Powrócił w swoje strony rodzinne. Tu zabił najbliższych. Tu ukrywał się i wreszcie popełnił samobójstwo.

Dom w Borowcach (województwo śląskie), w którym 10 lipca 2021 r. Jacek Jaworek zabił brata, bratową i bratanka, dziś stoi pusty. Klucze ma jego siostra, Anna. To ona sprzątała po strzelaninie: myła podłogę z krwi, wycierała zabryzgane nią ściany. To ona również wymieniła pękniętą szybę w oknie i do dziś zmienia firanki, kosi trawę przed domem, podlewa kwiaty. Może to wszystko zlecić firmie zewnętrznej, ale powtarza, że nie chce, żeby w obejściu kręcili się obcy.

– Jacy byli? – zastanawia się mieszkająca kilka domów dalej Aleksandra Fuchs, była sołtyska Borowców. – Janusz, czyli młodszy brat Jacka, pracował jako kafelkarz. Był spokojny i spolegliwy. Przypominał swoją matkę, która spory rozwiązywała po dobroci. Jacek, również kafelkarz, poszedł w ojca, który miał trudny charakter i chciał wszystkim narzucać swoje zdanie. Justyna, żona Janusza, pracowała jako kucharka. Była żywiołowa i głośna. Kiedy do Borowców przyjeżdżał samochód z chlebem – nie mamy tu sklepu – była pierwsza do ploteczek i zakupów. Jej głos i śmiech niosły się po wsi. Kuba, starszy syn Justyny i Janusza, był rozsądny i poukładany. Młodszego, Gianniego, rzadko można było zobaczyć na wsi: lubił gry komputerowe, godzinami siedział przed komputerem.

Aleksandra Fuchs przyznaje, że tak jak większość w liczącej niespełna sto osób wsi, bała się Jacka Jaworka. Podobno kiedyś był fajnym dzieciakiem i dobrym bratem dla Janusza i Anny, ale ona poznała go jako dojrzałego, mrukliwego mężczyznę. Wyprowadził się z Borowców na początku lat 90. Zamieszkał z żoną w Częstochowie, doczekał się trójki dzieci, zarabiał przy wykończeniówce, m.in. w Niemczech, we Włoszech i w Szwajcarii. Do rodzinnej wsi wpadał rzadko. Trzymał sztamę z kuzynem, Tomaszem Górniczem, który tak jak on dawno temu wyprowadził się z Borowców. Kiedy mieli wolne, spotykali się we wsi przy grillu, jeździli mercedesem Jacka na zakupy do Lewiatana w pobliskiej Dąbrowie Zielonej, ktoś ich widział w miejscowej restauracji Cezar. Kilka lat temu Aleksandra Fuchs spotkała ich na wiejskim festynie. Kiedy muzykanci zaczęli chować instrumenty, Jacek Jaworek chciał, żeby grali dalej. Demonstracyjnie rzucił im zwitek banknotów. Na oko 600 zł. Wystarczyło, żeby zabawa trwała jeszcze kilka godzin, a ludzie we wsi zaczęli myśleć o nim jak o bogaczu.

Kuzyn Jacka Jaworka, Tomasz Górnicz, mówi: nikt nie znał go tak dobrze jak ja. Byli w stałym kontakcie telefonicznym, widywali się kilka razy w roku. Górnicz pamięta czasy, w których bracia Jacek i Janusz byli ze sobą blisko.

– Jacek był mentorem dla młodszego brata – mówi Górnicz. – Od małego wiedział, że chce pracować w budowlance. Wybrał szkołę, skończył ją z dobrymi ocenami. Janusz w odróżnieniu od brata nie wiedział, co chce robić, więc Jacek namówił go, żeby poszedł w jego ślady. Przez kilka lat razem jeździli na zlecenia. Jacek kiedyś specjalnie dla niego przyjechał do Polski. Mówił, że Janusz ma ciężką pracę i on musi mu pomóc.

Górnicz nie pamięta, żeby bracia kłócili się o ojcowiznę. Nie mieli na to czasu, bo byli „zarobieni po kokardę”: Jacek kładł kafelki w Niemczech, Janusz we Włoszech. Dogadywali się jeszcze, kiedy Janusz zaczął mieć poważne problemy ze zdrowiem, wrócił do Polski i zamieszkał w domu rodziców. Jacek pomagał mu wtedy w generalnym remoncie: razem wyburzali ściany, robili łazienki, wymieniali dachówkę.

– Nie wiem, kiedy pojawiło się między nimi napięcie, które z czasem przeszło w głęboką niechęć – mówi Górnicz. – Być może wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Jacek dostał pozew o rozwód. Pamiętam, że dzwonił do mnie zaskoczony, że takie rzeczy można robić za pośrednictwem poczty. Żona wniosła też o podział majątku. Założyła mu również sprawę o alimenty na siebie i młodszych synów. Starsza córka wystąpiła o to samo. Jacek wyjechał do pracy za granicę, a zawiadomienia o terminach rozpraw przychodziły na jego stary adres. W rezultacie wszystkie sprawy odbywały się bez niego.

O tym, że jest dłużnikiem, dowiedział się przypadkiem. Był w Polsce, policja zatrzymała go do rutynowej kontroli. Policjant puścił go, ale zauważył, że w systemie wisi na nim wyrok alimentacyjny. Wtedy zaległości w płaceniu alimentów sięgały kilkudziesięciu tysięcy złotych. – Jacek odgrażał się, że nie będzie płacić, bo przez wszystkie lata małżeństwa pracował za granicą i łożył na rodzinę – mówi Górnicz. – Powtarzał, że nie miał swojego konta ani karty bankomatowej, wszystko wpłacał na rachunek bankowy żony. Oddawał jej nawet połowę obowiązującego w Szwajcarii tzw. zasiłku rozłąkowego. Nie rozumiał, że wcześniejsze utrzymywanie rodziny nie ma wpływu na to, że jednak powinien na własne dzieci płacić alimenty.

Ludzie w Borowcach mówią, że złe pojawiło się we wsi w grudniu 2020 r. Wtedy Jacek Jaworek – uwięziony w Polsce przez COVID-19 nie mógł przekroczyć granic – wprowadził się do brata. Wcześniej pomieszkiwał u ludzi, którym robił remonty. Jakiś czas spędził też w mieszkaniu Tomasza Górnicza, które odnawiał. Kuzyn zauważył, że w tamtym czasie Jaworek pedantycznie dbał o porządek i czystość. Wylał odrobinę zupy i natychmiast leciał po ścierkę. Zabrudził buty – biegł do łazienki, żeby je wyszorować. Golił się codziennie, mimo że nie miał zarostu. Pranie robił co dwa dni. Wszystkie zakupy spisywał w notesie. Kupował tylko jeden rodzaj kiełbasy, pił tylko jeden rodzaj piwa. Było widać, że towarzystwo ludzi go męczy, lubił być sam i pracować w samotności. Ale przede wszystkim było widać, że jest poważnie chory. Brał leki na podagrę, bez nich nogi bolały go tak, że nie był w stanie chodzić. Skarżył się też na serce. Raz z podejrzeniem zawału pojechał na ostry dyżur. Kilka dni później wyprowadził się od kuzyna do Borowców, do brata.

– W grudniu 2020 r. Janusz, Justyna, Kuba i Gianni zajmowali trzy pokoje z kuchnią – mówi była sołtyska Borowców, Aleksandra Fuchs. – Jackowi udostępnili kuchnię. Dostał łóżko i kilka półek. W piwnicy znalazło się miejsce na jego motocykl.

Tomasz Górnicz przyznaje, że Jaworek, jak na lata pracy za granicą, miał mało dobytku. Do Borowców przywiózł – oprócz motocykla i mercedesa – mały telewizor, laptop i dwie komórki. Jedną wykorzystywał do ustawiania trasy dojazdów. Druga była na kartę. Używał jej podczas pracy w Szwajcarii, ale miał problem z jej doładowaniem. Nie przepadał za tzw. nowoczesnością: denerwował się, kiedy w jednej komórce przestał działać mikrofon, a wystarczyło go wyczyścić. Irytowały go wyskakujące na komputerze okienka, których nie umiał zamykać, a wystarczyło tylko nacisnąć pojawiający się na górze krzyżyk. Nie mógł się przekonać do założenia konta i posiadania karty bankomatowej. Wszystkie pieniądze trzymał w domu. Był zdumiony, kiedy okazało się, że do kupienia leków nie potrzebuje już tradycyjnej recepty, tylko numer.

– Przyzwyczajony do samotności, źle się czuł w domu pełnym ludzi – mówi Górnicz. – Przeszkadzały mu głośne rozmowy. Dzwonił poirytowany, że w zlewie stoją brudne garnki.

Pod koniec 2020 r. jego dług alimentacyjny poszybował. Jaworek wiedział, że za niepłacenie alimentów grozi mu kara więzienia i czuł, że policja depcze mu po piętach. Funkcjonariusze kilka razy byli w Borowcach, ale nigdy nie zastali go w domu. Złapali go dopiero w połowie marca 2021 r., w niedzielę. – Jacek był pewien, że doniósł na niego brat, Janusz – wspomina Górnicz. – Powiedział mi potem, że nigdy mu tego nie wybaczy.

W Zakładzie Karnym w Wąsoszu Górnym Jacek Jaworek spędził niespełna trzy miesiące. Mówił potem, że to były najgorsze miesiące w jego życiu, i to mimo że więzienie w Wąsoszu jest zaliczane do tych łagodnych. Karę ograniczenia wolności spędzał z – jak mówił – małolatami skazanymi za rozboje. Mówili do niego per wujku, bo stawiał im w kantynie pączki i kanapki. Szanowali go również za to, że pozwalał im oglądać program w telewizorze przywiezionym przez siostrę.

Rodzina spodziewała się, że posiedzi dłużej, ale on wyszedł w połowie maja 2021 r., po niespełna trzech miesiącach. Sąd zamienił mu karę ograniczenia wolności na prace społeczne: pakowanie butelek w hucie szkła. Jednocześnie miał spłacać dług alimentacyjny – miesięcznie około 2 tys. zł. Za pakowanie butelek miał dostawać 1800 zł. Zero szans na spłatę długu, a to – był przekonany – oznaczałoby powrót do zakładu karnego.

– Pobyt w więzieniu go zmienił – mówi Tomasz Górnicz. – Zrobił się hardy, łatwo wybuchał. O to, że znalazł się w ZK, oskarżał brata. Niestety, nie miał gdzie się podziać, wrócił więc do domu Janusza, ale tam nie miał już swojego kąta. Łóżko i jego rzeczy zniknęły z kuchni. Zajął więc – siłą – pokój starszego bratanka, Kuby, który z kolei musiał zamieszkać z młodszym Giannim. Wszyscy byli podenerwowani. Jacek skarżył się, że kilka razy nie mógł się wykąpać, bo ktoś z rodziny wyłączył mu dostęp do wody. Kiedyś wrócił zmachany do domu i nie miał ciepłej wody, zagotował więc – ku niezadowoleniu brata i bratowej – 26 czajników. Wszystko oczywiście zanotował w swoim notatniku.

– Słyszałam, że groził bratu i bratowej, że ich pozabija – mówi jedna z sąsiadek z Borowców. – Justyna kilka dni przed śmiercią zgłosiła to zresztą na policję, ale nikt nic nie zdążył z tym zrobić.

Górnicz przyznaje, że bał się, iż Jacek w końcu wybuchnie i komuś stanie się krzywda. Starał się jakoś tę tykającą bombę rozbroić. Zaproponował, żeby Jacek przyjechał do niego na kilka dni, a potem – kuzyn chciał jechać w góry – zarezerwował mu hotel w Szczyrku. Jackowi się tam nie podobało i ruszył w Tatry, do Poronina. Miał pecha: trafił na gradobicie, w którym ucierpiał jego mercedes. Rzeczoznawca wycenił straty na około 10 tys. zł. Miał odreagować, a wrócił do Borowców wściekły i załamany. Nie pomogło to, że podczas jego nieobecności brat wpuścił do domu komornika, który zajął jego motocykl i telewizor.

– W lipcu 2021 r. przyjechałem na urlop do rodziny – wspomina Górnicz. – W piątek 9 lipca umówiliśmy się na ognisko.

Miałem być ja, Jacek, kolega, który spędził lata na pracy w Holandii i jeszcze jeden znajomy ze wsi. Poszliśmy do lasu, piekliśmy kiełbasę, Jacek z kolegą wspominali lata szkolne. W pewnym momencie zadzwonił do znajomego, który pracował w Luksemburgu. Żartował, żeby wpadał do lasu w Borowcach, bo kiełbasa stygnie. Rozstaliśmy się koło północy. Kilka godzin później, około piątej nad ranem obudziła mnie policja. Wywlekli mnie z łóżka, wywieźli za wioskę, dopytywali, czy mamy jakąś tajną skrytkę w lesie. Dopiero po kilkudziesięciu minutach dowiedziałem się, że we wsi doszło do potrójnego morderstwa. Osunąłem się na maskę samochodu, kiedy usłyszałem, że Jacek zabił Janusza, Justynę i Kubę.

O tym, co dokładnie zaszło w nocy z 9 na 10 lipca 2021 r., wieś dowiedziała się od mieszkającego kilka domów dalej sąsiada Jaworków. Tuż po północy przybiegł do niego najmłodszy syn Janusza i Justyny, trzynastoletni Gianni. Krzyczał, że w domu stało się coś strasznego, słyszał odgłosy kłótni i strzały, widział krew. Przeżył strzelaninę, bo schował się w szafie, a potem uciekł z domu przez okno. Jak później ustalono, strzelał 10 razy z broni kalibru 7,65 jego wujek. Gianni wtedy jeszcze nie wiedział, że zginęła cała jego rodzina, a Jacek Jaworek stanie się jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców w Europie: zostanie za nim rozesłany list gończy, europejski nakaz aresztowania, a Interpol wystawi tzw. czerwoną notę.

– Szok – tak o tym, co działo się przez kolejne dni po morderstwie rodziny Jaworków, mówi była sołtyska Aleksandra Fuchs. – Funkcjonariusze przeszukiwali okoliczne lasy. Gianni i opiekująca się nim ciotka – siostra matki – dostali ochronę. Na szosie stały radiowozy, nad wsią latały policyjne drony, a my pozamykani w domach baliśmy się, że Jacek Jaworek wróci i znów kogoś skrzywdzi.

A on jakby rozpłynął się w powietrzu. Przeczesywanie lasu nie dało efektu, a i przyroda nie ułatwiła zadania: dwa dni po morderstwie nad Borowcami przeszedł huragan. Połamał drzewa w lesie, pozacierał wszelkie ślady na ścieżkach i leśnych duktach. Policjanci skupili się na pustostanach w otaczających Borowce wioskach i w pobliskiej Dąbrowie Zielonej, ale również tam nic nie udało się znaleźć.

Co jakiś czas do wioski docierały informacje, że ktoś Jaworka widział i zgłosił to policji. Zatrzymano kilku mężczyzn, ale żaden nie był tym poszukiwanym. Częstochowska „Gazeta Wyborcza” informowała na przykład, że policja zatrzymała spędzającego wakacje w Polsce obywatela Włoch. Ktoś widział, że wchodzący do sklepu mężczyzna ma narośl na łopatce, a to był znak charakterystyczny Jaworka. Błyskawicznie wezwana policja powaliła Włocha na ziemię i dopiero potem sprawdziła jego tożsamość. W sprawę był też zaangażowany jasnowidz Krzysztof Jackowski, który wiosną 2022 r. polecił, żeby Jacka Jaworka szukać w okolicach Poraja: w swej wizji widział wodę. Kilka miesięcy później w akwenie w Żarkach niedaleko Poraja odkryto zwłoki mężczyzny. Lokalna „Gazeta Wyborcza” poinformowała, że topielec miał przy sobie dokumenty wystawione na nazwisko Jacek Jaworek. Nawet wiek się zgadzał. Na miejsce wezwano policjantów i prokuratora. To nie był jednak „ten Jaworek”.

Mijały kolejne miesiące i wieś zaczęła wierzyć, że morderca Janusza, Justyny i Kuby zginął na pobliskich bagnach. Nie przeżyłby przecież bez leków na podagrę, a te razem z dokumentami zostawił w domu. Tomasz Górnicz był wręcz przekonany, że kuzyn uciekł, aby popełnić samobójstwo. Zaangażował się w przeczesywanie lasu, bo nie chciał – jak mówi – żeby dzikie zwierzęta rozwlekły zwłoki Jacka. Chciał mu zapewnić godny pochówek.

– Nigdy nie zapomnę momentu, w którym dowiedziałem się o śmierci Jacka – mówi Tomasz Górnicz. – Był 19 lipca 2024 r. Jechałem samochodem, kiedy zadzwoniła Anka, siostra Jacka i Janusza. Powiedziała: „Jacek nie żyje. Dziś rano znaleziono jego zwłoki z raną postrzałową głowy – w wiacie przy boisku w odległej od Borowców o 5 km Dąbrowie Zielonej. Właśnie stamtąd wracam. Widziałam go. Nie sposób rozpoznać go z twarzy, ale ma na łopatce charakterystyczne znamię. To on”.

Górnicz przyznaje, że po rozmowie z Anną musiał zjechać na pobocze. Przez pół godziny bił się z myślami: zostać u siebie, na Śląsku, czy jechać do Dąbrowy Zielonej? Został w domu, ale przez kolejne godziny i dni śledził, co o Jacku mówią media. Przez niespełna tydzień częstochowska prokuratura nie potwierdzała ani nie zaprzeczała, że martwy mężczyzna to właśnie on. Dopiero badania genetyczne pozwoliły na potwierdzenie jego tożsamości. I wtedy – jak mówi Górnicz – dopiero zaczęły się schody. Bo co Jacek Jaworek robił przez ostatnie trzy lata? Gdzie się ukrywał? Kto zapewniał mu nie tylko schronienie, ale też leki, bez których nie miałby szansy przeżyć? No i jak udało mu się przez te wszystkie lata przemycać broń – o ile z broni, z której się zabił, wcześniej strzelał do brata, bratowej i bratanka?

Borowce – jak mówią miejscowi – znów przeżyły traumę. Ludzie zaczęli spekulować, że Jaworek przeżył dzięki kontaktom, które zawarł w więzieniu. Koledzy spod celi mieli znaleźć mu schronienie i zapewnić leki. Mieszkańcy Dąbrowy Zielonej podejrzewali, że w pomoc mordercy zaangażował się tutejszy lekarz. Ktoś rzucił podejrzenie na policjanta, który miał utrudniać śledztwo…

Prawda, jak mówi Górnicz, okazała się znacznie ciekawsza. Policjanci zebrali w Dąbrowie Zielonej dostępne nagrania kamer z boiska, banku, szkoły, urzędu gminy i prywatnych domów. Na jednym z nich, kilka godzin przed samobójstwem, widać idącego chodnikiem mężczyznę. Sylwetka i styl chodzenia podobne do Jaworka. Bluza i buty crocsy takie jak na zwłokach. Wytypowano kilka domów, z których Jacek mógł wyjść. W jednym z nich – położonym naprzeciwko kościoła – mieszka 74-letnia Teresa D., siostra matki Jaworka i jego matka chrzestna. Na początku sierpnia policjanci z Częstochowy przeszukali jej dom. Odkryli ubrania Jaworka, jego maszynkę do golenia, laptop i kilka telefonów. Jeszcze tego samego dnia prowadząca śledztwo prokurator postawiła Teresie D. zarzut „utrudniania śledztwa prowadzonego przeciwko Jackowi J. poprzez jego ukrywanie przed organami ścigania”. I uznała, że zachodzi sprzeczność z tym, co mówi kobieta (chrześniak miał przyjść do niej tuż przed swą śmiercią), a dowodami, które znaleziono w jej domu. Sąd Rejonowy w Częstochowie uwzględnił wniosek prokuratora i aresztował Teresę D. W areszcie w Lublińcu, siedząc w celi z czterema innymi kobietami, spędziła 43 dni. W połowie września – po zażaleniu złożonym przez jej adwokata – wypuszczono ją do domu. Za ukrywanie Jaworka i późniejsze mataczenie grozi jej do ośmiu lat więzienia. Będzie odpowiadać z wolnej stopy.

Borowce i Dąbrowa Zielona nie wierzą, że Teresa D. celowo zrobiła coś złego. Ludzie mówią, że przyjęła Jaworka z dobroci serca, jak to matka chrzestna. Jaworek pewnie ją zmanipulował, kto wie, może i zastraszył. Teresa D. była łatwym celem, bo nie miała własnej rodziny. Mieszkała z siostrą, druga siostra ma dom na sąsiedniej ulicy. Teresa D. często przyjmowała u siebie małych siostrzeńców. Dzieciaki biegały po domu, zaglądały w każdy kąt. Musiałyby coś zauważyć, ale nikt nic nie widział.

Na podwórku Teresa D. trzymała psa. Szczekał na każdego obcego. Obszczekałby i Jaworka, ale przez wiele dni i miesięcy siedział cicho. A może Jaworek wpadł do ciotki zaledwie na kilka dni przed samobójstwem, ale większość czasu spędził za granicą? Może wyrobił sobie lewe papiery i ktoś wypisywał mu na nie leki? Jeśli tak, kto to robił? Tych pytań jest więcej. Tomasz Górnicz nie zna łatwych odpowiedzi. Czasem zastanawia się, czy mógł w jakikolwiek sposób zapobiec tragedii z 10 lipca 2021 r. Może mógł w porę wpłynąć na kuzyna, poprosić o pomoc specjalistę…

Jedyne, co mógł zrobić, to pójść na jego pogrzeb. Nad grobem byli tylko we dwoje: on i siostra Jacka i Janusza, Anna. Ludzie z Borowców i Dąbrowy Zielonej nie znają jego miejsca pochówku. I zdaniem Górnicza może lepiej, żeby tak zostało.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version