To było groteskowe orędzie. Benjamin Netanjahu stroił się w piórka dobrego papy, przypominał złote czasy Libanu i łagodnie tłumaczył, że Libańczycy cierpią dziś nie z winy Izraela, tylko Iranu i Hezbollahu. (O roli Izraela w powstaniu Hezbollahu nie wspomniał, ale spokojnie, w dalszej części tego tekstu my naprawimy to zaniedbanie). Czule namawiał libańskie rodziny, które dziś giną pod izraelskimi bombami, by budowały lepszą przyszłość dla swoich dzieci. Ostrzegał, że jeśli cywile się nie poprawią, to czeka ich cierpienie jak w Gazie. I brzmiało to tak, jakby tragedia Gazy była karą boską z niebios, a nie skutkiem działań izraelskiej armii. Można by na podstawie tego trzyminutowego przemówienia napisać doktorat, ale my skupimy się na jednym ważnym końcowym zdaniu. – Wyzwólcie swój kraj od Hezbollahu, żeby ta wojna mogła się skończyć – powiedział Netanjahu do Libańczyków. (Albo teoretycznie do Libańczyków, a praktycznie do Zachodu: przemówienie było po angielsku, w filmie nie ma nawet arabskich napisów).

Zobacz wideo Izrael spuszcza bomby na Bejrut. „Deeskalacja przez eskalację”

Kontekst. Co się dzieje w Libanie?

  • Od roku trwa wymiana ognia przez granicę. 8 października 2023 r. Hezbollah wystrzelił w stronę Izraela rakiety i ogłosił, że robi to w imię solidarności ze Strefą Gazy. Izrael nie pozostał mu dłużny. Do końca czerwca wymieniono ponad siedem tys. ataków (zdecydowaną większość stanowiły te izraelskie). Według danych ONZ do lipca swoje domy w przygranicznej strefie musiało opuścić ponad 90 tys. Libańczyków i 60 tys. Izraelczyków. W Libanie zginęło 466 osób, w Izraelu – 33. 
  • We wrześniu nastąpiła eskalacja. Najpierw Izrael postawił sobie oficjalnie nowy cel militarny: umożliwić swoim obywatelom powrót do domów na północy kraju, przy libańskiej granicy. Potem gwałtownie zwiększył intensywność nalotów na Liban i rozpoczął inwazję lądową. O ile na lądzie Izraelczycy poruszyli się o kilkaset metrów w tydzień, to skala ataków z powietrza jest porażająca. Jak pisze komandor Graham Scarbro w analizie dla U.S. Naval Institute: Izrael w jeden dzień spuścił na gęsto zaludnioną dzielnicę w Bejrucie aż 80 potężnych bomb typu „bunker busters”. To więcej, niż zużyło USA przez cały czas trwania swojej inwazji w Iraku.
  • Co to oznacza? Dla cywilów – tragedię. Niszczone są całe wsie, w miastach dzielnice mieszkalne obracają się w gruzy. Według danych libańskiego rządu w izraelskich nalotach zginęło już ponad 2,1 tys. ludzi. Z domów musiało uciekać ponad 1,2 mln – to ponad jedna piąta ludności kraju.

A jeśli chodzi o walkę z Hezbollahem… Izrael ogłosił już pierwsze sukcesy. Netanjahu powiedział, że udało się zabić przywódcę organizacji Hasana Nasr Allaha (właśnie w ataku w Bejrucie), jego następcę, kolejnego następcę, a także kilku dowódców. To faktycznie duży cios dla Hezbollahu, ale wcale nie oznacza, że teraz zapanuje w nim chaos. Organizacja ma rozproszoną, zdecentralizowaną strukturę i jak najbardziej jest w stanie walczyć dalej. W czasie poprzedniej odsłony konfliktu, a był to rok 2006, Izrael też szybko ogłosił, że udało się mu zniszczyć większość wyrzutni Hezbollahu, że są sukcesy, że idzie dobrze. Ostatecznie możliwości bojowników kompletnie go zaskoczyły. Zawieszenie broni nastąpiło po miesiącu. Izrael odzyskał swoich dwóch porwanych żołnierzy (o to szło), ale okazało się, że oddziały Hezbollahu są w stanie oprzeć się izraelskiej armii pomimo jej liczebnej i technologicznej przewagi.

I tu dochodzimy do apelu, żeby Libańczycy wyzwolili swój kraj od Hezbollahu.

Nie wszyscy Libańczycy kochają Hezbollah. Liban to państwo różnorodne wewnętrznie i jego mieszkańcy wcale nie są pod tym względem jednomyślni. Jak wskazuje ubiegłoroczne badanie The Washington Institute (zaznaczmy, że to proizraelski think-tank): organizacja faktycznie cieszy się zdecydowanym poparciem szyickiej części społeczeństwa. Ale sunnici mają już o niej znacznie gorsze zdanie, a ponad połowa chrześcijan w ogóle ocenia Hezbollah „bardzo źle”. (Dla kontekstu: chrześcijanie stanowią ponad jedną trzecią ludności Libanu). Nie wszystkim podoba się gromadzenie broni, nie wszystkim podobają się ciasne więzy z Iranem. Warto też przypomnieć, że w swojej kilkudziesięcioletniej historii Hezbollah dopuszczał się absolutnie nagannych moralnie czynów. W Syrii wspierał walkę Baszszara al-Asada z opozycją, jego bojownicy zabijali syryjskich cywilów. Ale jedno jest jasne: Hezbollah umie walczyć z Izraelem. Po to powstał.

W 1982 r. też była wojna izraelsko-libańska. I to bardzo brutalna i krwawa. Kto chce, ten może sobie poczytać więcej o masakrze w Sabrze i Szatili, tak potwornej, że w kilka miesięcy później za to, że do niej dopuścił, do dymisji został zmuszony izraelski minister obrony Ariel Szaron. Izrael najpierw oblegał Bejrut, potem przeszedł do okupacji południa kraju. To właśnie wtedy – jako ruch oporu przeciwko okupantowi – powstał Hezbollah. Przez dwadzieścia lat prowadził walki z Izraelczykami, aż w końcu udało mu się ich wypchnąć z większości okupowanych terenów. Od tego czasu Hezbollah znacznie się wzmocnił, przeorganizował, wykopał tunele, zbudował bunkry, zadbał o łańcuchy dostaw. Dziś to silna i dobrze uzbrojona organizacja. A o co apeluje dziś Netanjahu? O to, żeby zasypywani gradem izraelskich pocisków Libańczycy podjęli walkę z jedyną siłą, która już kilkukrotnie udowodniła, że jest w stanie Izrael odeprzeć.

A jeżeli celem jest zniszczenie Hezbollahu, inwazja Izraela może trwać w nieskończoność.

Skoro już sam premier wywołał temat cierpienia w Gazie, dobrze, porozmawiajmy jeszcze o Gazie. Jednym z głównych celów Izraela – według oficjalnego stanowiska gabinetu Netanjahu – jest tam rozbicie Hamasu. Hamas to organizacja sporo słabsza niż Hezbollah. Strefa Gazy nie jest, jak Liban, niepodległym państwem, zajmuje też kilkadziesiąt razy mniejszy obszar. Minął już rok krwawej izraelskiej inwazji, z Gazy zostały gruzy, według lekarzy praktycznie wszyscy mieszkańcy są albo ranni, albo chorzy, albo i ranni, i chorzy. A mimo to Hamas nadal jest w stanie atakować Izrael. W poniedziałek 7 października zbrojne ramię organizacji posłało w stronę Tel Awiwu grad rakiet. Jak pisał niedawno na łamach Haaretzu emerytowany generał Yitzhak Brik: podczas gdy izraelska armia łapie zadyszkę, Hamas nie ma problemu z pozyskiwaniem nowych bojowników. Garną się do niego osiemnastolatki. A rzecznik izraelskich sił zbrojnych, Daniel Hagari, w czerwcu tego roku mówił:

Historia o tym, że zniszczy się Hamas albo że się spowoduje, że Hamas zniknie, to jest mydlenie oczu opinii publicznej. Hamas to idea. Hamas to partia. Korzenie ma w sercach ludzi. Ktokolwiek myśli, że możemy wyeliminować Hamas, ten jest w błędzie.

Jeśli Netanjahu uzależnia wycofanie się z Libanu od tego, żeby nie było w nim Hezbollahu, to brzmi to jak deklaracja „wycofamy się nie wiadomo kiedy, a może nigdy”. Tworzy sobie tym pretekst do tego, żeby odrzucać dowolne warunki zawieszenia broni, nieważne, jakie państwo rozepnie parasol nad negocjacjami. (Znów analogia ze Strefą Gazy – już od maja trwają korowody w sprawie umowy z Hamasem, zaproponowanej przez bardzo przecież proizraelskiego Joe Bidena). Przy takich celach i wymaganiach można toczyć wojnę w nieskończoność. Bo wszystko poza pełną kapitulacją to będzie dla Izraela za mało.

Więcej o inwazji Izraela na Liban, o roku w Strefie Gazy i o relacjach z Iranem już w czwartek o 20 w nowym odcinku podcastu „Co to będzie” (YouTube | Spotify | Apple Podcasts).

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version