Alkohol, narkotyki, kryzysy w relacjach, samotność… Emigranci coraz częściej szukają pomocy u polskich terapeutów na sesjach online. – Jest taniej i po polsku – mówią.

Ola: – Tam jestem skazana na siebie.

Piotr: – Większość emigrantów żyje w szpagacie: ciężko pracują w danym kraju, ale głowa jest ciągle w miejscu, z którego wyjechali, tęsknią za rodziną.

Weronika: – Przez lata pracowałam od rana do nocy. W pandemii zwolniłam i zaczęłam przyglądać się swojemu życiu. Poczułam, że brakuje mi bliższych relacji, rodziny.

Coraz więcej pacjentów zza granicy wybiera polskich psychologów i decyduje się na terapię online.

– Samotność, uzależnienia, poczucie wyobcowania. Poza wszystkim uniwersalne problemy uczuciowe i miłosne, z bliskością, relacjami. Zagubienie egzystencjalne: gdzie chcę być? Jak chcę żyć? Z kim? Przewlekłe poczucie niespełnienia w elementarnych rolach: partnera, ojca, pracownika – terapeuta Piotr Pietucha wylicza, z jakimi problemami zgłaszają się do niego emigranci.

Ola ma 26 lat, od siedmiu lat mieszka w Londynie, pracuje w korporacji finansowej. Przyjechała po liceum tylko na chwilę, miała wrócić po wakacjach na studia, ale tak się jej spodobało, że została.

– Rodzice byli akurat po burzliwym rozwodzie, chciałam od nich odpocząć. Ale zostawiłam też dziadków, siostrę. No właśnie, zostawiłam… Tak naprawdę zawalczyłam o swoje życie, bo źle się czułam w Polsce. Ciągle mi mówiono, że za głośno się śmieję, nie tak się ubieram. Tutaj poczułam, że mogą być sobą. Ale moja rodzina tego nie rozumie. Tęsknię za nią, ciągle o niej myślę, a jednocześnie nie mam pomysłu, żeby wrócić do Polski, chcę żyć tutaj. Wiem, że oni też tęsknią, nie jest im łatwo finansowo, mam nieustanne poczucie winy, wyrzuty sumienia. Najgorsze są telefony: już o nas nie pamiętasz, masz swoje sprawy. Ciężko to znoszę.

Rok temu zaczęła mieć ataki paniki, koszmary nocne, świat przestał mieć dla niej kolory. W metrze, kiedy tłum podróżujących do pracy gęstniał, serce jej waliło. Żyła w ciągłym stresie, choć właściwie nie miała powodu. Ma stabilną pracę na etacie, małe problemy w firmie urosły do ogromnych, paraliżujących rozmiarów. Kilka miesięcy zbierała się do terapii.

Trzy miesiące temu wpisała w wyszukiwarkę: terapia online po polsku i zaczęła sprawdzać różne strony. Znalazła terapeutkę w Katowicach. Ma sesje raz w tygodniu.

– Dla części Polaków emigracja to marzenie o lepszym życiu, uwolnienie się z przemocowego domu, nieakceptujących rodziców, możliwość życia po swojemu – mówi Arkadiusz Łysiak, terapeuta uzależnień z poradni What Now. – Ale dla większości oznacza ograniczony dostęp do rodziny, brak bliskości. Do tego pogoń za pieniądzem, wyrwanie z naturalnego środowiska sprawiają, że wartości, w których byli wychowywani, które uznawali za swoje, przestają być ważne. Może wtedy brakować pewności siebie, akceptacji, pojawia się samotność.

Katarzyna ma 42 lata, od 2011 r. mieszka w Nowym Jorku. Była barmanką, instruktorką jogi. W pandemii, kiedy po mieście zaczęły krążyć chłodnie z ciałami, spakowała samochód i wyjechała z miasta. Nie mogła polecieć do Polski, po siedmiu dniach dotarła do Kalifornii.

– Wylądowałam w raju, mało ludzi, puste plaże, wieloryby, delfiny, pelikany. I nie za bardzo wiedziałam, co mam zrobić ze swoim szczęściem – wspomina Katarzyna. – Zaczęłam na spacerach zachodzić do winiarni na świeżym powietrzu. Pracowałam online, więc nawet na spotkaniu mogłam sobie pozwolić na kieliszek, dwa wina. Po jakim czasie zauważyłam, że zamawiam go coraz wcześniej, już koło południa. Po pół roku zorientowałam się, że nie wytrzymuję bez butelki dziennie. Czułam, że winem chcę przykryć samotność, pandemię, niepewność w nowym środowisku, że jest mi lepiej niż moim bliskim w tym czasie. Miałam wyrzuty sumienia wobec tych, których zostawiłam w Nowym Jorku, Polsce. I zapijałam to.

Po roku powiedziała koleżankom z Polski, że szuka terapeutki, najlepiej sprawdzonej, która już komuś znajomemu pomogła. To nie była jej pierwsza terapia, ale po raz pierwszy online. Początki były dziwne, nie była pewna, czy przez ekran można zbudować zaufanie, bliskość.

Wciąż jestem na dorobku. Cieszę się, że mogę zapłacić za sesję 180 zł zamiast 100 funtów – mówi Ola z Londynu

Weronika, lat 47, od 20 lat w USA, również o terapii pomyślała po raz pierwszy podczas pandemii. Nie miała pracy, doszedł kryzys w długoletnim związku. I przede wszystkim wiadomość, że jej ojciec ma nowotwór. Trzy miesiące później zmarł.

– Dowiedziałam się, że w Polsce jest praktykowany livestreaming z pogrzebów, usługa dla ludzi na emigracji, którzy nie są w stanie przylecieć. Też chciałam wynająć taką ekipę, ale rodzina się na to nie zgodziła. Poprosiłam przyjaciół, żeby włączyli telefon, szli w kondukcie z włączoną kamerą i w ten sposób obserwowałam pogrzeb ojca. Surrealne doznanie – wspomina. – Popłakałam parę dni, wróciłam do swego stałego zajętego życia i wydawało mi się, że dobrze sobie poradziłam z żałobą.

Ale kilka miesięcy później zaczęły się kłopoty ze snem, nerwice, Weronikę zaczęły dręczyć pytania: co ja tu robię? czy jestem szczęśliwa? czy mam dobry związek?

– To były pytania, których nie zadawałam przez całe życie. Zaczęłam absolutnie wszystko kwestionować. Zastanawiać się, dlaczego jestem ciągle nieszczęśliwa, skoro teoretycznie wszystko jest okej. Do tego poczułam, że moja żałoba jest nie tylko nieprzepracowana, ale podwójna: nie mogłam polecieć, ani się pożegnać, ani na pogrzeb. Wiedziałam, że mój ojciec zmarł, ale mnie tam nie było. Jakaś część mnie wierzyła, że on ciągle mieszka w naszym bloku na czwartym piętrze. Kiedyś tam zapukam, a on otworzy mi drzwi. Poczułam wielki żal, że nie mogłam opłakać ojca z siostrą, bratem, matką. A nawet jakbym mogła przylecieć, to przecież na kilka dni i z powrotem, do pracy. Tak latają na pogrzeby rodziców moi przyjaciele. Taka jest cena emigracji.

Weronika zaczęła sama szukać terapeuty, ale wybieranie na podstawie zdjęcia i opisu w internecie wydało jej się mało poważne. Poprosiła o kontakty znajomych, którzy chodzą w Polsce na terapię i zaczęła swoją online.

– Samo słowo „depresja” jako powód podjęcia terapii pada rzadko, ale zgłaszają się ludzie z wszelkimi jej objawami: poczuciem samotności, niepewności, zalęknienia, nadkruszonym poczuciem wartości, obniżonym nastrojem, brakiem życiowej energii – mówi Piotr Pietucha. Czują się słabi, nieszczęśliwi, niespełnieni… Jeżeli sobie z tym nie radzą, nie znajdują w nikim zrozumienia, oparcia, problemy się wzmagają, przybierając ostrą formę egzystencjalnego kryzysu.

Terapeuci i pacjenci zgodnie mówią, że wśród emigracji terapia online stała się możliwa i stosunkowo popularna z kilku powodów. Kiedyś terapia twarzą w twarz była świętością, pandemia to zmieniła. Nastąpiła wymuszona rewolucja – wielu terapeutów musiało przejść na relacje online i okazało się, że to świetnie działa.

– Dostęp do nas jest łatwiejszy: wbijasz w wyszukiwarkę hasło „terapia online”, pojawiają się firmy i konkretne nazwiska, widzisz twarze, możesz o nas poczytać, a nawet posłuchać naszych wypowiedzi, podcastów. Jesteśmy dostępni w niemal każdym zakątku globu, a pacjent nie rusza się z domu. Ja na przykład siedzę w środku mazowieckiego lasu i mam klientów rozsianych po całym świecie – mówi Piotr Pietucha.

Wielkim argumentem są też pieniądze. Większość klientów nie ukrywa, że terapia w świecie zachodnim jest po prostu dużo droższa niż w Polsce.

– Wciąż jestem na dorobku – mówi Ola z Londynu. – Cieszę się, że mogę zapłacić za sesję 180 zł, zamiast 100 funtów, bo tyle kosztowałaby u brytyjskiego terapeuty.

Weronika daje inne porównanie: w Nowym Jorku cena za godzinę terapii to 150-200 dolarów, a w Polsce 150-200 zł. Cztery razy taniej!

Wszyscy też podkreślają, że najlepiej odbywać terapię we własnym języku. Wtedy można dotrzeć do najgłębszych zakamarków psychiki. – Mówię doskonale po angielsku, pracuję od lat w tym języku, nawet śnię – mówi Katarzyna. – Miałam wcześniej terapię po angielsku. Ale tę o nadużywaniu wina chciałam mieć po polsku. Może przeczuwając, że będę musiała dotknąć swojego dzieciństwa, polskiego dziedziczenia alkoholizmu.

Weronika też zna doskonale angielski, ale zależało jej, żeby spotkania odbywały się jednak po polsku. – Myślałam, że będę bardziej precyzyjna, łatwiej będzie mi oddać wszystkie niuanse, odwołać się do literatury, kina, ludowych porzekadeł, metafor – mówi.

– Nie oszukujmy się: terapia to wciąż praktyka klasowa. 90 proc. moich klientów to ludzie z wyższym wykształceniem – mówi Piotr Pietucha. Co do wieku, nie widzi żadnej zasady, ma ludzi 20— i 60-letnich, takich, którzy są kilka lat na emigracji i przeżywają kryzys. Ale spotyka też takich, którzy wyjechali kilkadziesiąt lat wcześniej i dopiero teraz zwracają się po pomoc.

– Nasiąkli normami zachodniego świata, gdzie wizyta u terapeuty nie jest niczym wstydliwym. Wiedzą, że gdy boli ząb, to idziemy do dentysty, a jak boli dusza albo psychika szwankuje, to można zwrócić się do psychoterapeuty albo psychiatry – mówi Pietucha.

Jednak Olga z Londynu ma inne obserwacje: – Poznałam wielu Polaków, którzy mimo lat mieszkania tutaj wciąż uważają, że chodzenie na terapię to jakiś wymysł, za który jeszcze trzeba płacić. Raczej słyszałam: weź, przestań. Wciąż widzę, że polskim sposobem na kryzys jest raczej alkohol czy hazard. Kiedy mówiłam o swoim problemie, zdecydowanie większe zrozumienie dla terapii widziałam u angielskich znajomych.

– Najwięcej pacjentów mam z Anglii i Niemiec. To Polacy zwykle między 30. a 40. rokiem życia, z wieloletnim doświadczeniem na emigracji, zdecydowanie więcej mężczyzn niż kobiet. Wiele z nich pochodzi z małych miejscowości, na emigracji zaczynają zarabiać duże pieniądze, mają potrzebę obnoszenia się z tym. Jednym ze sposobów jest zażywanie droższych substancji jak kokaina. Zgłaszają się po kilku-kilkunastu latach picia, ćpania – opowiada Arkadiusz Łysiak, terapeuta uzależnień z poradnii What Now.

Ola z Londynu: – Narkotyki to gigantyczny problem na emigracji. Kiedy nie masz na utrzymaniu rodziny w Polsce i po prostu zarabiasz, choćby na budowie, to stać cię na kokainę, amfetaminę… Znam wiele osób, które całe weekendy spędzają na ćpaniu i piciu.

Dla wielu osób motywacja do pójścia na terapię jest jeszcze inna: zadają sobie pytania, kim są, co chcą robić? Wiele osób za granicą udaje kogoś, kim nie jest. – Poniosła ich emigracyjna fala i żyli właściwie niezgodnie ze swoimi potrzebami, marzeniami. Znaleźli się w miejscu, w którym nie chcieli być i męczą się, sięgają po substancje znieczulające. Chcą to zmienić i mają pieniądze na terapię – mówi Łysiak.

– Trafiają do mnie, kiedy np. ktoś pojawia się w ich życiu i zauważają, że nałóg uniemożliwia im stworzenie stabilnej relacji, po raz kolejny tracą pracę, wali się kolejny związek – dodaje Łysiak. – Ale często pacjenci z zagranicy znikają po 2-3 razach, być może zjawili się na terapii, bo taki był warunek postawiony przez partnera czy partnerkę. Ale nie nazwałbym tego porażką. Uważam, że każdy kontakt terapeutyczny, nawet krótki, jest początkiem procesu zdrowienia.

Wielu emigrantów mówi, że na terapię zaprowadziło ich wieloletnie życie w samotności, lęku, napięciu.

Piotr, lat 30, wyjechał do Norwegii, bo musiał spłacić dług. Wiedział, że w Polsce będzie go spłacał kilka razy dłużej. Wyjeżdżał z niezdiagnozowaną depresją, a kiedy trafił do Oslo, żył na nieustannej adrenalinie. Skręcał meble, pracował na kilkunastu budowach, sprzątał biura, klatki schodowe, mieszkania, wywoził śmieci. Kilka razy sprzątał też domy po zmarłych.

– Pracować, płacić, przeżyć – to było moje życie – wspomina. – Żadnego miejsca na depresję. Pewnego dnia przeprowadziłem się z ciemnego domu, w którym mieszkałem z dziewięcioma innymi Polakami i gdzie trwała nieustanna impreza, do przytulnego mieszkania. I paradoksalnie załamanie przyszło w momencie, gdy pojawiła się stabilizacja: stała praca, własne miejsce i świadomość, że dostanę płatne chorobowe. Kiedy zeszło ze mnie napięcie, przyszedł mrok choroby. 40 dni siedziałem zamknięty w domu. Wtedy podjąłem decyzję o terapii online.

– Przez lata żyłam „nielegalnie” w Nowym Jorku – wspomina Katarzyna. – Byłam w mieście wolności i nie mogłam z niego wyjechać, bo bałam się, że w razie kontroli policyjnej, zostanę zatrzymana. Życie w takim stresie, napięciu ma swoje koszty.

– Emigracja to ciągły brak bezpieczeństwa – mówi Olga. – Wyjeżdżając, traci się całą siatkę rodziny, znajomych, przyjaciół. Dopiero na terapii zaczęłam przepracowywać ciągły strach, w jakim żyję od lat: co się wydarzy, gdy stracę pracę, zachoruję (a cierpię na stwardnienie rozsiane), czy będę w stanie utrzymać się na powierzchni.

Ola po siedmiu latach w Londynie wciąż czuje się samotna. – Na razie czuję się znikąd. Polska już nie jest moim domem, a Anglia dopiero się nim staje. To musi potrwać i jest procesem bolesnym. Terapia w tym pomaga.

Terapeuci nie ukrywają, że zjawią się też u nich osoby, dla których wyzwaniem jest utrzymanie związku. – Na emigracji, kiedy brakuje przyjaciół, rodzin, partnerzy spędzają ze sobą więcej czasu, żyją pod wielkim ciśnieniem – mówi Arkadiusz Łysiak. – Wiele związków przeżywa kryzys. Są i takie, które są zawierane z rozsądku, bo nie ma wielkiego wyboru wśród grupy polskich znajomych, a samotność doskwiera.

Co dała terapia online?

Ola: – Na razie ryje banię, ale w dobrym sensie, wylało się ze mnie dużo emocji, które w sobie kryłam. Żeby przetrwać na emigracji, trzeba zbudować pancerz. Też tak zrobiłam, udawałam przed sobą i innymi, że jestem silna i dam sobie radę ze wszystkim. Czas trochę poluzować. Chciałabym umieć poznawać więcej ludzi, znaleźć prawdziwych przyjaciół. Z mężem zdecydowaliśmy się też na terapię małżeńską. Kiedy nie ma się wielu przyjaciół, spędza się ze sobą za dużo czasu. Nie ma jak odpocząć od siebie, to spowodowało dużo spięć w naszym związku.

Weronika: – Moja terapia online była porażką. Kompletnie nie złapałam kontaktu, a na dodatek psycholożka w pewnym momencie powiedziała, że jest w zaawansowanej ciąży, niedługo kończy pracę i musimy zrobić długą przerwę. Poczułam się oszukana. Zdecydowałam się na terapię osobiście, po angielsku i jestem bardzo zadowolona. Na szczęście znalazłam fundację, która oferuje ją dużo taniej niż na wolnym rynku.

Katarzyna: – Pracowałyśmy ze sobą ponad rok, terapeutka pomogła mi odzyskać kontrolę nad swoim życiem, piciem. Dwa lata później podczas wizyty w Polsce zajechałam do niej podziękować, wyściskałyśmy się.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version