Dla przyszłości mórz i oceanów nasze świąteczne sklepowe wybory mają ogromne znaczenie. Presja świadomych klientów uratowała łososia z Alaski, którego stada były zagrożone wyginięciem

Sałatka śledziowa, mintaj w roli ryby po grecku, smakowicie obsmażone dzwonki karpia czy łosoś w roladzie. Wielu z nas nie wyobraża sobie, żeby te potrawy miały nie zagościć na wigilijnym stole. Jednak wiele ryb, które tak chętnie i w zgodzie z tradycją jemy tego dnia, może niedługo zniknąć nie tylko z naszych talerzy, ale również z mórz i oceanów.

Od lat sytuacja dziko żyjących ryb na całym świecie jest alarmująco zła. Pokazuje to najnowszy Living Planet Report przygotowany przez organizację ekologiczną WWF, z którego wynika, że populacja morskich kręgowców – czyli przede wszystkim ryb – kurczy się bardzo szybko. W ciągu ostatnich 50 lat zmniejszyła się o 56 proc., a słodkowodnych kręgowców – aż o 85 proc.!

Coraz mniej jest bałtyckiego dzikiego łososia, dlatego na jego połowy na Bałtyku Europejska Rada ds. Rolnictwa i Rybołówstwa w ostatnich latach wprowadziła bardzo rygorystyczne limity. Kłopoty ma również śledź, jedna z najpopularniejszych ryb na polskich stołach, którego stada kiedyś wydawały się wręcz nieprzebrane, a dziś jego połowy musiały zostać znacząco ograniczone.

Musimy zmobilizować wysiłki, a przede wszystkim wykorzystać wiedzę, byśmy mieli w kolejne Wigilie co postawić na stole.

Ryby znikają z mórz z dwóch powodów. Z jednej strony zagrażają im zmiany klimatyczne, rosnące temperatury wody w ich ekosystemach i postępujące wraz z nimi zmiany zasolenia. Drugim, zdecydowanie poważniejszym czynnikiem szkodzącym światowej populacji ryb jest… nasz apetyt na nie i rabunkowa gospodarka połowowa. W niewiele ponad pół wieku podwoiła się waga ryb zjadanych przez statystycznego mieszkańca Ziemi – teraz jest to nieco ponad 20 kg ryb rocznie. Jednocześnie w tym czasie liczba ludności praktycznie się potroiła. W rezultacie w 2023 r. na całym świecie złowiono rekordowe 91 mln ton ryb – niemal 3 tony na sekundę!

Skalę problemu doskonale ukazuje najnowszy raport FAO, agencji do spraw wyżywienia i rolnictwa ONZ, z którego wynika, że na świecie przełowionych jest już prawie 38 proc. poławianych ławic ryb. – Terminem tym określamy sytuację, kiedy łowi się zbyt wiele ryb w danym stadzie i nie zostaje w nim wystarczająco dużo dorosłych osobników, które mogą się rozmnażać, aby utrzymać populację na zdrowym poziomie – wyjaśnia Marta Kalinowska z organizacji Marine Stewardship Council (MSC), tworzącej globalny standard zrównoważonego rybołówstwa. – Jednym słowem rybacy szybciej łowią ryby, niż te się rodzą i dorastają. W rezultacie liczebność i kondycja danego stada systematycznie się pogarszają – dodaje Marta Kalinowska.

Przyczyniają się do tego też niektóre z metod połowu. Bardzo szkodliwe jest trałowanie denne, które polega na ciągnięciu za statkiem, a czasami za dwoma płynącymi równolegle, ogromnej sieci włókowej, sunącej po dnie i zgarniającej wszystko, co znajdzie się na jej drodze. W ten sposób dokonuje się ogromna dewastacja dna morskiego i rosnącej na nim roślinności, a na pokład trawlerów oprócz ryb często trafiają też tak zwane przyłowy – wszelkie zwierzęta morskie: płaszczki, żółwie, delfiny, zagrożone wyginięciem rekiny i różnego rodzaju owoce morza. WWF szacuje, że średnio stanowią one ok 20 proc. masy wyciąganych z sieci połowów. Ale już w przypadku cenionej za smak soli na jeden kilogram pozyskanej metodą trałowania ryby przypada aż sześć kilogramów przyłowu. I wszystkie te stworzenia, już martwe, zostają potem wyrzucone za burtę.

To nie tyle sama metoda połowu jest winna tym stratom, co jej nieprawidłowe wykorzystywanie. – W miejscach, gdzie dno jest ubogie i przypomina podwodną pustynię, połowy metodą trałową nie niosą takiej szkody jak w miejscach, gdzie dno morskie stanowi bogaty gatunkowo ekosystem – wyjaśnia Marta Kalinowska. Problemem są też zbyt wysokie limity (tzw. kwoty) połowowe, które często są ustalane przez państwa czy organizacje międzynarodowe, np. Unię Europejską, w oparciu o potrzeby ekonomiczne, a nie rekomendacje naukowców. To również prowadzi do przełowienia i jest kolejnym elementem przyczyniającym się do osłabienia kondycji całych populacji ryb morskich.

Żeby swoimi wyborami przy półkach sklepowych nie przyczyniać się do dalszej dewastacji zasobów morskich, warto korzystać np. z Poradnika Rybnego WWF (www.ryby.wwf.pl). Opisuje on stan populacji najpopularniejszych gatunków ryb i jest doskonałym źródłem rekomendacji dla pragnących kupować je odpowiedzialnie konsumentów. Z zawartych w nim informacji wynika chociażby, że zbyt intensywna gospodarka połowowa niemal doprowadziła do zagłady bałtyckiego śledzia. Z nieprzebranych kiedyś ławic tych ryb obecnie w naszym morzu zadowalającą kondycję zachowuje już tylko centralne stado. Jednak WWF zaleca, by wybierać jedynie ryby pochodzące z Zatoki Ryskiej, Cieśnin Duńskich, Morza Północnego lub kanału La Manche. Inne siedliska tej ryby albo są zagrożone przełowieniem, albo, jak w przypadku właśnie Bałtyku czy wód Kanady, już tak zdewastowane, że organizacja ta oznacza je stanowczym „Nie kupuj”.

Podobne zastrzeżenie WWF ma do bardzo u nas popularnych makreli, a dokładniej do tych pochodzących z Morza Północnego, północno-zachodniego Atlantyku i kanału La Manche. Rekomendowane jest wybieranie makreli złowionej w północno— lub środkowo-wschodnim Atlantyku. Szczególnie ten pierwszy region jest wart polecenia, gdyż do połowów stosuje się tam często wędy ręczne. To ciągnięte za kutrem liny z haczykami, na które łapią się pojedyncze ryby. Takie swojego rodzaju przemysłowe wędkarstwo pozwala do minimum ograniczyć przyłów i dewastację środowiska.

Nieszkodliwymi dla środowiska metodami nie może być poławiany dorsz, kolejny niezwykle popularny na naszych stołach gatunek. Niestety jako ryba przydenna odławiany jest on zwykle za pomocą trałowania sieciami włókowymi, które mogą niszczyć środowisko i dają duży przyłów. Problemem jest również brak łowisk, na których ryby te nie byłyby przełowione. Stada na Bałtyku są w tak złym stanie, że WFW i naukowcy rekomendują całkowity zakaz połowów celem ocalenia resztek populacji tej ryby. Proces ten może trwać latami, o czym świadczą stada u wybrzeży Grenlandii, USA czy na słynnej kiedyś wśród całych pokoleń rybaków Ławicy Nowofundlandzkiej na północnym wybrzeżu Kanady, gdzie nieprzebrane – jak się kiedyś wydawało – stada dorsza nie mogą się odbudować od lat 90. ubiegłego wieku.

Obecnie WWF jedynie warunkowo rekomenduje kupowanie dorszy pochodzących z Cieśnin Duńskich, okolic Islandii, Wysp Owczych, Morza Barentsa i Norweskiego, a także niektórych łowisk przy Grenlandii. Krytyczna jest również kondycja dziko żyjących łososi. WWF zaleca kupowanie jedynie tych pochodzących z wybrzeża Alaski albo poprzestanie na łososiu hodowlanym – ale tylko z niektórych hodowli.

To właśnie hodowle ryb, czyli akwakultura, miały być odpowiedzią na wszelkie bolączki związane z nadmierną eksploatacją zasobów morskich. Dlatego od lat powstają na wodach przybrzeżnych coraz większe morskie farmy. To obecnie najszybciej rozwijająca się gałąź produkcji rolniczej na świecie. Właśnie w tym roku ONZ poinformowała, że podaż ryb z akwakultur, czyli hodowli, przewyższyła po raz pierwszy sprzedaż tych dzikich.

Niestety, coraz więcej wskazuje na to, że nie jest to dobre rozwiązanie. Jednym z podstawowych problemów jest fakt, że najczęściej hodowane ryby, takie jak łosoś czy tuńczyk, są mięsożerne, wymagają więc karmienia… innymi rybami. A to powoduje, że rośnie popyt na małe ryby, takie jak choćby pochodzące z rejonów Afryki Zachodniej sardynki. Zaczynają one być rabunkowo odławiane, już nie na nasze stoły, ale na karmę dla łososi czy tuńczyków. Co gorsza, ostatnie badania prowadzone przez zespół naukowców z University of Miami i New York University wykazały, że ryb tych zużywa się w hodowli znacznie więcej, niż do tej pory raportowano. O ile bowiem wcześniej zakładano, że stosunek ryb będących karmą do hodowanych wynosi około 0,28, co oznaczało obrazowo, że wrzucając do zbiornika 280 g sardynki, dostajemy kilogram łososia, to staranniejsze badania wykazały, że w praktyce jest to średnio od 0,57 do 1,78. Czyli w ekstremalnych przypadkach na kilogram ryby hodowlanej trzeba przeznaczyć niemal dwa kilogramy ryb dzikich jako karmę.

Gdy do tego dodać dewastację środowiska morskiego w miejscach połowów, jego ogromne zanieczyszczanie przez hodowle (to toksyczny miks antybiotyków, odchodów, resztek karmy) oraz większą niż w mięsie dzikich osobników kumulację pierwiastków ciężkich, jak np. rtęć, to widać, że akwakultura z ochroną środowisk morskich ma niewiele wspólnego. Oczywiście dużo zależy tu od sposobu prowadzenia hodowli – istnieją firmy produkujące ryby w sposób zrównoważony, bez nadmiernej dewastacji środowiska.

Zdecydowanie bardziej ekologiczny jest za to nasz tradycyjny wigilijny karp. W procesie jego hodowli niemal nie występuje problem zanieczyszczenia środowiska, eksploatacji zasobów czy rozprzestrzeniania się chorób. Warto przy tym zaznaczyć, że nasze ekstensywne hodowle karpia, czyli popularne stawy rybne, w istocie sprzyjają środowisku i biologicznej różnorodności. Karpie żyją w nich w warunkach zbliżonych do naturalnych, a same stawy stają się siedliskami innych ryb, ptactwa i roślin, tworząc wartościowe ekosystemy. Jeden z nich, słynne Stawy Milickie, stał się nawet oficjalnie rezerwatem przyrody. Można więc założyć, że w zdecydowanej większości polski karp – przynajmniej na etapie hodowli – jest niejako automatycznie ekologiczny i warto go kupować.

Dużym ułatwieniem w trakcie zakupów, kiedy trudno przecież sprawdzać aktualną sytuację na światowych łowiskach, są systemy certyfikacji stworzone przez niezależne organizacje. To na przykład zajmująca się dzikimi rybami i owocami morza MSC czy powołana przez WWF oraz holenderską Inicjatywę Zrównoważonego Handlu Aquaculture Stewardship Council (ASC), która certyfikuje ryby i owoce morza pochodzące z hodowli. Przyznawane przez obie organizacje certyfikaty – ale też w razie konieczności odbierane – coraz łatwiej znaleźć na opakowaniach produktów rybnych czy stoiskach ze świeżymi rybami. To odpowiednio niebieski dla MSC i zielony dla ASC znak, którego obecność daje nam gwarancję, że dany produkt powstał z poszanowaniem zasobów naturalnych i przy możliwie jak najmniejszej ingerencji w środowisko naturalne.

Podobną rolę pełni certyfikat Pan Karp, przyznawany polskim hodowcom przez Towarzystwo Promocji Ryb we współpracy z Ministerstwem Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej i naukowcami z SGGW.

Dla przyszłości mórz i oceanów nasze sklepowe wybory mają ogromne znaczenie. – Wystarczy, że masowo zaczniemy wybierać certyfikowane produkty, pochodzące ze zrównoważonych połowów czy hodowli – wyjaśnia Marta Kalinowska. – Ta presja świadomych klientów naprawdę działa, co pokazuje m.in. przykład łososia z Alaski, którego stada były zagrożone i utraciły certyfikat MSC, a obecnie, po ograniczeniu połowów i odbudowie populacji, go odzyskały – dodaje Marta Kalinowska.

Pamiętajmy też, że jedzenie ryb z dobrego, zrównoważonego źródła wciąż jest bardziej ekologiczne niż jedzenie mięsa hodowlanych zwierząt lądowych. I zdecydowanie korzystniejsze dla naszego zdrowia. Niech więc na wigilijnym stole nie zabraknie karpia czy śledzika, ale wcześniej upewnijmy się, że pochodzi on z odpowiedniego źródła.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version