, ale Skandynawia nam wystarczy, żeby poczuć się lepiej.

– Aż 86 proc. ludzi w Polsce korzysta z serwisów streamingowych. Włączają Netflix, Max, Disney czy Prime Video i jeśli chcą mieć horror, to mają hiszpański, jeśli kryminał, to szwedzki, nie muszą oglądać polskich horrorów i kryminałów. A za cenę dwóch biletów do kina, z popcornem i colą, mogą oglądać dowolną liczbę filmów na trzech platformach streamingowych przez cały miesiąc.

– Gorzej. Jeśli za czasów PiS staliśmy się odporni na filmy patriotyczne, to teraz stajemy się odporni na tematy ukraiń­skie. Powstaje dużo filmów z wątkiem Ukraińców, w tym wiele złych. Zaczęliśmy więc traktować temat ukraiński w kinie tak jak wcześniej temat patriotyczny maglowany przez PiS. To bolesna konstatacja, ale tak jest.

– Przyglądałem się „Dziewczynie z igłą” pod kątem tego, kogo tam mamy z Polski. Pomijając to, że większość zdjęć nakręcono w Polsce. Film opowiada duńską historię i jest grany przez duńskich aktorów. Mamy tam polskiego operatora – Michała Dymka, polską scenografkę – Jagnę Dobesz, dwie polskie kostiumolożki – Zuzannę Kot i Małgorzatę Fudalę oraz polską montażystkę – Agnieszkę Glińską. Cieszmy się więc, że mamy dobrych rzemieślników, ale martwmy, że brakuje wybitnych reżyserów, scenarzystów, wizjonerów kina, których moglibyśmy pokazać światu. Brakuje dziś nowego Wajdy, Kawalerowicza, Hasa, Munka, Zanussiego (z pierwszego okresu jego twórczości), Skolimowskiego czy Kieślowskiego. Ci twórcy byli na świecie traktowani jak Ingmar Bergman czy Federico Fellini. Dzisiaj jest Smarzowski, który nie wychodzi poza Polskę, mimo że ma potencjał Wajdy!

– Absolutnie nie był doceniany w Gdyni. Generalnie nie jest pupilkiem tzw. środowiska, bo chodzi swoimi drogami, nie łasi się, nie zgadza na kompromisy. Znajduje prywatnych producentów, którzy organizują mu finanse, i robi kolejne filmy. Bierze się za „Kler” albo za „Wołyń”, bo nie boi się nikogo. Mam do niego ogromny szacunek także za to, że nie da się go wcisnąć do tabelek Excela.

– Czekam na moment, aż biurokratyczny system produkcji filmów, nie tylko w Polsce, zawali się. I jest na to duża szansa. Bo będące jego źródłem Hollywood przeżywa kryzys. Wielkie wytwórnie są w tak niestabilnej sytuacji, że wystarczy kilka wielkich produkcji, które poniosą klęskę komercyjną, i wszystko padnie. Może wtedy wróci prawdziwa sztuka? A może filmy zacznie produkować AI i te tysiące urzędników wylecą na bruk?

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version