Polacy w Ameryce, jak wszyscy, którzy świeżo się dorobili, mają w sobie coś z nuworyszy. Jak kupują dom, to w najbogatszej dzielnicy; jak auto – to mercedes; ubierają się w markowe ciuchy… A nie ma chyba na świecie lepszego symbolu takiej postawy niż Donald Trump: milioner i największy narcyz świata – o nastrojach wśród Polaków w USA opowiada Grzegorz Dziedzic, terapeuta, który od 24 lat mieszka w Chicago.

Grzegorz Dziedzic: – Musimy tu być precyzyjni. Mówimy o Polakach, którzy urodzili się w Polsce, ale wyjechali do Stanów Zjednoczonych, tam mieszkają i pracują? Czy o „Polish Americans”, czyli Amerykanach polskiego pochodzenia, których przodkowie emigrowali do USA? To są dwie różne grupy społeczne, właściwie ich drogi rzadko kiedy się przecinają.

Ta druga grupa, to z reguły wyborcy Demokratów, oddadzą głos na Kamalę Harris. Ale Polacy w większości poprą Donalda Trumpa i nie będzie im przeszkadzało, że zatrudniał ich na czarno przy budowie Trump Tower, płacił zaniżone stawki i kazał pracować na 12-godzinnych zmianach.

– Polacy w ostatnich dekadach wykonali olbrzymi skok, jeżeli chodzi o jakość życia, sytuację ekonomiczną. Widziałem to na własne oczy, bo przyjechałem do Stanów 24 lata temu.

Wielu ludzi, którzy 20-30 lat temu zaczynali od budowy, sprzątania, teraz mają mały biznes. Zdobyli wykształcenie, przekwalifikowali się, zaliczyli solidy awans społeczny. Sam jestem też tego przykładem. Zaczynałem do kładzenia płytek, ale zdecydowałem się na studia psychologiczne, a dzisiaj jestem terapeutą. Nasi rodacy już zobaczyli, że nie trzeba do końca życia nocować w piwnicach. I jak każdy, kto zaliczył awans, wydarł go sobie własnymi rękoma, nie chcą, żeby ktoś im go zabrał.

– Tak, a Trump do nich przychodzi i mówi: jesteście ciężko pracującymi ludźmi, szanuję to, wiele poświęciliście i na tym polega „american dream”. A teraz liberalne elity wpuszczają Latynosów, na dzień dobry dają im 3 tys. dolarów, darmowe ubezpieczenie zdrowotne, miejsca w hotelach i pieniądze co miesiąc. Co nie jest prawdą. Ale wielu ludzi w to wierzy i oburza się. Mają poczucie niesprawiedliwości, bo oni od nikogo nic nie dostali, koczowali w piwnicach, w których nie mogli się wyprostować, a karaluchy biegały po stołach.

– Tak, poza tym nie bez znaczenia jest proponowany przez Trumpa konserwatyzm światopoglądowy, który doskonale rymuje się z nastrojami Polonii. Kandydat republikanów obiecuje, że będzie tak jak kiedyś, czyli zachowa patriarchat, facet będzie wyżej niż kobieta, małżeństwo musi składać się z mężczyzny i kobiety, pogoni wszelkie gendery, które niszczą zdrową rodzinę.

A to wszystko wzmacnia jeszcze trzecie zjawisko – zbiorowy narcyzm. Polacy w Ameryce, jak wszyscy, którzy świeżo się dorobili, mają w sobie coś z nuworyszy: jak kupują dom, to w najbogatszej dzielnicy; jak auto – to mercedes, ubierają się w markowe ciuchy… Nie ma chyba na świecie lepszego symbolu takiej postawy niż Donald Trump: milioner i największy narcyz świata.

– Opisałem ten mechanizm w mojej ostatniej książce „Blady świt”, która się dzieje w latach 20. XX wieku. To czas drugiej fali Ku Klux Klanu, która nie była zorientowana przeciw Afroamerykanom, tylko głównie katolikom i Polakom. Opisuję Polaka, który najchętniej by się zapisał do tego ruchu, bo też nie lubi Żydów i czarnych. A, że panowie w białych kapturach nienawidzą też jego rodaków, to już szczegół. Racjonalność umiera tam, gdzie się pojawia populizm.

– Ale dlaczego? Bo nie chodzimy na wybory. Kilka lat temu mój kolega chciał zostać radnym. Facet o polskim imieniu i nazwisku, urodzony w Polsce, mówiący po polsku. I startował w miasteczku, gdzie mógłby wygrać, bo większość wyborców pochodziła z Polski. Prowadził kampanię, chodził od domu do domu, rozmawiał z ludźmi… I przegrał, bo nasi rodacy nie poszli na wybory. Nie zagłosowali nawet na swego. Politycy mają statystyki, jakie grupy głosują i wiedzą, że nie ma co marnować pieniędzy na kampanie skierowane do Polaków.

– Głównie do tych Polaków w Pensylwanii, która jest jednym ze stanów niezdecydowanych, który zdecyduje o wynikach prezydenckich wyborów. Kamala Harris zasugerowała, że Trump bez wahania sprzedałby Polskę swojemu kumplowi z Moskwy. Trump z kolei wyznał dozgonną miłość.

Oboje mają na myśli właściwie nie Polaków, ale Polish-Americans, którzy już w Ameryce czują się jak u siebie, nasiąkli tutejszą kulturą polityczną i chodzą na wybory, które tutaj są świętością. Amerykanów polskiego pochodzenia żyje około 10 mln, to poważny elektorat.

Donald Trump był dużo aktywniejszy w stosunku do Polonii w 2016 r., przyjechał nawet na spotkanie do Związku Narodowego Polskiego w Chicago. Byłem na tym spotkaniu jako dziennikarz „Dziennika Związkowego”. To było dla Polonii naprawdę duże wydarzenie, wstęp tylko za zaproszeniami, starannie dobrana publiczność.

– To, co wszyscy chcieli usłyszeć, jak każdy populista: że Polacy są niezwykle ważni dla Ameryki, bez nich tego kraju w ogóle by nie było. Obiecał zniesienie wiz i wielu dzisiaj twierdzi, że słowa dotrzymał, co nie jest prawdą. Po prostu jako grupa narodowościowa przekroczyliśmy próg odmów wniosków wizowych.

– Jestem z Tarnowa, ale mieszkałem w Krakowie z żoną i synem. Pracowałem w agencji reklamowej, pisywałem do „Wyborczej”. W końcu lat 90. przyszła recesja. Straciłem pracę, żona poszła złożyć podanie do wypożyczalni kaset wideo i usłyszała od właściciela, że jest 300 osób na jedno miejsce. Moja mama już wtedy mieszkała w Stanach Zjednoczonych, a ja miałem zieloną kartę i musiałem raz do roku tam się pojawić. Na stałe nie chciałem wyjeżdżać. Ale jak nas przycisnęło, to myślę: pojadę sam na kilka miesięcy i wrócę. Był rok 2000, a ja miałem 25 lat. A potem dojechała żona z synem.

– Były straszne, w Krakowie mieszkałem blisko centrum, prowadziłem życie studencko-zabawowe. A w Chicago deklasacja absolutna: praca fizyczna, mieszkanie u mamy, na przedmieściach Chicago. Jak tylko coś zarobiłem, próbowałem wynieść się na swoje. Szukaliśmy mieszkania do wynajęcia, trafiliśmy do basementu, czyli do piwnicy. Żona, niższa ode mnie, wchodzi, a ja muszę schylić głowę. A właściciel mnie przekonuje, że to nic takiego, przyzwyczaję się.

– Kupowało się piątkowe wydanie „Dziennika Związkowego”, największej gazety polonijnej i przeglądało ogłoszenia. Po parunastu telefonach ktoś mówił: „dobra, od jutra pracujesz”. Zaczynałem od montowania zabezpieczeń przeciwpożarowych w szpitalach, pracowałem w fabryce perfum, w końcu nauczyłem się kłaść płytki i tak zostałem kafelkarzem. Później kupiłem furgonetkę, narzędzia i założyłem własną firmę. Uzbierałem trochę pieniędzy na wkład własny i po dwóch latach kupiliśmy pierwsze mieszkanie. Na kredyt oczywiście.

– Jest kilka trafnych powiedzeń: „Ameryka to kraj dla byka”, albo: „Ameryka to kraj dla pierdolniętych”, czyli takich, którzy chcą pracować po 16 godzin na dobę.

– Kiedy pierwszy raz trafiłem na Jackowo, miałem wrażenie, jak bym się przeniósł w lata 60. na polskiej prowincji, gdzie nie dotarł jeszcze postęp. Panowała specyficzna mieszanka zaprzaństwa i galopującego kapitalizmu.

Przez lata emigrant z Polski był symbolem małomiasteczkowego konserwatyzmu, lubił otaczać się innymi Polakami, nie uczestniczył w życiu metropolii, w której mieszkał. Żeby zrozumieć ten mechanizm, warto cofnąć się o 100 lat, na początek XX w. Polonia nie chce pamiętać, ale wtedy Polacy byli na samym dole drabiny społecznej. Niżej byli tylko Afroamerykanie. Powszechna opinia była taka, że Polak jest groźny, pijany, agresywny, seksualnie impulsywny. Naszymi rodakami straszono dzieci i kobiety tak jak wiele lat później muzułmanami czy Latynosami. Chicagowscy dziennikarze wchodzili do polskich dzielnic i opisywali je jako najgorsze miejsce biedy, niebezpieczne, z warunkami sanitarnymi gorszymi niż w dzielnicach nędzy w Kalkucie.

Do tego dochodziło poczucie, że część amerykańskiego stylu życia nie jest po prostu dla Polaków. Pisarz polskiego pochodzenia, John Guzłowski napisał świetny esej o tym, gdzie Polacy są niemile widziani, nie powinni chodzić na mecze bejsbola, do eleganckich sklepów w centrum, kawiarni, teatrów, na koncerty…

– Przede wszystkim się rozproszyła. Już nie ma polskich enklaw w takim wydaniu jak Jackowo czy Greenpoint. Dzisiaj te dzielnice są modnymi miejscami lokalnych artystycznych elit. Polacy wyprowadzili się na przedmieścia wielkich miast, w tym Chicago. Są tam dzielnice, gdzie można natknąć się na tzw. polskie plazy, czyli centra, skrzyżowanie ulic, gdzie znajdują się polskie sklepy, restauracje, biuro wysyłki paczek… Polacy są też w lokalnych władzach, ale językiem najczęściej słyszanym na ulicy jest już angielski.

Nie spotkałem, żeby ktoś z tych młodych się wstydził swojego pochodzenia. Sam mam dwójkę dzieci. Syn urodzony z Polsce, ale nic z niej nie pamięta, córka już w Stanach. Po polsku mówią oboje, ale między sobą już po angielsku. Syn zresztą ma zamiar wrócić do Polski, nie chce mieszkać w Stanach.

Polonia w USA wbrew powszechnej opinii panującej w Polsce nie składa się z samych konserwatywnych katolików. To grupa bardzo zróżnicowana, Polska w pigułce.

– Jak na spotkaniach otwarcie mówię o polskich dzielnicach – „polskie getta” – widzę po twarzach oburzenie: Polacy nigdy nie żyli w gettach. Oczywiście, że żyli. Obcy nie byli tam mile widziani. Na południowych przemysłowych przedmieściach Chicago, gdzie była potrzebna tania siła robocza w hutach, stalowniach, rzeźniach, polscy emigranci mieszkali w komórkach, które zbijali z desek, na każdym rogu działała mordownia, żeby można było po pracy się napić i kościół. To nie były miłe miejsca. Tylko Polonia nie chce o tym pamiętać.

Moja żona pracuje w radiu, kilka lat temu robiła cykl rozmów z profesorem Dominikiem Pacygą, najwybitniejszym specjalistą od polskiego Chicago. Kilka odcinków poświęcili polskim gangsterom. Ludzie dzwonili oburzeni: po co o tym opowiadać? Co pomyślą o nas Amerykanie?

– Emigranci żyją w ciągłej niepewność ekonomicznej, tożsamościowej, muszą się odnaleźć w nowej rzeczywistości. A alkohol to świetne i tanie lekarstwo na stres, nie trzeba mieć recepty. A jak do tego dodasz, że wielu emigrantów ma poczucie, że są obywatelami drugiej, trzeciej kategorii, to siedzą z podobnymi do siebie i piją z nudów.

Przeżyłem to na własnej skórze. Już w Polsce sporo piłem, ale po przyjeździe do Chicago, to się nasiliło.

– Wytrzeźwiałem w 2004 r., wtedy prowadziłem swoją firmę remontową. Po kilku latach już miałem tego dość, akurat rząd federalny dał 5 mln dol., na program pomocy polskim bezdomnym, których wtedy, ok. 2010 r., było bardzo dużo. Potrzebowali kogoś, kto mówi po polsku, przyjęli mnie, jednak postawili warunek, że zrobię kurs terapeuty uzależnień. Przez kilka lat jeździłem po chicagowskich parkach, bramach, piwnicach i zbierałem zapijaczonych, naćpanych Polaków i woziłem ich na detox.

– Zrozumiałem, jak w Ameryce łatwo trafić na ulicę. Przyjechałeś zarobić na dom w Polsce. Pracujesz na budowie, ale lubisz się napić. W pewnym momencie wymyka ci się to spod kontroli, wyrzucają cię z pracy. Albo łamiesz rękę i nie jesteś w stanie fizycznie pracować. Za chwilę nie masz na czynsz. A tutaj nikt się z tobą nie patyczkuje, w takich sytuacjach wystawiają ci rzeczy za drzwi.

– … i lądujesz na ulicy, wstyd wrócić do Polski, bo pojechałeś do Ameryki, gdzie dolary rosną na drzewach i wystarczy podskoczyć. Nie chcesz wrócić jako przegryw. Naszym pacjentom proponowaliśmy, że znajdziemy ich rodziny w Polsce, wyjaśnimy, co się stało, pomożemy wrócić. Kilku wysłaliśmy do kraju, ale większość odmówiła.

To była ogromna lekcja pokory. Żaden z tych ludzi nie urodził się na ulicy. Po prostu kilka nietrafionych życiowych wyborów, brak wsparcia i po tobie. Spotkałem zarówno wtórnych analfabetów, jak i ludzi z doktoratami.

– Chicagowski „Dziennik Związkowy” robił materiał o naszym programie i poprosili, żeby ktoś z terapeutów też coś napisał. Zgłosiłem się. Tekst był chyba niezły, bo odezwała się redaktor naczelna i zaproponowała mi pracę. Wiedziałem, że za kilka miesięcy program się skończy, więc przyjąłem propozycję i jednocześnie zacząłem studia psychologiczne.

„Dziennik Związkowy” ukazuje się bez przerwy od 1908 r. Tony starych wydań leżały w archiwum. Czasami chodziłem i czytałem, to była absolutnie fascynująca lektura. I pamiętam moment, kiedy trafiłem na kronikę kryminalną z lat 20. XX w. z południa Chicago, gdzie mieszkali Polacy. Wtedy stwierdziłem, że napiszę kryminał dziejący się w tamtym środowisku.

– Skąd! Przecież wtedy obowiązywała prohibicja, można było warzyć wyłącznie piwo bezalkoholowe, browary pracowały pełną parą. A później zorganizowane grupy przestępcze, w tym również polskie, dolewały spirytus i sprzedawały na czarnym rynku. „Żadnych bogów, żadnych panów” pisałem dwa lata. Kolejne dwa szukałem wydawcy. Wreszcie książka trafiła na rynek i pomimo zerowej promocji, dostała nagrodę Wielkiego Kalibru.

– Tak, teraz piszę powieść współczesną, ale też książkę autobiograficzno-poradnikową o dojrzałej trzeźwości. Jest mnóstwo poradników jak wytrzeźwieć, ale nie wsparcia jak w tym wytrwać, a jest mnóstwo wyzwań.

– Wyjechałem w Polski jako 25-latek, więc mam akcent, którego się nigdy nie pozbędę. I on jest w mojej głowie szklanym sufitem. Choć zdobyłem tam wyższe wykształcenie, mam inteligencki zawód, to jak idę do sklepu i coś mówię, to kasjer zaczyna mówić do mnie wolniej, jakbym był jakimś matołem, co odbieram jako potwarz. A on, czuje się leszy tylko dlatego, że urodził się w Stanach i nie ma akcentu.

Spędziłem w Stanach połowę życia, mam tam przyjaciół, pracę, dzieci, ale nie jestem do końca u siebie. Polska jest krajem dzieciństwa, młodości, ale przecież już nie moim domem. Ciągle czuję się w rozkroku, możliwe, że to cena, którą pierwsze pokolenie emigrantów musi zapłacić, nieważne czy to Latynos, czy Polak.

– Córka studiuje na uczelni technicznej. Rok kosztuje 79 tys. dolarów, na szczęście są stypendia. Mój syn po roku studiów zaczął marudzić i zrezygnował. Poradziłem mu, żeby został licencjonowanym hydraulikiem, to jeden z lepiej płatnych zawodów. Możesz wyciągnąć rocznie 180 tys. dol. Tyle, co nieźle postawiony menadżer. Ale i tak chce wrócić do Polski.

Grzegorz Dziedzic – rocznik 1974, pisarz, terapeuta, od 24 lat mieszka w Chicago. Autor powieści „Żadnych panów, żadnych bogów”, „Gangway”, „Blady świt”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version