Po wyborach zawsze jest tak, że każdy mówi, że się spodziewał. Zero zaskoczeń, całość totalnie pod kontrolą, to było do przewidzenia. I nawet jeśli jeszcze dzień wcześniej na ustach wszystkich gościły hasła, że „idą łeb w łeb” albo że „o wyniku tych wyborów zadecyduje rzut monetą”, to jeszcze wyborczej nocy na jaw zaczęło wychodzić, że wszyscy właściwie wiedzieli, ale nie chcieli głośno o tym mówić.
Nie mam tu wcale na myśli wyłącznie nas, nadwiślańskich mistrzów nieomylności, niepokonanych załogantów komentariatu, ale o wiele szerszy, światowy wręcz kontekst, w tym wielkie amerykańskie firmy badawcze, których prognozy okazały się mniej więcej równie trafne jak gazetowe horoskopy, które co tydzień za karę musi pisać osoba wskazana przez redaktora prowadzącego.
Przecież miało być inaczej. Pojedynek miał być wyrównany, głosy liczone długo i mozolnie po to, żeby na koniec demokracja wygrała, a wraz z nią najlepiej demokratka, na którą społeczeństwo przebudzone przez Hollywood miało gremialnie zagłosować. Wiedzieliśmy, że będzie trudno, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w tych wyborach chodzi o więcej niż ład w USA, że – serio, serio – ważą się tu losy świata, ze szczególnym uwzględnieniem najbliższych nam okolic. Wiedzieliśmy i może dlatego tak łatwo daliśmy się zwieść zielonkawej mgiełce nadziei. No dobra, nie „daliśmy”, wy przecież wszyscy wiedzieliście już dawno. To ja się znowu dałam.
Obrazek był jak z filmu. Klasyczna figura dwóch stron politycznego albo rewolwerowego pojedynku: on – biały, bogaty, heteroseksualny mężczyzna, uosobienie patriarchalnej przemocy, i ona – wieloetniczna kobieta o szlachetnej przeszłości, nieustraszona prokuratorka, dzielna wiceprezydentka. Powinni byli stanąć naprzeciw siebie, najlepiej w samo południe, niczym w jakimś westernie. Wokół miała panować cisza, niewielka grupka zgromadzonych przy zakurzonej drodze gapiów powstrzymywałaby emocje i oddechy. Z pobliskiego saloonu leniwie mógłby wyjść Clint Eastwood albo Lucky Luke, żeby zakładając w charakterystyczny dla siebie sposób kciuki za kowbojski pas, patrzeć, jak oni, maksymalnie czujni i skupieni, czają się przed sięgnięciem po rewolwery.
A może trzeba na szybko wybrać kowboja, a nie jakiegoś gringo, Indianina, czarnego, Polaka? Może trzeba marzyć o wielkiej Ameryce. Znowu.
Teraz myślę sobie, że może od samego początku była na tym obrazku jakaś rysa. Przecież po pierwsze, ona jest kobietą i jako taka nie ma prawa brać udziału w takim pojedynku, po drugie, nie wpisuje się w stereotyp etniczny, rasowy, kulturowy – bardzo niewiele brakuje, żeby sama stała się ofiarą, przeciw której zwróci się całe to leniwie przysypiające w upale miasteczko w środku niczego. Mimo wszystko to nie tak, że wiedziałam.
Kiedy w tamtą długą noc nie mogłam się oderwać od telewizora i w napięciu czekałam na kolejne prognozy oraz wyniki, z każdą kolejną informacją próbowałam sobie na zimno, z dystansem spróbować odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Co się stało z tą Ameryką, w której spędziłam całkiem dużo czasu, ale której – mimo entuzjazmu i gorącej sympatii – nigdy nie umiałam zrozumieć? Bo chociaż to wszystko zawsze było wręcz za duże, za głośne, zbyt wielkimi literami napisane, to jednak dynamika jest tam inna, inaczej układają się relacje, inaczej przebiega dystrybucja sensów. Reporterzy CNN zagadywali osoby wychodzące z lokali wyborczych, pytając o to, na kogo i dlaczego głosowali. Odpowiedzi były różne. Czasem zaskakujące, choć udało mi się je sobie podzielić na dwie grupy. Przedstawicielki pierwszej sporo mówiły o wartości demokracji, wolności i możliwości dokonywania realnych wyborów w życiu – w każdym momencie i w każdej sprawie, nawet jeśli chodzi o coś w tak ewidentny sposób wspólnego jak indywidualna macica. W drugiej grupie tematami dominującymi były doświadczenie biedy, drożyzna i lęk przed obcymi, którzy zabierają nam to, czego nie mamy, i dlaczego właściwie, skoro nam się kiepsko wiedzie, mielibyśmy jeszcze nieść pomoc tym innym, gdzieś daleko?
Te dwie opowieści nie miały właściwie żadnych punktów stycznych, żadnych wspólnych podzbiorów. Pierwsza grupa raczej ceniła i lubiła swoją kandydatkę. W drugiej bałwochwalczy podziw dla kandydata graniczył bezpośrednio ze wstrętem. Wszystkie zaczepione przez reporterów osoby chętnie odpowiadały na pytania.
Myślałam o instynkcie samozachowawczym: czy Amerykanie wykazali się posiadaniem go, czy wręcz odwrotnie? Czy w świecie codziennej apokalipsy warto planować długoterminowo? A może trzeba na szybko wybrać kowboja, a nie jakiegoś gringo, Indianina, czarnego, Polaka? Może trzeba marzyć o wielkiej Ameryce. Znowu.