Na wielu poziomach big techy decydują już o naszych życiach. I to nie są miłościwi ani przewidywalni bogowie – mówi Sylwia Czubkowska, autorka książki o technologicznych korporacjach.
Newsweek: Dawniej, jeśli chciałaś mieć megafon i mówić do ludzi, zatrudniałaś się w gazecie. Potem w radiu. Potem w telewizji. Internet miał dać każdemu mały megafonik i tylko od ciebie miało zależeć, czy on urośnie. Wciąż tak jest?
Sylwia Czubkowska: Dzisiejszy internet jest już zupełnie inny niż ten tworzony jako wielka, swobodna sieć. Na początku, w latach 90., nie było instytucji, która by go kontrolowała, ani kodeksów, które by go regulowały. My też jeszcze nie wiedzieliśmy, z czym mamy do czynienia. I to użytkownicy sami uznali, że w internecie każdy, nie tylko polityk czy dziennikarz, może powiedzieć wszystko, nie ma żadnej cenzury. Dzisiejsza sieć to coś zupełnie innego.
Od czego dziś zależy wielkość tego megafonu?
– Od dystrybutorów – firm, które stały się de facto właścicielami internetu. Mamy koncentrację kapitału, władzy i hierarchii w rękach najmocniejszych korporacji. Amerykańskich big techów, ale nie tylko. Często są to korporacje powiązane z systemami państwowymi, jak w Rosji i Chinach. I kiedy te firmy kontrolują kanały dystrybucji treści, to wpływają też na wolność słowa. Nawet jeśli każdy użytkownik internetu wciąż ma ten swój malutki megafon, to głos po internecie nie rozchodzi się naturalnie. To, do ilu osób dotrze, zależy od algorytmów.
I tutaj superważną datą jest rok 2009.
Dlaczego?
– To moment, w którym Facebook wprowadził algorytmy pozycjonujące treści na podstawie absorpcji zainteresowania użytkownika. Na początku było to prokonsumenckie podejście. Dostaniesz ciekawe rzeczy. Nie tracisz czasu na pierdoły od ciotki albo wakacje kolegi, którego nie widziałaś 10 lat. Jeśli interesuje cię amerykańska polityka, to dostaniesz politykę, jeśli robienie mebli – to meble.
Ja dostaję filmiki o czyszczeniu dywanów.
– I jeszcze będziesz czyściła ten dywan, bo algorytmy wiedzą o tobie wszystko. Muszą, bo ich zadaniem jest zatrzymanie użytkowników na platformie i przerabianie na cyfrową biomasę sprzedawaną w paczkach reklamodawcom.
Bardzo szybko to samo zrobiły Twitter i YouTube, a potem już wszyscy. I wtedy okazało się, że nie trzeba Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk na Mysiej 3, który prewencyjnie sczytywał teksty i je puszczał albo i nie. Wystarczy mieć moce obliczeniowe, dobrze zaprojektowane algorytmy i świadomość mechanizmów socjotechniki. Platforma społecznościowa jest dziś redaktorem prowadzącym internetu. Decyduje, co będzie na pierwszej stronie, a co na ostatniej, co pójdzie na dwie kolumny ze zdjęciem, a co będzie notką, której nikt nie zauważy. Te decyzje dotyczą miliardów ludzi. A ich mechanizmy są coraz doskonalsze. Już w 2016 r. zauważyliśmy, że Facebook blokuje treści, jak chce. Może zablokować i organizatorów Marszu Niepodległości, i lewicowego publicystę.
Publikować wciąż mogą, ale nikt tego nie zobaczy?
– Różnie. Może cię całkowicie zablokować. Może zdjąć posta lub zdjęcie. Może zmniejszyć zasięg.
Jakie są powody blokowania?
– Bardzo chcielibyśmy wiedzieć. Możemy się tylko domyślać. Jeśli zostanie zdjęty wpis typu „głupi gej” albo „Murzyn”, to najprawdopodobniej za złamanie zasad politycznej poprawności. Jeśli na zdjęciu są sutki, to za pornografię. Ale często nie wiadomo za co. I to jest właśnie prywatna cenzura. Bo to nie są decyzje państwa, urzędników ani sędziów podjęte na podstawie prawa – w Polsce np. regulujące kłamstwo oświęcimskie, czyli negowanie lub umniejszanie Holokaustu. Te decyzje podejmuje korporacja. A użytkownik, którego dotyczą, nie jest podmiotem, tylko trybikiem w maszynie.
Nie wiemy, dlaczego niektórym algorytm wysyła ostrzeżenie, a innych blokuje. Nie wiemy, ile musi być sygnałów, żeby jakieś treści, np. rasistowskie lub przemocowe, zablokować. Albo od kogo te sygnały muszą być: czy od użytkowników z długim stażem, czy od płacących za konto. To tajemnica przedsiębiorstwa. No i mamy jeszcze shadowbany.
To znaczy?
– Czasem w ogóle nie dostajesz sygnału, że złamałeś zasady. Jak u Kafki, zostałeś skazany, ale nie wiesz, za co ani przez kogo. A algorytm i tak obniża ci zasięgi. Jesteś, ale cię nie widać.
Kolejną karą jest demonetyzacja treści. Jeśli twórca łamie regulamin – który dla platform jest prawem wyższym niż krajowe – to przestaje zarabiać. Użyjesz słów typu „gwałt”, „seks”, „pedofilia”, „wojna” czy „covid”, dostaniesz czerwoną flagę raz, drugi i trzeci, i kasa przestaje płynąć. Wejdź na YouTube, wszystkie filmy są teraz autocenzurowane. Na Instagramie to samo, nawet konta edukacyjne piszą „s*ks” czy „w*jna”. Ja tego nie robię, trudno, najwyżej nie będę miała zasięgów. Dla mnie to zaprzecza wolności słowa: że nie mogę użyć normalnego, niewulgarnego zwrotu, bo platforma tego nie lubi.
Powiedzmy, że chcę, żeby ten mój megafon był większy. Co mogę zrobić? Być kontrowersyjna? Wrzucać ładne zdjęcia?
– Wykupić płatne konto. Dziś zasięgi buduje się, dopłacając Markowi Zuckerbergowi lub Elonowi Muskowi. Mamy wręcz do czynienia z celowym psuciem platform cyfrowych w celu wymuszenia na użytkownikach opłat. Pamiętasz, jak Zuckerberg obiecywał, że Facebook zawsze będzie darmowy? Dziś darmowy jest podstawowy, kiepski produkt. Cory Doctorow nazwał to enshitification, zgównienie: dostajesz coraz bardziej gówniany produkt, więc dopłacasz, żeby mieć to, co było wcześniej.
Mecie możesz zapłacić za weryfikację swojego konta i wtedy masz nieco większą wolność reklamowania treści. Czyli płacisz miesięczny abonament za przyjemność płacenia za reklamy.
I czy to nie jest wspaniały model biznesowy: wymuszanie na użytkownikach, żeby płacili za bycie produktem, którym się handluje?
Zasięgi daje też bycie nowym na platformie. W pierwszych tygodniach szybują. Trochę jak z tym mitycznym dilerem: pierwsza dawka jest za darmo. Pierwszy TikTok – milion zasięgów, myślisz sobie: jestem gwiazdą. Otóż niekoniecznie. Bo nie wiesz, kto cię oglądał, jak długo, czy obejrzy jeszcze raz.
Nigdy nie wiesz, jak naprawdę duży jest twój megafon, bo wszystkie dane, które dostajesz od mediów społecznościowych, są ich danymi. I moim zdaniem platformy podbijają nasze wyobrażenia o wpływowości. A to z kolei masuje ego.
Nie tylko ego, bo na zasięgach można zarabiać. To są duże pieniądze?
– Nawet bardzo duże. Influencerzy skutecznie monetyzują każdy kawałek siebie, bo na zasięgach można zrobić ogromne biznesy. Tyle że to źródło utrzymania jest ryzykowne, bo dzisiaj zasięg masz, jutro niekoniecznie. Bo jutro zostaniesz ewaporowana, ukarana, zdemonetyzowana. Pełno jest ludzi, których media społecznościowe wyniosły, a potem zrzuciły w niebyt.
Weźmy niedawną decyzję Instagrama o zmianie formatu z kwadratu na prostokątny. Jesteś fotografem, inwestujesz w swoje artystyczne konto, układasz piękną siatkę – i już jej nie ma. Jaki Meta wysyła ci komunikat? Nikogo twoja praca ani źródło zarobku nie interesuje, jedną decyzją możemy ci to uwalić.
Podobnie jest na rynku wydawniczym. Gazety uznały, że media społecznościowe to sposób nie tylko na przetrwanie, ale też na sukces. Tyle że tę ścieżkę przejęły dwie firmy, Google i Meta, a media dostają ochłapy. I jeszcze słyszą, że to ich wina, bo są za słabe.
A jak się ten krajobraz zmienił po tym, jak w Białym Domu władzę objął Donald Trump, a jego numerem 2 został inny znany obrońca wolności słowa, właściciel X Elon Musk?
– Nie chcę zabrzmieć jak obrończyni Muska, ale w kontekście wolności słowa on jest pochodną sytuacji społeczno-politycznej w USA.
Czyli?
– Wiele osób mogło czuć, że wolność słowa jest ograniczona w sytuacji rozpędzającej się w Stanach cancel culture. Wielu rzeczy nie można było powiedzieć, nie narażając się na ostracyzm. I ludziom włączała się autocenzura. Uznawali, że niektóre tematy lepiej omijać, żeby komuś nie podpaść. Nawet nie mając złych intencji.
Przez ostatnie lata walczyły ze sobą dwie skrajności; jedna domagała się absolutnej wolności słowa, z groźbami karalnymi włącznie, a druga pilnowała ideologicznej czystości i karała za odstępstwa. Jestem w stanie postawić się w sytuacji ludzi, którzy poczuli się w tym zagubieni. I teraz odetchnęli z ulgą, bo już nie muszą pytać o zaimki. Na tym w Polsce wygrywa zresztą PiS czy Konfederacja. Na obietnicy świętego spokoju. Bo ludzie nie chcą się zastanawiać, co mogą powiedzieć, mają poważniejsze problemy.
OK, ale cancel culture to taki tłum z widłami. Nieprzyjemne, ale jeśli jesteś potężny, to się schowasz. J.K. Rowling jej liczni krytycy mogą skoczyć. A dziś to administracja Trumpa banuje słowa takie jak „różnorodność” czy „dyskryminacja”. Czy algorytmy też przesunęły się w prawo?
– Bardzo bym chciała się dowiedzieć, ale to będzie trudne do zbadania. Musk po zakupie Twittera bardzo mocno ograniczył naukowcom i dziennikarzom dostęp do szczegółów funkcjonowania tej platformy. By mieć taką możliwość, trzeba płacić od 42 tys. dol. miesięcznie, i to za dostęp do zaledwie 0,3 proc. tweetów. To jest cennik zaporowy nawet dla analityków z najbogatszych amerykańskich uczelni. Zuckerberg zaś w ubiegłym roku zamknął CrowdTangle, narzędzie używane przez researcherów do badania treści na Facebooku. Dlaczego? Bo mógł. Platformy coraz bardziej odcinają użytkownikom dostęp do wiedzy na swój temat.
Czyli nie wiemy, czy dziś na X bardziej widoczne są konserwatywne treści?
– Możemy tak podejrzewać, ale czucie i wiara nie wystarczą, potrzebne szkiełko i oko. Ja bym chciała, żeby ktoś mi to policzył i udowodnił, a z tym jest coraz większy problem. Bo internet jest coraz bardziej scentralizowany i sprywatyzowany i coraz skuteczniej blokuje się ludzi, którzy mogą te mechanizmy zbadać.
W sierpniu 2023 r. w Unii Europejskiej zaczął obowiązywać Akt o usługach cyfrowych (DSA), który reguluje relacje z platformami i oddaje użytkownikom część władzy: ścieżki uzyskania informacji, dlaczego dostali bana albo czemu platformy nie chcą czegoś zdjąć, np. kłamstwa czy niebezpiecznych treści. Jest tam też zapis, że grupa tzw. zweryfikowanych naukowców ma mieć dostęp do szczegółowej wiedzy o algorytmach. I to się platformom bardzo nie podoba.
W lutym do Europy przyjechał wiceprezydent J.D. Vance i wygłosił ostrą mowę o tym, jak DSA niszczy amerykańskie firmy, że Europa zabija wolność słowa i wprowadza cenzurę. Ale chodzi przede wszystkim o to, że Dolina Krzemowa nie chce, żeby im zaglądać do kuchni. Ani płacić kar, a te zapewne się posypią, bo platformy nie wypełniają obowiązków związanych z ochroną użytkowników.
I to jest problem. Bo my dziś dużo mówimy o cenzurze, o wolności słowa, a nie do końca wiemy, z czym się mierzymy na styku coraz słabszych państw i coraz silniejszych platform. I nie wierzę, że nastąpi wyrównanie sił.
Jeff Bezos ogłosił niedawno, że „Washington Post” w dziale opinii będzie publikował wyłącznie teksty broniące „wolnych rynków i wolności osobistych”. To otwarta ingerencja, ale co jeśli lepszą cenzurą okażą się algorytmy ograniczające zasięgi tekstom sceptycznym wobec Zuckerberga czy Muska?
– Jeszcze nie jesteśmy w miejscu, w którym za krytykowanie platform dostaje się prewencyjnie bana. Co nie znaczy, że taka cenzura nie czeka nas w przyszłości. Na tym polega ten klincz: dziś wszystko może się zdarzyć, a my nie wiemy, kiedy, jak ani dlaczego.
Tymczasem prezydent USA wykorzystuje swoją władzę do zastraszania krytyków i ignorowania sądów, a jego numerem 2 jest najbogatszy człowiek świata, który jest przy okazji właścicielem X.
– I choć możemy być tym zszokowani, to przecież już ponad 30 lat temu Neil Postman przewidywał przyszłość, w której zaufanie do technologii staje się dominującą ideologią pozwalającą rosnąć w siłę technologicznym korporacjom. A gdy jeszcze połączy się to z polityką, która coraz bardziej przekształca się w spektakl medialny, to zaczyna się oligarchia. I teraz w USA mamy dokładnie to powiązanie władzy politycznej, biznesowej i społecznościowej, czyli władzy nad uwagą, przekonaniami, wręcz umysłami.
X, pamiętajmy, był dla Muska inwestycją w przyszłość. Nie biznesem, który ma się zmonetyzować, tylko narzędziem, które dało mu wpływ na politykę. On jest, jak to się ładnie nazywa, longtermistą. Uważa, że powinniśmy przede wszystkim zadbać o przyszłe pokolenia, nawet kosztem dzisiejszych strat. To popularna w Dolinie Krzemowej ideologia, ma wielu wyznawców i mocno wpływa na ich decyzje.
A Trumpa wspiera przecież nie tylko Musk. To są także biznesmeni inwestujący w kryptowaluty oraz ludzie zainteresowani socjotechniką i bardzo skuteczni w mediach społecznościowych. Bo jakie media w tej kampanii wyniosły Trumpa? Wysokozasięgowe, mocno zmaskulinizowane podcasty.
Można wręcz powiedzieć, że to z ich połączonych mocy, niczym Kapitan Planeta, powstał Trump 2.0.
To jak się mu przeciwstawić, skoro ma i władzę polityczną, i pieniądze, i uwagę? I już wykorzystuje je do wpływania na europejską politykę?
– Tylko czekam, aż Polska trafi na celownik. Już zresztą zaczęła trafiać: a to Musk udostępnia treści z Dominikiem Tarczyńskim, a to obsztorcowuje Radosława Sikorskiego. I jeśli w kampanii prezydenckiej uda się Polsce umknąć spod oka Muska, będziemy mieli farta. Bo inaczej na własnej skórze się przekonamy, jak na X wygląda absolutyzm wolności słowa na dopalaczach.
?
– Sam to napisał: po to kupił Twittera, żeby wprowadzić absolutyzm wolności słowa, cokolwiek by to miało oznaczać.
Jak ten wpływ na polskie wybory mógłby wyglądać?
– Musk mógłby ogłosić na X, że ta partia czy ten polityk jest zbawieniem dla Polski. Albo tak podkręcić algorytmy, by mocno wybijały niektóre polityczne treści, a inne ukrywały. I to nie jest czczy zarzut. Tuż po zakupie Twittera nakazywał inżynierom, aby mu podbijali zasięgi – miały być większe niż tweetów prezydenta Bidena.
W obecnej kampanii widać dwa źródła wpływu politycznego w mediach społecznościowych. Twitter, bo podbija trendy i podrzuca wątki do politycznych wojenek, oraz Facebook, bo dociera do największej grupy wyborców 40+. Nieprzypadkowo wiele osób z liberalnej bańki dostaje ostatnio w feedzie dużo prawicowych treści z kont, których nigdy nie obserwowały. To jest ta wolność słowa, którą Zuckerberg dostarczył wraz ze zmianą algorytmu Mety, czyli wzmocnieniem treści politycznych na początku roku.
Przyszłość wolności słowa nie wygląda szczególnie różowo.
– Z wolnością słowa jest jak z każdym innym prawem: kiedy uznajemy je za dane raz na zawsze, łatwo jest je nam odebrać. Ale póki o nią dbamy, póki ją cenimy, jest szansa, że uda się nam ją zachować. W PRL, kiedy obowiązywała cenzura, Polacy przecież walczyli o swobodę wypowiedzi – czasem negocjując z cenzorami, czasem drukując w drugim obiegu.
Ludzie, przynajmniej według zachodniej tradycji, naturalnie dążą do wolności. I chyba nie damy sobie tego tak łatwo odebrać. Tylko że nasze rozumienie wolności słowa ewoluuje i ewoluują też związane z tym wyzwania.
Poza tym, nawet jeśli X faktycznie grawituje w stronę podbijania ideologii wyznawanej przez Muska, to reszta platform wyznaje pragmatyzm. I jeśli następne wybory w Stanach wygra demokrata, to bardzo możliwe, że znów na Facebooku będzie kobieco, tęczowo i równościowo. Podstawową ideologią Doliny Krzemowej jest bowiem imperatyw wzrostu dochodów i zadowolenia inwestorów oraz udziałowców.
Ale problemu z brakiem transparentności i arbitralnością decyzji platform to nie rozwiąże. Musimy nauczyć się z tym żyć czy można coś z tym zrobić?
– Przede wszystkim musimy docenić pozycję i rolę big techów. I to nie tylko tę gospodarczą. W mojej ostatniej książce nazywam je „bóg techami” i nie jest to tylko chwyt stylistyczny. One tym się właśnie stały: bóstwami, które na wielu poziomach decydują o naszych życiach. I to nie są miłościwi ani przewidywalni bogowie.
Gdy to zrozumiemy, możemy zacząć poważnie podchodzić do ich funkcjonowania. I tego też wymagać od polityków, twórców prawa, regulatorów. Nie szafowania pod publiczkę nagłymi hasłami o obronie wolności słowa i stroszenia piórek pod hasłem „jak to te firmy sami tu uregulujemy”, ale i nie wpadania w objęcia ich lobbystów obiecujących bajeczne inwestycje, które często mają ukryte koszty.
Sylwia Czubkowska jest dziennikarką technologiczną, współprowadzącą podcast „Techstorie”. Autorka „Chińczycy trzymają nas mocno” i „Bógtechy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”