Zielony Ład miał zakończyć erę paliw kopalnych w krajach Unii. Może się jednak okazać, że po wyborach do Parlamentu Europejskiego to era Zielonego Ładu ulegnie znaczącemu skróceniu.

Europejski Zielony Ład to pakiet inicjatyw politycznych, którego celem jest skierowanie UE na drogę transformacji ekologicznej, a ostatecznie – osiągnięcie neutralności klimatycznej do 2050 r. Wspiera on przekształcenie UE w sprawiedliwe i dostatnie społeczeństwo o nowoczesnej i konkurencyjnej gospodarce — tak głosi oficjalna definicja na poświęconym Zielonemu Ładowi serwisie internetowym Unii Europejskiej.

Brzmi zachęcająco, ale wygląda na to, że istotna część obywateli krajów zrzeszonych w Unii nie chce już żyć w „sprawiedliwym i dostatnim społeczeństwie” i ma w nosie pustosłowie o konkurencyjności europejskiej gospodarki. Przez Europę przetacza się fala rolniczych protestów, w których Zielony Ład występuje w roli głównego szwarccharakteru. Jak na razie cięcia emisji gazów cieplarnianych zamiast konkurencyjności zapewniają UE głównie emigrację miejsc pracy do krajów, gdzie emisjami nikt nie zawraca sobie głowy.

Sprawiedliwość społeczna kończy się tam, gdzie zaczyna się zielonoładowa elektromobilność, w ramach której biedni dopłacają swoim zamożniejszym sąsiadom do zakupu samochodów elektrycznych. A dostatnie życie z rolnictwa staje się problematyczne.

Na pół roku przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, który wciąż ma dużo do powiedzenia na temat unijnej polityki klimatycznej, przyszłość Zielonego Ładu zaczyna się rysować w ciemnych barwach.

Rowan Atkinson, twórca i odtwórca roli Jasia Fasoli, trafił niedawno pod sąd. Grupa ekoaktywistów z brytyjskiego Zielonego Sojuszu (Green Alliance) oskarżyła go o…zrujnowanie reputacji samochodów elektrycznych. Rok temu Atkinson opublikował bowiem w poczytnym „Guardianie” artykuł zatytułowany: „Uwielbiam samochody elektryczne, ale czuję się coraz bardziej oszukany”. Komik, ale też inżynier i koneser motoryzacji w najlepszym wydaniu pisał między innymi, że elektrykom brakuje duszy, a stosowane obecnie akumulatory litowo-jonowe są mało wydajne i ulegają szybkiej degradacji.

Ponadto, według Atkinsona, przymuszanie kierowców do przesiadki na elektryki to jednak krok za daleko, bo dla środowiska byłoby jednak lepiej wydłużać czas użytkowania tradycyjnych aut. Tekst podsumował zaś konstatacją, że odradza znajomym zakup elektryka, no, chyba że jeżdżą starym, kopcącym i niespełniającym norm dieslem. Prawnicy Green Alliance będą próbowali udowodnić przed sądem, że to między innymi takie publikacje doprowadziły do spadku sprzedaży samochodów elektrycznych, z którym borykają się w zasadzie wszyscy producenci tego typu pojazdów. Przykładna kara dla komika ma być przestrogą dla innych wolnomyślicieli.

Wielka Brytania od czterech lat funkcjonuje poza strukturami UE, ale przykład Atkinsona, którego poparło wielu czytelników lewicującego „Guardiana”, oddaje charakter sporu między zinstytucjonalizowaną presją na wspieranie klimatu a rosnącym, jak się wydaje, oporem mas pracujących miast i wsi przeciwko zbyt szybko wprowadzanym zmianom w sposobie życia.

– Sytuacja jest krytyczna, nie jesteśmy już konkurencyjni – mówił na spotkaniu z działaczami związku zawodowego IG Metall Thomas Schäfer, prezes tej części koncernu Volkswagena, która odpowiada za produkcję samochodów elektrycznych. Największy na świecie, obok Toyoty, wytwórca aut ogłosił we wrześniu, że ogranicza produkcję elektryków w zakładzie w Dreźnie. Zwolnień na razie nie będzie, bo 300 pracowników otrzyma inne zadania, ale już w położonym nieopodal Zwickau los 2000 robotników tymczasowo zatrudnionych przy liniach produkcyjnych wisi na włosku.

Wcześniej, w połowie roku, Volkswagen ograniczył produkcję elektryków w zakładzie w Emden przy granicy z Holandią, część zatrudnionych przez agencje pracy tymczasowej otrzymała wypowiedzenia. Problemy ze sprzedażą nie dotyczą tylko VW. Z tym samym problemem mierzą się w zasadzie wszyscy europejscy wytwórcy, w tym potentat Stellantis, pod którego skrzydłami działa wiele marek, od Fiata po Chryslera. W USA szefowie General Motors ścięli niedawno prognozy sprzedaży.

Auta elektryczne sprzedają się słabiej głównie z powodu absurdalnie wysokich cen. Przeciętny pojazd elektryczny sprzedany w Polsce w ubiegłym roku kosztował 170-180 tys. zł, czyli o prawie 100 tys. więcej niż przeciętny wóz spalinowy. Dodatkowo rządy wycofują się stopniowo ze wspierania sprzedaży elektryków dotacjami (w Polsce nadal można dostać od państwa od 18 do nawet 70 tys. zł wsparcia).

Spadek zainteresowania elektrykami to przykra informacja dla ekspertów od klimatu, bo transport samochodowy odpowiada za 20-25 proc. unijnych emisji CO2. Zapowiedziany na 2035 r. zakaz rejestrowania nowych aut spalinowych na obszarze UE miał być radykalnym, ale potrzebnym końcem, liczącej ponad sto lat, ery masowej motoryzacji.

Sytuację być może uratują Chińczycy. Jeden z tamtejszych producentów elektryków zamówił właśnie kilkanaście promów morskich do transportowania samochodów do Europy. Oferują swoje auta w cenach zaczynających się w Polsce od około 100 tys. zł. Nawet jeśli chińskie auto to nadal kompromis w kwestii jakości czy bezpieczeństwa, to potężne różnice w cenie zaczynają przeważać przy decyzjach zakupowych.

W przypadku aut spalinowych Europa miała nad Chinami przewagę technologiczną, kolejne normy czystości spalin skutecznie ograniczały Chińczykom dostęp do unijnego rynku. Teraz producenci z Państwa Środka mogą na rynku sporo namieszać, a dyrektorom finansowym Volkswagena, BMW czy Renault przysporzyć sporo siwych włosów. Może się okazać, że UE osiągnie swoje cele klimatyczne, ale za cenę trwałej utraty konkurencyjności firm motoryzacyjnych ze Starego Kontynentu. A nie o to przecież chodziło.

To samo mogą zresztą powiedzieć przedstawiciele przemysłu ciężkiego. Kamieniem węgielnym UE była powołana w latach 50. XX w. Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Produkcja stali jest tymczasem na najniższym poziomie od dekad. Obłożone karami za emisje CO2 huty przenoszą się za granicę. Wytwórcy stali ze Szwecji eksperymentują wprawdzie z bezemisyjną metodą produkcji, ale to wciąż pieśń przyszłości oraz dużych nakładów finansowych.

Podobnie mogą skończyć się zielone porządki w rolnictwie. Zasadniczym powodem, dla którego europejscy farmerzy wsiedli ostatnio za kierownice swoich ciągników i regularnie odwiedzają europejskie stolice, jest wymykający się spod kontroli napływ tanich towarów rolnych z różnych stron świata, w tym z Ukrainy. Producenci w Europie muszą spełniać jedne z najbardziej wyśrubowanych norm jakościowych w zakresie upraw, dobrostanu zwierząt, stosowania nawozów i wykorzystania pestycydów.

Tymczasem na nasz rynek wjeżdżają ostatnio tysiące ton towaru z krajów, w których zasady produkcji rolnej spisane są na jednej kartce papieru, a system kontroli nie działa. Konkurowanie z producentami z Ukrainy jest w zasadzie poza zasięgiem europejskich farmerów. Na horyzoncie jawi się już kolejny problem, czyli ograniczenia w produkcji nawozów, które oznaczają kolejne podwyżki cen (surowcem w produkcji wielu nawozów jest gaz ziemny). Dla konsumentów i dla klimatu to może i korzystne zmiany, ale dla farmerów nie zawsze.

A już do szewskiej pasji doprowadziła część rolników zapowiedź obowiązkowego wyłączania z produkcji rolnej 4 proc. uprawianych areałów. Docelowo ugorowanie sięgnie 10 proc. Za naszych dziadów pradziadów czasowe wyłączanie z produkcji rolnej było oczywistością podyktowaną troską o zachowanie jakości biologicznej gleby. Teraz, przy intensywnej eksploatacji gruntów rolnych wspieranej stosowanymi masowo sztucznymi nawozami, obowiązkowe odłogowanie to nic innego jak administracyjna decyzja obniżająca rentowność rolnego biznesu.

A do protestujących przeciwko Zielonemu Ładowi rolników mogą wkrótce dołączyć właściciele nieruchomości.

Masowe remonty w Unii. W marcu Parlament Europejski będzie głosował nad tak zwaną dyrektywą nieruchomościową. Chodzi o przyjęty już przez parlamentarną Komisję Badań Naukowych, Przemysłu i Energii (ITRE) projekt dyrektywy EPBD zakładający redukcję emisji gazów cieplarnianych przez budynki o 60 proc. I to w zaledwie sześć lat. Budynki, z uwagi na konieczność ich ogrzewania zimą i chłodzenia latem, odpowiadają nawet za czwartą część wszystkich emisji CO2 w UE, ale ekspresowe tempo zapowiadanych zmian będzie kosztowne.

Mniejsza nawet o koszty budowy nowych budynków, na tym polu już teraz normy dotyczące energooszczędności są wyśrubowane, a stosowanie paliw kopalnych do ogrzewania od lat jest stopniowo ograniczane. Ale w ramach owej dyrektywy budynki w krajach UE zostaną podzielone na kilka kategorii energochłonności i emisyjności. Właściciele budynków w najgorszym stanie zostaną zmuszeni do ich remontów i wymiany źródeł ciepła na inne, głównie na stosunkowo przyjazne środowisku pompy ciepła. Producenci pomp już kombinują z rozwiązaniami wysokotemperaturowymi, bo produkowane do tej pory pompy nadają się głównie do zasilania wodnych układów podłogowych. Wysokotemperaturowe pompy mogą zastąpić kotły węglowe bez istotnej ingerencji w system rozprowadzania ciepła. Ale i tak koszty ogólnounijnej termomodernizacji będzie można liczyć w miliardach euro.

Jak łatwo się domyślić, właściciele budynków w najgorszym stanie technicznym zazwyczaj nie dysponują nadmiarem wolnych koron, złotych, lei czy euro na izolację termiczną, nowe elewacje i wymianę okien. I nawet przy wsparciu budżetów krajowych dyrektywa nieruchomościowa z pewnością nie przysporzy Zielonemu Ładowi zwolenników. Zyskać mogą za to na popularności ugrupowania polityczne niechętne idei federalizacji UE i narzucania krajom członkowskim zbyt ambitnych celów związanych z polityką klimatyczną, co zakończy się dla owej polityki źle.

Bruksela na razie nie traktuje protestów poważnie. Nawet pomimo kryzysu energetycznego wywołanego napaścią Rosji na Ukrainę, kłopotów niemieckiej rewolucji energetycznej Energiewende i niskiego tempa wzrostu gospodarczego UE zapowiada dalsze zaostrzanie klimatycznych celów. Na początku lutego KE zarekomendowała krajom członkowskim zredukowanie do 2040 r. emisji CO2 aż o 90 proc. względem 1990 r.

Powód jest prosty. Ubiegły rok był najcieplejszym rokiem w historii pomiarów, tegoroczna zima też wygląda blado. A ludzkość jest na dobrej drodze do osiągnięcia poziomu zmian klimatycznych, od którego nie będzie już odwrotu. Nie wszystkie kraje świata podzielają te troski UE. Jeśli do władzy w Stanach Zjednoczonych wróci ostentacyjnie zaprzeczający wpływom człowieka na zmiany klimatu Donald Trump, UE będzie w swoich działaniach jeszcze bardziej osamotniona. 

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version