Prezydent Andrzej Duda nie ma pomysłu na końcówkę swojej kadencji. Wyraźnie widać, że w Pałacu Prezydenckim to nie on jest zwierzęciem politycznym. I nie on za wszelką cenę chce skorzystać na nadchodzącej kampanii prezydenckiej.

Ostatni rok w życiu Andrzeja Dudy to ciągłe wahania, zmiany strategii i płynących z Krakowskiego Przedmieścia komunikatów. Z jednej strony prezydent chce być traktowany poważnie, z drugiej chce mieć znaczenie, z trzeciej nie jest poważny, a z czwartej znaczenia nie ma.

Jednocześnie Andrzej Duda cały czas sprawia wrażenie człowieka, którym targają skrajne uczucia. Z jednej strony chyba uważa, że są sprawy, w których powinien z rządem współdziałać, a nawet się zgadzać. Jednak za każdym razem, gdy tylko prezydent wykonuje jakieś gesty, albo chociażby wygłasza mniej agresywne wystąpienie, następuje korekta i zaczyna mówić zdecydowanie ostrzej. Jakby ktoś stale mu podpowiadał i tłumaczył, że jest za miękki. Że musi być twardszy. Że nie będą go szanować, jak będzie taki ugodowy. Że ma jeszcze coś do ugrania.

Pierwszą sytuacją, która pokazała politykom koalicji rządzącej, że w relacjach z prezydentem coś nie gra, była sprawa z ambasadorami. Zaraz po zaprzysiężeniu rządu premier powiedział Andrzejowi Dudzie, jak wygląda sprawa i że szybko musi mieć swojego człowieka w Brukseli. Bo obecnemu ambasadorowi przy UE, Andrzejowi Sadosiowi nie ufa. A sprawy w Brukseli trzeba szybko pchnąć do przodu. Andrzej Duda miał to zaakceptować bez specjalnej dyskusji, a nawet zdziwienia. Tylko że kiedy wniosek do niego trafił następnego dnia, to go nie zaakceptował. Miał też wprost powiedzieć, że zgodzi się na resztę zmian, ale pod warunkiem, że na stanowiskach zachowani zostaną jego ludzie. Jego ludzie zostali tam, gdzie byli, ale reszta placówek została bez ambasadorów, bo prezydentowi się odwidziało.

To samo dotyczy wystąpień Andrzeja Dudy. Jednego dnia pokrzykuje na premiera, a drugiego mówi, że rząd poradził sobie z powodzią i właściwie to osobiście jest wdzięczny Marcinowi Kierwińskiemu, że ten porzucił Brukselę.

Z jednej strony próbuje nieustannie iść z rządem – i premierem osobiście – na zwarcie. Z drugiej – co chwila wysyła sygnały, o których ministrowie Tuska mówią: „jakby kumpli szukał”. Przykład? Prezydent prosi rząd, żeby włączył go w przyszłoroczną prezydencję Polski w Unii Europejskiej, co – mówiąc szczerze – w polityce zagranicznej jest sprawą dalszego rzędu.

Politycy koalicji zaczynają pytać w nieoficjalnych rozmowach, czy dziennikarze wiedzą, co dzieje się z prezydentem. Skąd te sprzeczne sygnały. Po prostu w obozie rządowym nie wiedzą już czego się spodziewać po głowie państwa.

Co się zatem dzieje z Andrzejem Dudą? Chyba nic nadzwyczajnego. Myśli już głównie o swojej politycznej emeryturze. Tyle że z tych myśli regularnie wyrywa go jego trener, Marcin Mastalerek. Jemu do myśli o emeryturze daleko. Bardzo daleko. To dlatego cały czas widzimy dwie twarze głowy państwa. Raz mamy do czynienia z przyszłym – wciąż młodym – emerytem, który po 10 latach polityki ma już trochę dość. Nigdy jej specjalnie nie lubił i tylko zbieg politycznych okoliczności postawił go na najwyższym stanowisku. Prezydent nigdy się na nim nie odnalazł. Nigdy nie nauczył się gier i gierek, nigdy nie stworzył swojego środowiska i nie sprawił, że politycy PiS w jakiejkolwiek sytuacji myśleli „trzeba zwrócić się z tym do prezydenta”. Opuszczali go po kolei jego właśni ministrowie i rzecznicy, żeby szukać szczęścia w miejscach teoretycznie mniej prestiżowych niż Pałac Prezydencki.

Patia, której interesy Andrzej Duda realizował zwykle bez mrugnięcia okiem przez 10 lat, regularnie poniżała go i lekceważyła. Prezes Kaczyński ostentacyjnie z nim nie rozmawiał. Dopiero rok temu PiS stwierdziło: „dobra, teraz twoja kolej, żeby pociągnąć ten wózek. Jesteś ostatnią nadzieją na zachowanie szans na powrót do władzy. Nie zawal tego”. Nagle okazało się, że ten sam Andrzej Duda, który dla wielu polityków PiS uchodził za trochę ciamajdę, staje przed wielkimi wyzwaniami. To on miał obronić TVP, to on miał obronić prokuraturę i to on miał wyciągnąć Wąsika i Kamińskiego z więzienia. To ostatnie to akurat jedyne, co był w stanie zrobić. Nic dziwnego, że się pogubił. Z jednej strony miał partię, która zaczęła mieć wobec niego wielkie oczekiwania. Z drugiej Marcina Mastalerka, który próbował te partyjne chęci rozegrać na swoją korzyść.

Szef Gabinetu Politycznego Prezydenta jest jedynym człowiekiem, którego Andrzej Duda ceni i do którego ma zaufanie. Wziął go z powrotem do Pałacu wyłącznie dlatego, że już nie musiał zabiegać o sympatię partii, która akurat Mastalerka szczerze nie cierpi. Andrzej Duda jest teraz pionkiem w rozgrywce, którą jego szef gabinetu toczy z prezesem i swoją dawną partią.

Dość smutne, że nawet na 10 miesięcy przed wyborami Andrzej Duda nie może odnaleźć swojego miejsca. Choć w końcówce mógł dać sobie szansę i być prezydentem bardziej niezależnym. Stworzyć wrażenie, że może nie było aż tak tragicznie. Niestety, po dziewięciu latach stało się boleśnie jasne, że Andrzej Duda zawsze był politykiem, którego miało budować stanowisko, a nie takim, który sam buduje swoją pozycję. Że zbyt poważnie traktuje siebie i swoje prerogatywy, a zbyt mało poważnie to, że może realnie spowodować zmianę na polskiej scenie politycznej. Zmianę fundamentalną, bo dotyczącą nie tego, kto rządzi, ale tego, jak władza porozumiewa się ze sobą i jak wygląda polska debata publiczna. Z tej szansy nie skorzystał.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version